WYSPIAŃSKI JANA KOSIŃSKIEGO
Sztuka jest z ducha, stwarza się, nie robi (Wyspiański, Noty do Bolesława Śmiałego)
Gdy opada kurtyna, kryjąc wielkie drzwi wawelskiej katedry, nie oznacza to jak zwykle po prostu końca przedstawienia. Oto odbyło się to dziwne misterium, od którego odwykamy coraz bardziej: Teatr. Z całą swą niedoskonałością i z całym swym pięknem. Patetyczny i pełen mielizn, wzniosły i kiczowaty, porywający i wywołujący znużenie. Prawdziwy teatr, mający sobie za nic konkurencję telewizji, filmu i radia. Wielka obrzęd Stanisława Wyspiańskiego, na który zaprasza nas - tak nieskłonnych do wzruszeń - scenograf Jan Kosiński. Jan Kosiński jest artystą znanym, choć nie pisze się o nim zbyt wiele. Gorzej - jest artystą, którego twórczość, nieprzeanalizowaną jeszcze, zamykano często w pojemnej szufladzie z napisem "neorealizm". Czegóż w owej szufladzie nie da się zmieścić! O autorze dzieł szczelnie w niej schowanych zwykło się zaś pisać tyle: że jest racjonalistą, że najpewniej się czuje w transpozycjach tematów antycznych i repertuarze klasycznym, że uznaje prymat tekstu w teatrze, że umie harmonijnie współpracować z reżyserem - i wreszcie, że interesuje go przede wszystkim komponowanie przestrzeni scenicznej.A przecież mamy takich twórców pośród plastyków tylko kilku: Kosiński, Kantor, Szajna, Swinarski - który jest jednak głównie reżyserem. Scenografów-inscenizatorów, zbliżonych - niezależnie od wszystkich różnic - tym, że tworzą czy chcą tworzyć teatr, objawiający im się wprawdzie w krańcowo różnych, ale zawsze ściśle określonych kształtach, jako sztuka odrębna i niepowtarzalna. Kształt teatru Szajny jest oczywiście dla Kosińskiego zbyt ubogi i zbyt jednostronny. Kształt teatru Kosińskiego jest dla Szajny zbyt tradycyjny i przestarzały. W dyskusji zorganizowanej przed laty w Dialogu na temat zależności plastyka - dramaturgia zajmowali stanowiska dalekie. Czy całkowicie odmienne? Oto Szajna - pogromca autora: "Scenografia nie powinna być tylko zewnętrznością przedstawienia (...) Uważam, że teatr jest dziedziną sztuki jak malarstwo czy muzyka i rządzi się własnymi prawami. Autor mieści się w przedstawieniu na zasadzie jego integralności". Oto Kosiński - apologeta tekstu: "Wydaje mi się, że rola autora piszącego dla sceny jest także w pewnym sensie służebna, (...) osobiście proponowałbym raczej podział pracy i kompetencji pomiędzy pisarzem, inscenizatorem, scenografem pod warunkiem wspólnej świadomości (...) i wspólnej z grubsza biorąc postawy artystycznej". I gdzie indziej: "Domagałbym się dla scenografii tej autonomii, jaką mają architektura, rzeźba, grafika."
Niezależnie od faktu, że te same terminy w ustach każdego z wymienionych wyżej praktyków sceny nabierają innych znaczeń, owa wspólna dążność do wybronienia sensu istnienia teatru - w czasach, gdy tyle mówi się o jego kryzysie - wydaje się być sprawą pierwszorzędną. Kosiński jest zresztą - w przeciwieństwie do twórców krakowskich - artystą tolerancyjnym i dalekim od fanatyzmu. Jest także scenografem i teoretykiem nieskłonnym do rewolucji. Walczy o swój teatr rozsadzając ustalone konwencje, lecz nie burząc ich. Walczy w sposób wyważany i skromny. Dlatego może tak niewiele mówi się o nim jako artyście teatru. Fakt, że swych wysiłków zmierzających do obalenia konwencji sceny pudełkowej nie popiera żądaniem budowy nowego teatru, sprawia, że w jego skłonnościach do tworzenia architektury monumentalnej, do rozbijania sceny na kilka planów i kondygnacji, choćby na wzór sceny elżbietańskiej, do wykorzystywania proscenium etc. - widzi się tylko niechęć do scenografii "malarskiej". Fakt, że Kosiński tworząc swe wizje myśli o dramacie (niechętny przecież wszelkiej tautologii nawet poprzez symbole), sprawia, że powtarza się truizmy o służebnej roli jego plastyki w stosunku do tekstu. To, że traktuje ów dramat jako integralną część przedstawienia, że jak nikt inny boleje nad "literackością" tekstów i nad tym, że tak niewielu pisarzy rozumie współczesny teatr - wydaje się dla krytyki bez znaczenia. A przecież stąd właśnie - a nie z rzekomego upodobania do tego, co powściągliwe i zrównoważone - biorą się jego sukcesy w repertuarze antycznym, w owych sztukach pisanych dla i w związku z teatrem; stąd rozmiłowanie w Szekspirze artyście i twórcy z Globe a stąd wreszcie - tak przecież od tamtych inny - Wyspiański w Teatrze Dramatycznym.
Drzwi katedry wawelskiej zajmują tu cały otwór sceny. Rozwarte przez Rapsoda ukazują wnętrze gotyckiego kościoła: arkady, sklepienie, w głębi na wprost złoto oświetlony witraż - karton Kazimierz Wielki. Uwięziona dotychczas wrotami z żelaza, oszałamia widownię nagle wyzwolona przestrzeń. Rysunek katedry jest niewyraźny, kontrastuje z konkretnością spiżowych wrót, a także z czarnym podestem-mostem, ustawionym pośrodku sceny. Daje to efekt niecodzienny, widzimy powietrze wypełniające katedrę. Przy ostatnich słowach Rapsoda tło ciemnieje. Drzwi katedry przymykają się nieco, ich skrzydła są obecnie ścianami królewskiej komnaty, zamkniętej w głębi przez zjeżdżającą z góry kotarę. Tu, w "Kaliszu 1447", walczy o swe prawa Michał z Kazimierzem Jagiellończykiem. W tak utworzonym wnętrzu, prawie niezmiennym, jeśli nie liczyć różnego kąta rozwarcia drzwi, bliższego lub dalszego od proscenium usytuowania tylnej zasłony oraz nielicznych rekwizytów, rozegrają się jeszcze sceny: "W izbie Długosza" (tu zamiast kotary srebrna sztukateria), "W Komnacie na Zamku Niżnem w Wilnie", "Śmierć Barbary" i fragment rozmowy Augusta z Boną. Wnętrze wawelskiej katedry (wedle mało znanego szkicu Wyspiańskiego) zostanie przywołane jeszcze dwukrotnie - niezmiennie jako tło dla Rapsoda. Zawsze w innym ujęciu i z innej strony wkomponowanym witrażem, zmieniającym swe oświetlenie (po raz wtóry ukazuje się on z lewej, oświetlony niebiesko, po raz ostatni z prawej, czerwony) i ogromniejącym: w finale wypełni on niemal całą boczną ścianę katedry. Architektura wawelska (wawelski dziedziniec) stanie się jeszcze tłem tańców "We Wiśniczu". "Wielka Izba na Zamku w Piotrkowie" to pochyły podest, obecny zresztą cały czas na scenie, tu podniesiony wysoko - prowadzący poprzez kilka stopni ku królewskiemu Majestatowi, niepozornemu zresztą na tle niebieskiego horyzontu. U góry sceny - kilka królewskich proporców.
Jest jeszcze plener - ogród królewski z projekcją wielkich koron drzew, majaczących symetrycznie (odwrócony diapozytyw) z obu stron sceny. Obraz najmniej udany, choć zgodny z wizją Wyspiańskiego, zawartą w didaskaliach: "w głębi na ogrodzie, poza zwieszonymi gałęźmi drzew, w świetle księżyca białe łabędzie suną wodami". Jest "Litwa" wyrażona przez białe "lilie" na horyzoncie. I wreszcie, dwukrotnie, projekcja określająca coś więcej niż miejsce - sylwety pik w scenie "Pod Radoszkowicami" i matejkowska "Bitwa pod Grunwaldem" jako symbol znaczenia unii polsko-litewskiej. I tyle. W sumie: trzy oświetlane od tyłu transparenty ukryte za zasłoną z przezroczystej juty, zwisającej przez całą wysokość sceny i obejmującej jej boki, a spełniającej równocześnie rolę ekranu dla projekcji Wawelu, plenerów, bitwy. Dwa podesty: jeden ruchomy, zbliżający się bądź oddalający od proscenium (po prostu klasyczna eklykema), drugi w kształcie mostu, tworzący drugą kondygnację sceny - tak pięknie wykorzystany w finale. Dwie małe kotary-opony wydzielające wnętrza i pełniące też funkcje uboczne (markują np. pewne zmiany dekoracji). Parę stylowych rekwizytów. Zmiany "miejsc akcji" dokonywane w ciągu nie minut już, a sekund. Środki proste, funkcjonalne i nowoczesne - choćby zastosowanie projekcji filmowej nie jako środka pomocniczego, ale integralnej części dekoracji. Nic z rekonstrukcji didaskaliów Wyspiańskiego. A przecież przy pomocy metody tak zdawałoby się prostej pojawiło się na nie największej i nie najwygodniejszej scenie Teatru Dramatycznego to wszystko, czym żył Wyspiański: Kraków, Teatr Ogromny, Historia.
I gdy patrzy się na te "Kroniki królewskie" odtwarzane we wnętrzu wawelskiej katedry, zdaje się ona tak integralnie związana z tekstem, że sam pomysł wykorzystania gotyckiej architektury wydaje się aż nazbyt oczywisty. Tu przecież najlepiej czuć się musi Wyspiański, twórca Wyzwolenia, Akropolis i Skałki, co jak powiedział Schiller "Kraków i Wawel nie tylko wprowadza do teatru jako motywy dramatyczne i dekoracyjne, on Kraków i Wawel teatralizuje". Obłędny maniak gotyckiej ikonografii, ożywiający posągi i zapełniający szkicowniki i stronice listów z podróży po zabytkach francuskiego i niemieckiego gotyku drobiazgowymi opisami owych męczenników i świętych, przeoczanych nawet przez historyków sztuki. Wyspiański stojący w zachwycie przed katedrą w Reims, która jest dlań samą "żądzą namiętną, piękną, doprowadzoną do ostatniego wyrazu, skończoną w najsubtelniejszych tonach, nastrojoną na tę nutę wysoką, gdzie struny pękają szarpane wichrami namiętności, w oczach menestrelów perlą się łzy radości i szczęścia". A przecież nie odkrył tego żaden z powojennych scenografów Wyspiańskiego. Dopiero Kosiński, ów renomowany racjonalista, sprawił, że wielu po raz pierwszy ujrzeć mogło na scenie to wszystko, co w Wyspiańskim wielkie i to, co szalone. Dzięki niemu głównie spoza swych nie najlepszych wszakże tekstów wyjrzał Wyspiański nieprzeinaczony i nieulepszony. Wybitne inscenizacje Wyspiańskiego trafiają się rzadko. Niewielu jest też scenografów związanych na stałe z jego sławą. Są to nazwiska w dziejach polskiego teatru największe: Frycz, Drabik, Pronaszko, Daszewski, Stopka. Kosiński ma za sobą dwa Wesela, które minęły bez rewelacji, i piękną oprawę do Achilleis. Dekoracja do Kronik królewskich nie jest dziełem doskonałym. Lecz w niezwykły sposób łączy to co w teatrze współczesne z tym co jest przeszłością - i to przeszłością nieco obłędną.