Artykuły

Nie lubię szufladkować

- Kiedy ktoś proponuje mi rolę złego faceta, wiem, że to, co w nim ohydne, przyjdzie dość łatwo. Cała sztuka polega na znalezieniu jasnych stron. Zagrać ikonę zła to żadne wyzwanie - mówi MIROSŁAW BAKA, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Paulina Wilk: Podkreśla pan, że nie gra charakterów, ale ludzi. Co to znaczy?

Mirosław Baka: Różnica jest mniej więcej taka jak między Łomnickim a Holoubkiem. Łomnicki przywiązywał dużą wagę do charakteryzacji, przyczepiał sobie brwi i brodę. Natomiast Holoubek zawsze bazuje na sobie, nie zaczyna od budowania wyobrażenia postaci. I do niego mi bliżej. Ja po prostu wstawiam siebie w okoliczności fabuły. Prawie nie zaglądam do garderoby, rzadko się charakteryzuję.

Zagrał pan wielu złych, okrutnych ludzi. Udało się panu ich zrozumieć?

Budowanie roli na tym właśnie polega, by dotrzeć do tego, dlaczego mój bohater taki był, dlaczego zrobił coś potwornego. Rola jest tym lepsza, im głębiej się w nią wejdzie, ale to się nigdy nie udaje do końca. Gramy przecież to, co zapisano w fikcji literackiej, poza tym nikt nie wymaga od aktora pełnego zrozumienia postaci.

Ale czy można zrozumieć zło? Zaakceptować powody, dla których Jacek Łazar z "Krótkiego filmu o zabijaniu" zamordował taksówkarza?

I tak, i nie. Rozmawiałem o tym z Kieślowskim. Zapytałem: - Właściwie, dlaczego zabiłem? Kieślowski odpowiedział: - A czy ty musisz to wiedzieć? Próbuj poznać tego człowieka, jego historię, odruchy. Może odpowiedź przyjdzie sama, a może okaże się niepotrzebna. Ta wskazówka najwyraźniej zadziałała, bo na podstawie "Krótkiego filmu..." powstają prace magisterskie. Ich autorzy potrafiliby pewnie powiedzieć na ten temat więcej niż ja. Ja potraktowałem tę rolę intuicyjnie.

Później także zdawał się pan na intuicję, grając okrutników? W sztuce "Bash" wcielił się pan w postać młodego menedżera, który zamordował swoją córeczkę.

Tu rzeczy miały się inaczej, mój bohater popełnił zbrodnię w afekcie. Spektakl pokazywał, jak on poszukuje motywacji swojego czynu. Chce zrozumieć, co nim kierowało, jak narodziła się chwila, za którą płaci się całe życie. Ze wszystkich sił stara się dowiedzieć, dlaczego? Nie udaje mu się.

A starał się o to kolaborant Franciszek Kłos z filmu Andrzeja Wajdy?

Wajda nazwał Kłosa polskim antybohaterem II wojny światowej. Bo u nas mówi się wyłącznie o bohaterskiej postawie, o martyrologii albo o złych Niemcach. Myślę, że ludzi takich jak Kłos było wielu. On jest słaby, to właśnie ze słabości i strachu wzięło się jego zło, ale to samo sprawia, że jest bardzo ludzki. Kiedy ktoś proponuje mi rolę złego faceta, wiem, że to, co w nim ohydne, przyjdzie dość łatwo. Cała sztuka polega na znalezieniu jasnych stron. Zagrać ikonę zła, to żadne wyzwanie.

Nieraz wcielał się pan w zbrodniarzy, morderców, czy wie pan już, skąd się bierze zło? Po co istnieje?

Jestem równie daleki od znalezienia odpowiedzi na to pytanie, jak pani. Mam takie same rozterki jak każdy, nie próbuję łączyć w całość doświadczeń zawodowych ani przeplatać ich z życiem prywatnym, bo bym oszalał. Muszę się regenerować, najlepiej byłoby, gdybym grał złych i dobrych na przemian.

Jest pan ojcem. Jak pan chroni swoich synów przed złem?

Dzieci nie da się uchronić, ale można je przygotować - i na zło, i na dobro. Jak to robię? Po prostu rozmawiam z nimi, kocham je, polecam im tę a nie inną książkę czy film. Z małymi dziećmi sprawa jest łatwiejsza, bo wystarczy powiedzieć: to jest be, a to cacy. Mój starszy syn jest prawie dorosłym człowiekiem, zadaje znacznie trudniejsze pytania, jego świat z każdym dniem staje bardziej skomplikowany. Okazuje się, że dobro i zło się stopniują, coś jest od czegoś gorsze, coś lepsze.

Wszyscy uciekamy przed okrucieństwem, zbrodnią, ale one nas też fascynują...

Można odnieść wrażenie, że sztuka teatralna powstała właśnie po to, by przedstawiać zło. Przecież tragedia antyczna opowiadała przede wszystkim o zbrodni. Dopiero później pojawił się Arystofanes ze swoimi komediami, a i w nich nie brakowało okrucieństwa. Dzięki temu, że na świecie jest więcej dobra, zło staje się fotogeniczne, łatwiej je wychwycić. Poza tym wszyscy je w sobie mamy. Historia ludzkości to nieustanna próba ujarzmienia naszej ciemnej strony.

A pan już poznał swoje mroczne oblicze?

Zderzam się z nim średnio raz na cztery godziny i za każdym razem radzę sobie inaczej - w środę uciekam, w piątek rano z nim walczę. Nie jestem Robocopem, który potrafi zapanować nad swoimi plikami. Ale statystycznie rzecz biorąc, częściej wygrywam. Są ludzie, którzy mnie lubią, uchodzę za dobrego ojca, więc chyba nieźle sobie radzę.

Czy dobrego, szlachetnego bohatera trudniej uwiarygodnić?

To nie jest kwestia wiarygodności, tu wkracza problem banalności dobra. Dobro wydaje się nudne. Bo na ile sposobów można być dobrym? Nie istnieje dekalog zła, jest tylko dekalog dobra. Dziesięć przykazań można łamać na niezliczoną ilość sposobów, a definicja poprawnego życia jest tylko jedna.

Wszyscy źli faceci, których pan grał, są bardzo realni. "Demony wojny" mogłyby opowiadać o polskich żołnierzach w Iraku, a nie na Bałkanach. Media informują o dzieciobójcach, takich jak menedżer z "Bashu", a zamieszki na francuskich przedmieściach pokazały, że nie tylko Bałkany siedzą na beczce prochu.

Widzom na pewno nasuwają się skojarzenia z rzeczywistością, ale uważam, że to filmom i spektaklom nie szkodzi. Ich uniwersalizm zależy wyłącznie od jakości. To dobrze, gdy teatr jest aktualny i reaguje na bieżące wydarzenia, ale nie ma takiego obowiązku. Jestem przeciwny jakimkolwiek doktrynom w teatrze. On jest ogromną przestrzenią i każdy, kto chce na swój sposób budować relacje między aktorem a widzem, ma prawo w nią wkroczyć. Mierzi mnie, kiedy ktoś oznajmia, że będzie realizował spektakl w modnej formie, że będzie robił teatr niemiecki. Chrzanię teatr niemiecki, chcę prawdy. Mogę grać "Zemstę" albo "Śluby panieńskie", byle bym wiedział, że reżyser naprawdę chce porozmawiać z widzem. Denerwują mnie ci, którzy kombinują i komplikują, a kiedy ktoś na widowni zacznie ziewać, nazywają go debilem, który nie rozumie współczesności w sztuce. Takich bym z teatru wyrzucał. Uwielbiam prostotę.

Ale może reagowanie na współczesność wymaga nowych środków wyrazu?

I bardzo dobrze, byle to się nie nazywało nurtem teatralnym, bo ja nie znoszę nurtów. Nie mogę powiedzieć, czy lubię brutalistów, bo wszystko traktuję indywidualnie. Nie mam ulubionych aktorów, tylko ulubione role. Nie ustawiam niczego na półkach, nie kategoryzuję.

Nie jest panu z tym trudniej? Większość z nas szufladkuje świat, przykleja etykiety, żeby stworzyć ład.

A mnie się bardzo fajnie żyje bez szufladkowania. Nie pozwalam się ciągnąć w żadną stronę, idę swoją drogą. Ona bywa kręta, czasem się męczę i błądzę, ale zawsze czuję, że to mój tor. To najważniejsze.

Swego czasu grał pan dużo w Teatrze Telewizji, teraz częściej pojawia się pan w serialach. Co pan ma z tego ma?

Głównie pieniądze, ale także warsztat filmowy, obycie ze światłem i kamerą. Ja chcę mieć kontakt z filmem, kocham szum kamery. Nie mogę się obrażać na brak lepszych propozycji i czekać na wielką literaturę czy scenariusz filmowy. A dziś działa system producencki, angażuje się znane twarze. Widziałem sytuacje, kiedy reżyser chciał obsadzić kogoś innego, a producent mówił: "Nie, bo obraz musi się zwrócić". Mieszkam daleko od Warszawy, a jednak jako aktor istnieję. Nie dlatego, że zagrałem epizod we "Wróżbach kumaka", ale dzięki serialom.

Wolnorynkowa rzeczywistość pana rozczarowała?

Przeciwnie, spodziewałem się, że będzie znacznie gorzej. Aktor taki jak ja, który gra i jest na wiele sposobów eksploatowany, nie ma powodów do narzekania. Za "Krótki film o zabijaniu" zarobiłem 23 dolary i kiedy opowiedziałem o tym francuskiemu dziennikarzowi, był tak zszokowany, że zrobił z tego temat artykułu. Oczywiście najpierw musiałem mu długo tłumaczyć, że nie chodzi o 23 tysiące dolarów. Polscy aktorzy wreszcie zarabiają przyzwoite pieniądze. Przed laty ministerialne stawki były mizerne. Tylko w teatrze nic się nie zmieniło. Mój aktorski głód nigdy nie zostanie zaspokojony. Nie starczy mi życia, by zrobić wszystko, czego bym chciał. A chciałbym grać piękniej, ciekawiej i bardziej różnorodnie. Będę sobie życzył tego samego za dziesięć i dwadzieścia lat.

***

Po pierwszej roli, którą zagrał jeszcze jako student III roku PWST i która przyniosła mu rozgłos - Jacka Łazara w "Krótkim filmie o zabijaniu" Kieślowskiego, reżyserzy chcieli obsadzać go w rolach mrocznych, negatywnych bohaterów. By pracować, wyjechał za granicę. W Niemczech zagrał u Bettiny Wilhelm i Michaela Kliera. Ten drugi obraz został uznany za niemiecki film roku. Do rodzinnego kina wrócił w filmie Skalskiego "Chce mi się wyć". U Wajdy zagrał w "Pierścionku z orłem w koronie", u Pasikowskiego w"Demonach wojny". Wystąpił też w telenoweli "Radio Romans", serialu "Miasteczku". Teraz gra policjanta Szajbę w "Fali zbrodni".

Urodzony w 1963 r. aktor jako mały chłopiec chciał zostać marynarzem, choć pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego, z którego nad morze jest dość daleko. Zanim dostał się, za drugim razem, na studia aktorskie, sześć razy zmieniał szkoły policealne, pracował jako ratownik w karetce. Po ukończeniu PWST we Wrocławiu przez rok pracował w Teatrze C.K. Norwida w Jeleniej Górze, a od 1988 r. jest aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Na jego deskach zagrał m.in. Hamleta w reż. Krzysztofa Nazara (1996), za co otrzymał prestiżową Nagrodę im. L. Schillera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji