Prawie horror
Stali czytelnicy tuż-przedwojennych numerów dziennika "Dzień Dobry - Kurier Czerwony" zapewne z ciekawością wyczekiwali z dnia na dzień kolejnych odcinków sensacyjnej z pozoru, a w gruncie rzeczy groteskowo-satyrycznej powieści Z. Niewieskiego pod chwytliwym tytułem "Opętani". Panowie - z rosnącym zainteresowaniem, panie - z pozorowanym oburzeniem, młodzież męska - z podnietą, a panny - z rumieńcem na twarzy śledzić musiały tajemnicze zajścia w majątku pani Ochołowskiej i w zamczysku księcia Holszańskiego, demoniczną miłość panienki Ochołowskiej do - pożal się Boże - trenera Leszczuka, nieczyste zamiary zarządcy książęcego zamku, opętanie Leszczuka i dochodzenie prowadzone przez słynnego jasnowidza Hińcza. To były czasy, i powieści...!
Dopiero po latach okazało się, że pod pseudonimem Niewieskiego ukrywał się nie kto inny, ale ceniony już autor głośnej powieści "Ferdydurke", 35-letni wówczas Witold Gombrowicz. Kiedy zaś, już zapełnie niedawno, sama Maria Janion uznała "Opętanych" nie tylko za pierwszą polską "powieść gotycką takiej klasy i - zresztą chyba - ostatnią", ale też za "takt literacki o dużej doniosłości", wtedy bodaj narodził się pomysł adaptowania jej i przeniesienia na scenę.
Dokonali tego dzieła wspólnie Tadeusz Minc i Elżbieta Morawiec, skrajając z "Opętanych" zupełnie zgrabny scenariusz. Byłby z niego znakomity serial telewizyjny, ale i w scenicznej wersji sprawdza się nie najgorzej. Wprawdzie spektaklowi Tadeusza Minca (reżyseria) przydałaby się większa kondensacja wątków i epizodów, czy raczej eliminacja tych, które są zbędne dla zachowania czytelności intrygi, bo druga część przedstawienia ciągnie się aż do znużenia, a godzina milicyjna nie sprzyja wprowadzeniu jeszcze jednego antraktu. Wprawdzie można by spierać się i dochodzić, czy ukrywający się pod pseudonimem Gombrowicz życzyłby sobie w ogóle adaptowania "Opętanych", a jeszcze bardziej - czy zależałoby mu na ujawnianiu autorstwa "Opętanych", i to właśnie na scenie Teatru Narodowego? Nie zmienia to jednak faktu, że Minc dał nam w sumie spektakl zajmujący, groteskowy, by nie rzec parodystyczny w odniesieniu do przedwojennej obyczajowości, utrzymany w określonym klimacie, przesycony erotyzmem i grozą - prawie horror.
Ma w tym przedstawieniu swoją dobrą rolę Grażyna Szapołowska, grająca panienkę Maję Ochołowską. W pełni wykorzystuje swoje piękne warunki zewnętrzne, wzbogacając własne środki aktorskie pewnymi manierami aktorskimi Krystyny Jandy, czy jak kto woli, wzorami zachowań znakomitej Jane Fonda. Jest Szapołowska w tym przedstawieniu idealną "femme fatale", zgodnie z zamierzeniami inscenizatorów. Obok niej ma tu również wielkie pole do popisu młody Tomasz Budyta w roli Mariana Leszczuka. Na tej dwójce spoczął cały ciężar przedstawienia. Niosą ten ciężar z pełnym powodzeniem.
Jest tu również wiele udanych ról drugoplanowych: obłąkany książę Holszański - Gustaw Kron, profesor Skoliński - Wojciech Brzozowicz, Choławicki - Roman Bartosiewicz, Maliniak - Jan Tesarz, Markiza di Mildi - Aleksandra Zawieruszanka, Hińcz - Jerzy Przybylski, Handrycz - Józef Onyszkiewicz. Jest dobry epizod Haliny Rowickiej (Krysia Leniecka) i znakomity - Darii Trafankowskiej (Julka). Jest stosowny klimat plastyczny w scenografii Janusza Wrzesińskiego i muzyczny - w opracowaniu Zbigniewa Karneckiego: jest sporo stylowego tańca wyegzekwowanego od aktorów przez Wojciecha Misiurę.
W sumie niezła zabawa i w dobrym stylu.