Artykuły

Pułapka katolicyzmu

"Samotny zachód" Martina McDonagha w reż. Roberta Czechowskiego w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. Pisze ks. Andrzej Draguła na swoim blogu.

Lubuski Teatr właśnie przypomniał klasyczny już tekst Martina McDonagha pt. "Samotny zachód". Irlandzki dramat jest przenikliwym, miejscami gorzkim i brutalnym, miejscami śmiesznym obrazem tego, co może stać się z wiarą. Tak może wyglądać nie tylko irlandzki, ale także polski "tradycyjny katolicyzm", gdzie się dużo klnie, pije, a jednocześnie często wzywa Bożego imienia i spowiada, choć nie zawsze z tego, co trzeba. "Łatwo być katolikiem" - mówi jeden z bohaterów. Ale nie jest łatwo być duszpasterzem takich katolików, o czym świadczy tragiczna historia ojca Welsha, który swoją posługę kończy samobójstwem. Ta "bluźniercza ofiara" okazuje się jednak konieczna. Bo to niepokój i zbawienie duszy ojca Welsha staje się zarzewiem pojednania.

Akcja spektaklu rozpoczyna się po pogrzebie ojca dwóch braci Connorów: Colemana i Valene'a. Jak to zawsze bywa między nimi, rozmowa szybko przekształca się w kłótnię i szarpaninę. Powód jest wcale niebanalny: kto, czyj i za jakie pieniądze pije właśnie bimber? Świadkiem kolejnej kłótni jest ojciec Welsh, proboszcz, który sam o sobie mówi, że jest nieudacznikiem, że jest do d, nie potrafi obronić Boga przed jego przeciwnikami, a jedno, co mu się udaje, to trening dziewczęcej drużyny w piłkę nożną, ale i to trudno uznać za sukces, skoro nauczył je tylko faulować. Więc pije. Bo wszyscy jego parafianie piją, łącznie z kochającą się w nim młodą Girleen, która handluje bimbrem. Taki sposób na podzielenie losu tych, których powinno się samemu prowadzić do nieba.

Kłótnie toczące się pozornie o nic skrywają jednak głębokie pokłady zła, które jak dotąd nie ujrzało światła dziennego. Ojciec Connorów wcale nie zginął przypadkiem. To Coleman go zabił w przypływie wściekłości za nieustanną krytykę jego fryzury. Wszyscy o tym oczywiście wiedzą, ludzie gadają, ale nikt nie ma zamiaru dochodzić sprawiedliwości w sądzie czy na policji. Takie rzeczy załatwia się między sobą. Coleman kupuje milczenie swojego brata zapisując mu swoją część majątku po ojcu. Jak być proboszczem parafii, gdzie mordercy chodzą na wolności, a lokalna społeczność wcale nie reaguje? - zastanawia się ojciec Welsh. Ale takich historii jest więcej. Wystarczy poszperać w przeszłości. Ktoś komuś wbił ołówek w gardło, ktoś inny obciął psu uszy. Na końcu się dowiemy kto. Nazajutrz po pogrzebie starego Connora ktoś popełnia samobójstwo. Bo nie wytrzymał.

A wszystko to dzieje się w katolickim, pobożnym świecie. "Łatwo być katolikiem" - mówi Coleman -"Możesz zabić tatusia, a potem wystarczy się wyspowiadać". Tak niestety może brzmieć credo źle pojętej wiary, która nie prowokuje do żadnej zmiany, nawrócenia, poczucia winy, nie skłania do przeproszenia i naprawy zła. Taki katolicyzm może się okazać pułapką. Może być bardziej destrukcyjny niż niewiara, która nie może liczyć na szybkie rozgrzeszenie. Ojciec Welsh, który wciąż "smuci" - jak mówią bracia Connorowie, podejmuje nierówną walkę o dusze swoich krnąbrnych owiec. Nikt jednak sobie nic nie robi z jego nauk. Trudno się więc dziwić, że z dnia na dzień coraz mniej wierzy w sens swojego posłannictwa. "To już piąty kryzys wiary w tym tygodniu" - mówią o nim jego wierni nie bez złośliwości. Dokąd może poprowadzić taki pasterz?

Ryzykując własne zbawienie - wszak, jak sam innym przypomina, Kościół naucza, że samobójcy idą do piekła - rzuca się do jeziora, w którym zakończył już życie niejeden mieszkaniec tej miejscowości. Przed śmiercią pisze jednak list do braci Connorów, w którym - na spokój swojej duszy - prosi ich o pojednanie. Okazuje się, że obawa przed odpowiedzialnością za potępienie księdza staje się jedynym motywem do pojednania. Bracia zaczynają ze sobą rozmawiać, wyjawiając sobie wzajemnie grzechy i prosząc o przebaczenie, już nawet - jak mówi Coleman - nie ze względu na duszę ojca Welsha. Jak można myśleć o pokoju na świecie, kiedy dwóch braci nie może dojść do porozumienia? Okazuje się jednak, że to możliwe, wystarczy odrobina chęci. McDonagh stawia pytania o miejsce wiary, o jej sens, o jej powagę i wartość. Upomina się o wiarę, która wyrasta ponad kolekcjonowanie figurek świętych, i zaczyna zauważać drugiego człowieka. Czy taka wiara jest jeszcze możliwa? Autor wydaje się być optymistą. Zakłada, że żyje w świecie, w którym wartością wciąż jest jeszcze życie wieczne i czyjeś zbawienie. Obawiam się jednak, że to już dość naiwne myślenie. Świat na naszych oczach przestaje być naturalnie religijny. A ksiądz, który się martwi o zbawienie i mówi o piekle, w wielu środowiskach dzisiaj coraz częściej naraża się raczej na politowanie.

Zielonogórska realizacja w reż. Roberta Czachowskiego ma - jak się wydaje - wyrastać poza scenę rodzajową z życia katolików. Służyć ma temu drugi plan, w którym pojawiają się metaforyczne postaci oraz "symbolicznie wznosząca się nad miejscem zdarzeń góra i woda, jak mitologiczny Styks wiążąca dwa różne światy". O ile jezioro udało się bardzo dobrze "wywołać" na scenie, to konia z rzędem temu, kto z dziwacznej konstrukcji na scenie wyczytał górę. Ja na pewno nie. Niczego także nie dodają rozgrywające się w tle sceny z księdzem i Girleen. Mam wrażenie, że jest w tym jakaś niewiara w dramatyczną siłę tekstu, do którego trzeba dorobić drugie znaczenie. A uniwersalność tekstu niepotrzebnie się mitologizuje. W tym pomyśle broni się jedynie scena z topielcami, którzy za pomocą ruchów plastikowej, matowej ściany imitują fale jeziora. "Broadchurch" byłoby chyba lepszym wzorcem niż "Twin Peaks", tudzież Tarantino.

Jeszcze słowo o aktorach. Duet Jerzy Kaczmarowski - Janusz Młyński, którzy grają braci Connorów, jest "jak żywy" i bardzo przekonujący. Z oczywistych względów najbardziej interesowała mnie postać księdza Welsha zagrana przez Ernesta Nitę. Jego ksiądz jest prawdziwy: ludzki, rozdrgany, siebie niepewny, osamotniony ze swoją wiarą w tym świecie podszytym złem. Mój niedosyt pozostawiła scena pisania listu, która mogła być jeszcze większym dramaturgicznym kontrastem do reszty spektaklu, który - jak wskazał sam autor - jest komedią. Szkoda mi tego monologu bliskiego greckiej tragedii, która mówi o nieuchronnym. Niestety, Girleen w realizacji aktorskiej Romany Filipowskiej jest rozkrzyczana i histeryczna, miota się po scenie zamiast wodzić na pokuszenie. Oj, trudno byłoby mnie w ten sposób uwieść. Jej zachowanie raczej utwierdza w celibacie niż do niego zniechęca. (I muszę sprawdzić w oryginale, czy oni rzeczywiście klną aż tak)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji