Artykuły

Przeżyliśmy dni dobre i chwile szczęśliwe

Teatr Rapsodyczny wspominają Halina Kwiatkowska, Danuta Michałowska i Tadeusz Malak w rozmowie z Jolantą Ciosek

Wczoraj minęło 60 lat od chwili, gdy obie Panie wystąpiły w inauguracyjnej premierze Teatru Rapsodycznego: "Królu-Duchu" Słowackiego. Był 1 listopada 1941 roku...

Danuta Michałowska:

- A wcześniej był pamiętny dzień - 22 lipca 1941 roku, kiedy to w mieszkaniu państwa Dębowskich, przy ul. Komorowskiego w Krakowie, na naszym spotkaniu, którego inicjatorem był Karol Wojtyła, zjawił się człowiek artysta, Mieczysław Kotlarczyk. Nam, tzn. m.in. Halinie Kwiatkowskiej, Krysi Ostaszewskiej, Karolowi Wojtyle i mnie zrobił wówczas wykład, w którym wyjawił założenia nowego teatru i jego program. Ta piątka tworzyła okupacyjny Teatr Rapsodyczny, choć na spotkaniu było kilkanaście osób. I mimo strasznych, wojennych warunków, Kotlarczyk od razu zaraził nas swoim entuzjazmem do pracy, zapałem twórczym i wiarą w przyszłość. Praca w tym teatrze pomogła nam przetrwać najcięższe chwile okupacyjnego życia.

Tadeusz Malak: - Zanim zanurzymy się we wspomnieniach, przypomnijmy dla jasności, że działalność teatru dzieliła się na trzy okresy: 1941 -1945, 1945 - 1953 i 1957 - 1967.

- Skoro odnosimy się do chronologii, to przypomnijmy też kurierską działalność pani profesor Kwiatkowskiej. Od tego poniekąd wszystko się zaczęło?

Halina Kwiatkowska: - Rodzinę Kotlarczyków poznałam w Wadowicach, gdzie mój ojciec był dyrektorem gimnazjum. Z Karolem Wojtyłą znaliśmy się z teatru szkolnego. Gdy rodzice zostali wyrzuceni z gimnazjum, opuściłam Wadowice, czyli Reich i przeniosłam się w 1940 r. do Krakowa, do Generalnej Guberni. Wojtyła był wówczas w Krakowie, Kotlarczykowie w Wadowicach, ja krążyłam pomiędzy tymi miastami. Stałam się łącznikiem między Mietkiem a Karolem i przenosiłam przez zieloną granicę na Skawie ich słynne listy, w których rodziła się koncepcja Teatru Słowa.

D.M. - Ideowy wkład Wojtyły w powstanie i działanie tego teatru był bardzo ważny, ale niewątpliwie mózgiem i ideologiem teatru był Kotlarczyk starszy o 12 lat, znający dobrze teatr. Wojtyła był powściągliwy w wypowiedziach, w dyskusjach wtrącał swe trafne uwagi jedynie tam, gdzie były one konieczne. Potrafił słuchać i celnie odpowiadać. Promieniował entuzjazmem.

- Czy Mieczysław Kotlarczyk już wtedy był silną osobowością artystyczną?

T.M. - Przyszedłem do Rapsodyków w ostatnim okresie, po restytucji teatru w 1957 roku. Ale zapamiętałem dyrektora jako człowieka bardzo konkretnego, wymagającego, żądającego bezwzględnej dyscypliny. Mam go przed oczyma, siedzącego przy stoliku podczas próby, zawsze za okularami, które czasem, w chwilach zadumy, zdejmował. I ten piękny gest jego ręki...

H.K. - Odznaczał się wybitną urodą, był szczupły, wysoki, miał mocny profil z wysuniętym podbródkiem.

D.M. - Jako reżyser był niezwykle stanowczy, zawsze świetnie przygotowany, bardzo cierpliwy.

H.K. - Miał duszę fanatyka.

D.M. - To była jego siła. Marzyciel, gorący romantyk i uparty fanatyk w swej koncepcji Teatru Słowa. Walczył z tzw. kliszami.

H.K. - Jako aktor każdą rolą atakował odbiorcę w sposób oryginalny, nieoczekiwany.

D.M. - Dla niego Teatr Rapsodyczny miał być punktem wyjścia do stworzenia polskiego teatru narodowego, który wypracowywałby sposób grania arcydzieł literatury narodowej.

H.K. - Na pierwszą próbę przyniosłam Kotlarczykowi mój egzemplarz "Króla-Ducha", a on zaznaczał delikatnymi kreseczkami kompilację tekstu naszego pierwszego przedstawienia. Mam ten egzemplarz do dziś.

D.M. - Próby odbywały się popołudniami, gdy każdy z nas kończył pracę.

H.K. - Bieda była ogromna. Pamiętam, że dzięki księdzu Kotowieckiemu udało mi się załatwić posadę dla Mietka - jeździł jako konduktor tramwajowy "czwórką" spod kościoła Mariackiego do Cichego Kącika.

- Czy już premiera "Króla-Ducha" stała się wykładnią estetyki teatru?

D.M. - Tak. Ważny był aktor i jego słowo. W salonie przy Komorowskiego rozłożony był dywan jako miejsce sakralne, na którym występowali aktorzy. To była nasza scena. Obok stało pianino, na nim świecznik i księga. Kotlarczyk zapalał świece, otwierał księgę i zaczynało się nasze misterium. Na zakończenie gasił świece, księgę zamykał.

H.K. - Żadnego gestu, kontaktu między aktorami. Tylko słowo. Jedynym elementem dekoracji była maska pośmiertna Słowackiego, którą zaprojektował Tadeusz Ostaszewski, późniejszy scenograf teatru. O postaci mówiliśmy tym, co proponował tekst i jednocześnie poprzez tekst utożsamialiśmy się z graną postacią. To była wówczas nowość w dziedzinie teatralnej. Ta zasada obowiązywała we wszystkich kolejnych spektaklach: "Beniowskim", "Hymnach" Kasprowicza, "Godzinie Wyspiańskiego", "Panu Tadeuszu", "Portrecie artysty" wg Norwida i "Samuelu Zborowskim". Na przedstawieniach ze względów bezpieczeństwa bywali wyłącznie nasi przyjaciele i znajomi.

- Wśród aktorów obowiązywał swoisty, można by rzec "kanoniczny" podział ról. Na czym polegał?

H.K. - Mietek zwykle grał role wiodące, Karol był jego adwersarzem, a my, trzy dziewczyny, stanowiłyśmy w pewnym sensie chór malujący słowem tło lub przekazujący komentarz.

D.M. - "Godzina Wyspiańskiego" to było jedyne przedstawienie, w którym nie brałam udziału. Premiera odbyła się w moim mieszkaniu przy ul. Szlak 21 i pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarła na mnie scena z "Wesela". Chochoła grała Krysia Ostaszewska, Jaśka - Karol Wojtyła, a Halina recytowała didaskalia. Tak wspaniale zagranego epilogu "Wesela" nigdy w życiu później już nie widziałam i nie przeżyłam.

H.K. - Przedstawienia i próby odbywały się w różnych miejscach. Najwięcej chyba jednak było ich u Wojtyły przy ul. Tynieckiej, w "katakumbach", jak nazywaliśmy to maleńkie mieszkanie w suterenach.

D.M. - Pamiętasz, Halinko, przedstawienie "Pana Tadeusza", w narożnej kamienicy "Pod zegarem" przy placu Kleparskim, gdy odwiedził nas po raz pierwszy Osterwa? Karol wówczas mówił spowiedź Jacka Soplicy, a w trakcie włączyła się niemiecka "szczekaczka" zamontowana za oknem.

H.K. - Osterwa zwrócił wówczas uwagę na Wojtyłę, który mimo zagłuszeń "szczekaczki" mówił tekst Soplicy swym silnym i stanowczym głosem, wygrywając tym samym z niechcianym niemieckim "partnerem".

D.M. - Pamiętam to odwrotnie. Karol interpretował spowiedź Soplicy cicho. Po spektaklu Osterwa zabrał głos i powiedział, że w takich warunkach, gdy aktor jest zagłuszany, powinien jednak przerwać granie. Na to Wojtyła odpowiedział, iż miał świadomość, że go nie słychać, ale nie mógł zamilknąć w obliczu niemieckiego jazgotu.

- Nie rozstrzygniemy teraz tej różnicy zdań...

D.M. - Jedno jest jednak pewne, że Osterwa widział w Wojtyle przyszłość polskiego teatru.

H.K. - Przez całą okupację nasza praca teatralna dodawała nam skrzydeł, które unosiły nas w przekonaniu posłannictwa, jakiemu byliśmy w pełni oddani. Nie pamiętam jednej chwili, w której bym się bała.

- Po zakończeniu wojny teatr wyszedł z podziemia, zaczął działać oficjalnie.

D.M. - W lipcu 1945 r. wyjechaliśmy ze spektaklem do Wrocławia, na ziemie odzyskane. Natomiast już w kwietniu 1945 r. daliśmy pierwszą premierę "Grunwaldu", w Krakowie, w sali kina "Wolność". Tę scenę dzieliliśmy z rewią wojskową, więc współżycie było osobliwe. Na premierę miałyśmy uszyte czarne, długie suknie, pożyczyłyśmy piękny perski dywan od moich przyjaciół, który za każdym razem przywoził i wywoził Tadek Ostaszewski, żeby go "rewiowcy" nie zadeptali. A błękitne pluszowe kotary pożyczyliśmy z Teatru im. Słowackiego. Wówczas kuratorem okręgu był przedwojenny kolega Kotlarczyka - Witold Wyspiański, stryjeczny brat Stanisława. I mimo, że był komunistą, a Mietek wręcz przeciwnie, bardzo się szanowali. On też popierał działalność naszego teatru, który przygotowywał spektakle "lekturowe" dla młodzieży.

H.K. - Zespół powiększył się do kilkunastu osób. Ze względu na obecność rewii mogliśmy grać przedstawienia tylko w południe, co tym samym uniemożliwiało przygotowywanie spektakli dla dorosłych.

D.M. - To była prawdziwa droga przez mękę.

- Podobnie jak czas spędzony przy ul. Skarbowej?

D.M. - Tam z kolei musieliśmy współistnieć z Teatrem "Groteska". Początkowo wszystko układało się dobrze, ale przecież na dłuższą metę nie dało się pogodzić tych dwóch odmiennych działalności.

- To właśnie wtedy rozpoczęła się pierwsza batalia o istnienie teatru?

D.M. - Zaczęły się ataki zewnątrz, ze strony prasy, która nas wykańczała, ukazywały prześmiewcze recenzje. Redaktorem naczelnym "Dziennika Polskiego" był Stanisław Witold Balicki, kolega Kotlarczyka, bywalec naszych konspiracyjnych spektakli, a jednak zamieszczał w "Dzienniku" te wszystkie ataki krytyki.

H.K. - Do zaciekłych naszych wrogów należał Jan Alfred Szczepański-Jaszcz i Artur Maria Swinarski.

D.M. - Nawet Gałczyński nie był nam przychylny. Natomiast dobrze pisał o nas "Tygodnik Warszawski" i jego naczelny Jerzy Braun - wybitny filozof i poeta. W 1947 r. Kotlarczyk otrzymał wypowiedzenie lokalu przy Skarbowej.

- Dość szybko jednak dostali Państwo scenę przy Warszawskiej, gdzie wcześniej mieściło się Studio Galla.

D.M. - To była sala, którą zaadaptował i jako pierwszą scenę zbudował Kotlarczyk

I gdyby nie pomoc finansowa prymasa Augusta Hlonda, a także antykomunistycznego podziemia, ta scena nigdy by nie powstała.

H.K. - Mnie już na Warszawskiej nie było.

D.M. - A wtedy właśnie zaczęło się nasze prawdziwe życie artystyczne. Choć też funkcjonowaliśmy w towarzystwie, bo w tym budynku były siostry miłosierdzia, stołówka dla ubogich, z której wciąż dochodziły zapachy gotowanej kapusty, a jedna z sióstr nielegalnie hodowała prosiaki, często kwiczące. W tych warunkach powstały m.in. "Rapsody" Wyspiańskiego, "Dialogi miłości" złożone z kilku sztuk Norwida i wreszcie premiera "Eugeniusza Oniegina" Puszkina.

- Czy właśnie to przedstawienie okazało się przełomowe dla teatru?

D.M. - I to pod każdym względem. Po pierwsze, było świetne, a poza tym autor rosyjski, więc można było pisać o nim dobrze. Grałam Tatianę, posypały się znakomite recenzje, najpiękniej pisał Konstanty Puzyna, Widzowie płakali i tłumnie po kilka razy przychodzili na to przedstawienie, które graliśmy 482 razy.

H.K. - To był czas, kiedy do słowa doszła oszczędna inscenizacja i kostium. Danusia miała piękne toalety, a panowie fraki. Właściwie kostiumy były już w "Grotesce". Przecież w "Żonie modnej" miałam na głowie koafiurę - z tektury.

D.M. - Kolejnym przełomem była trzecia wersja "Beniowskiego". Pamiętasz, Halinko, popremierowy bankiet przy bigosie, kiedy przyszło całe towarzystwo literatów z ul. Krupniczej i padały same zachwyty? To był chyba największy spektakl Rapsodycznego.

- Wówczas Karol Wojtyła był wikarym w kościele św. Floriana. Czy często odwiedzał sąsiadów?

D.M. - Nie na premierach. Przychodził na normalne spektakle. Wieczorami, w małym pokoiku, spotykał się z nami i dyskutowaliśmy. Napisał też kilka recenzji z naszych przedstawień. Natomiast niezwykle pomogła nam w tamtych czasach wizyta na spektaklu "Oniegina" Sergieja Obrazcowa, który spotkał się z nami i wystosował list gratulacyjny. Staś Balewicz natychmiast dostarczył go do Ministerstwa Kultury i Sztuki.

- Podobno w tym czasie w Sejmie decydowała się sprawa teatru po wściekłych atakach likwidatorskich Jaszcza?

D.M. - I list Obrazcowa, w którym życzył nam, abyśmy "nigdy nie schodzili ze słusznej, raz obranej drogi", uratował nas. Wówczas słowo artysty radzieckiego było święte. Jego zachwyt nad naszym przedstawieniem i jednocześnie oburzenie na warunki, w jakich pracujemy (kapusta, prosięta), spowodowały, że Sokorski wezwał Kotlarczyka i kazał mu znaleźć nowe miejsce dla teatru.

T.M. Wtedy właśnie Kotlarczyk zdecydował się na obecną Scenę Kameralną przy ul. Starowiślnej, gdzie wówczas był magazyn dekoracji teatru Bagatela. Kamień węgielny pod budowę tej sceny pobłogosławił Karol Wojtyła, wmurowano puszkę z dokumentacją Teatru Rapsodycznego, która znajduje się pod osią sceny obrotowej.

D.M. - Wraz z powstaniem tej sceny zaczęły się kolejne ataki. Gwoździem do trumny okazały się nasze gościnne występy w Warszawie z "Panem Tadeuszem" z okazji odsłonięcia pomnika Mickiewicza. Na widowni były same szychy: Bierut, Berman i ambasador ZSRR Lebiediew. Komentarz Lebiediewa na Inwokację w wykonaniu Kotlarczyka ("on ma psychikę emigranta), a potem miażdżąca recenzja w "Trybunie" stały się początkiem końca teatru. Zaczęły się ubeckie prowokacje, a ukoronowaniem był Zjazd Teatralny w 1953 r. Po wystąpieniu Kotlarczyka dotyczącym sztuki narodowej zabrał głos "Życzliwy" nam Sokorski ("nie ma narodu polskiego, jest tylko klasa robotnicza"), czego konsekwencją było zdymisjonowanie Kotlarczyka z funkcji dyrektora i reżysera teatru.

T.M. - Jak wiadomo, dyrektorem został przysłany z Warszawy etatowy pracownik KC PZPR, Ignacy Henner.

D.M. - W kwietniu dostałam wypowiedzenie z poleceniem, abym się w teatrze nie pokazywała.

- W latach 1953-1957 Teatr Rapsodyczny nie istniał, ale Mieczysław Kotlarczyk cały czas czynił starania o odzyskanie sceny?

T.M. - Był człowiekiem niezwykle energicznym. Walczył z całych sił o restytucję teatru. Wreszcie, po Październiku, w 1957 r., został powołany na stanowisko dyrektora teatru z siedzibą przy Starowiślnej. Przeciw temu zaprotestowali aktorzy Starego Teatru w obawie, że utracą drugą scenę. We wrześniu 1957 r. otwarto ponownie - przebudowany przez Kotlarczyka - teatr, przy ul. Skarbowej 2. Zainaugurowano działalność "Królem-Duchem", a przedstawienie miało tytuł "Legendy złote i błękitne". Już w nim grałem.

D.M. - Rozpoczął się czas odbudowywania zespołu aktorskiego. Wyszkoleni aktorzy poszli w świat i trzeba było stworzyć teatr od podstaw.

T.M. - Prócz Danusi, która wróciła, niewielu było profesjonalistów. Zazwyczaj byli to ludzie bez warsztatu, podstaw aktorskich. Zmienił się czas, a Rapsodyczny kontynuował swoją ascezę, skromność, czyli nie był artystycznie "na fali".

D.M. - Mnie już od 1961 r. nie było w teatrze. Dostałam wypowiedzenie od Kotlarczyka. Nasze poglądy były coraz bardziej rozbieżne.

- Co w 1967 r. stało się przyczyną ostatecznej likwidacji teatru?

T.M. - Nam dość trudno o tym mówić, bo Danusia odeszła wcześniej, a ja w 1963 r. Teatr działał jeszcze cztery lata.

D.M. - Na to pytanie odpowiada Kotlarczyk w swojej książce "Reduta Słowa", niestety, nie obiektywnej i "żółcią" pisanej.

- Chciałabym jednak poznać Państwa zdanie na ten temat.

D.M. - Gdy przyszłam obejrzeć nową wersję "Beniowskiego", usłyszałam sepleniących aktorów, źle podawany tekst, brak precyzji w mówieniu, a więc wszystko, co stanowiło wartość tego teatru zaczęło podupadać.

H.K. - Jako widz też byłam przerażona poziomem artystycznym, coraz gorszym stanem zespołu.

T.M. - Kotlarczyka nie stać było na angażowanie najlepszych aktorów. Potrzebni byli ludzie artystycznie i ideowo zaangażowani w ten teatr, którzy za małe pieniądze byliby gotowi poświęcić się sztuce. Teatr był atakowany i szukano pretekstu, żeby go zamknąć, może, gdyby zespół artystyczny miał większe możliwości. Ale czy by się obronił?

- A może Kotlarczyk był artystycznie wypalony? A może po prostu wyczerpała idea Rapsodycznego?

T.M. - Kotlarczyk nie miał możliwości odbudowania zespołu. Był zaszczuty przez większe grono osób. Od początku również politycznie rozsadzano ten teatr poprzez inwigilację.

D.M. - Już w 1953 r. rozbicie zespołu poprzez zastraszanie, groźby spowodowało, że większość wyrzekła się rapsodyzmu na rzecz teatru realistycznego. Później nie udało się wrócić do czasów świetności, choć powstało jeszcze kilka ciekaw przedstawień.

T.M. - Czasy były okropne. Robiono wszystko, aby teatr ostatecznie zlikwidować. XXV-lecie teatru w 1966 r. metropolita krakowski Karol Wojtyła odprawił mszę na Wawelu w intencji teatru. Ten czyn " antypaństwowy", w którym uczestniczył cały zespół, rozpętał burzę. Towarzysz Domagała zapowiedział, że za to nabożeństwo sprawi pogrzeb Kotlarczykowi. I stało się. Teatr definitywnie zamknięto w 1967 r., mimo interwencji różnych ważnych osób m.in. arcybiskupa metropolity Wojtyły, który wystosował do ministra kultury Lucjana Motyki. Nie otrzymał nawet odpowiedzi...

- Prorocze słowa padły w ostatnim przedstawić Rapsodyków...

T.M. - Wiem, że była to bajka "O krasnoludkach i sierotce Marysi" - 18 lipca 1967 a w niej rozmowa Króla Błystka z krasnoludkami: "Co do nas przeżyliśmy tu dni dobre i chwile szczęśliwe. Błogosławmy temu zakątkowi ziemi. A teraz wracamy do podziemia".

- Przygotowywana książka z okazji 60. rocznicy powstania Teatru Rapsodycznego. Pan jest jej głównym inicjatorem. Czy znajdą się w niej nowe, dotąd nieznane materiały?

T.M. - To temat na szerszą rozmowę. Żeby spuentować dzisiejszą, posłużę się słowami Zbigniewa Herberta: "masz mało czasu / trzeba dać świadectwo". Teatr Rapsodyczny przez wszystkie swe lata dawał świadectwo: polskości, bezkompromisowości, wierności wielkiej literaturze narodowej i powszechnej, pięknu słowa. Taka też będzie, mam nadzieję, nasza książka. Świadectwem tamtych czasów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji