Artykuły

Nic czyli coś

Większość konsumentów wytworów artystycznych należących do grupy sztuk przedstawiających lubi zadawać so­bie proste pytanie - co autor chciał przez to lub owo powiedzieć. Pytań tych nie kie­rujemy raczej do twórców dzieł muzycz­nych i architektury. Podział na sztuki przedstawiające i nieprzedstawiające jest stary jak świat, czyli jak refleksja nad sztu­ką. Pogląd, iż sztuki nieprzedstawiające górują nad przedstawiającymi wiedzie swój żywot od Platona, Plotyna, św. Augustyna i jego średniowiecznych kontynuatorów. Czy te podziały i wartościowania mają dziś jakąkolwiek zasadność? Raczej nie, zbyt ostro i skutecznie atakowano je i w teorii, i w praktyce. Niemniej trudno nie zgodzić się, że teatr - o ile w ogóle zaliczymy go w poczet sztuk - jest najbardziej ze wszys­tkich sztuk przedstawiającą. Nawet forma jego emanacji w wielu językach nosi nazwę "przedstawienia" czy "reprezentacji". I jak też teatr znosi abstrakcyjne inspiracje?

O odpowiedź na to pytanie pokusił się Teatr im. Kici Koci w gościnie na Szwedz­kiej 2/4 przy okazji najnowszej premiery, jaką jest "Żółty dźwięk" według W. Kandinsky'ego.

Dwie ostatnie realizacje ojca teatru Kici Koci, Zbigniewa Micha, zanurzały się w wiek XIX. Zarówno "Holender-tułacz" i "Wol­ny strzelec" wystawione łącznie w konwen­cji Papiertheater, jak balet "Dziadek do orzechów", w którym formuła ta została do­prowadzona do wręcz barokowego rozpasania, dawały smak klasycznej techniki narracyjnej i, mimo oczywistego skrótu i stylizacji, ideę romantycznej, fantastycznej opery i baletu. I zapewne, zabierając się do rozbierania "Żółtego dźwięku", należy pa­miętać o febliku Micha do szeroko pojętego teatru muzycznego.

Konstrukcja "Żółtego dźwięku" opiera się na muzyce Włodzimierza Kiniorskiego. Muzyce, która nie tyle ilustruje obrazy sce­niczne, co ewokuje zmieniające się nastro­je, ciągnie akcję, która przecież nie jest akcją w tradycyjnym rozumieniu tego sło­wa, kreuje świat, w którym jest miejsce i na spokój nirwany i na chaos interna. Kreuje mikrokosmos. Kiniorski jest zresztą jedyną widzialną postacią ludzką w tym spektaklu. Ma swoją, obok przestrzeni sceny, przestrzeń warsztatu muzycznego, gdzie używa najrozmaitszych instrumentów. Nawet kamieni. Ich stuk wprowadza do mikroświata nieba i piekła element ziemski, znany, więc ów świat ukonkretniający.

W scenografii widzimy zmiany rewolu­cyjne. To już nie imitacja XIX-wiecznych papierowych teatrzyków. Projektant Chris Holwell użył materiałów wręcz tandetnych, budując ramę sceniczną z tekturowych kwadratów ułożonych na modłę neoekspresjonistyczną. Duchy Warma, Rohringa i Reimanna, dekoratorów słynnego "Gabine­tu doktora Caligari" na pewno pokutują w okolicy "Żółtego dźwięku". Tak samo jak wspomnienie rysunków Goyi, fantastycznych pejzaży Witkacego, plakatów operowych Lenicy, strupieszałych figur z obrazów Ensora.

Świat widziany w poszarpanej ramie jest dziwaczny i niespójny. Jest niebem-akwarium, po którym rozedrganym ruchem suną ryby-ptaki. Jest magmą kosmiczną z któ­rej z trudem rodzą się kształty. Jest mo­rzem, z którego wyłania się wyspa. Motyw wyspy budzi liczne kulturowe konotacje - począwszy od legendy o Atlantydzie, przez "Navigatio santi Brendani" w poszukiwaniu ziemskiego raju, "Podróż na Cyterę" Watteau, "Wyspę umarłych" Bocklina w zupełnie innej atmosferze, czy "Wyspę Byrona" - ko­lejny przejaw tęsknoty za sielanką.

Drogą przez wyspę ciągną sznurem, jak w szopce u Kapucynów, nagie postacie; być może klienci Sądu Ostatecznego. Inne postacie w rytualnych strojach, niby mago­wie, są tej procesji podglądaczami. Pochła­niają je żółte kwiaty o fallicznych kształtach. Z ich pąków magowie wyłaniają się w groź­niejszej, piekielnej wersji. Inna grupa "po­dróżników" to cztery zwierzo-człeko-ślimaki, trochę z Goyi, trochę z rysunków Daniela Mroza. Mlaskające, wymachujące pazer­nymi kończynami. Są świadkami ostatniej, figuralnej sceny przedstawienia - fantas­tycznego baletu figur kojarzących się ze stylami najsłynniejszych malarzy i rzeźbia­rzy XX wieku.

A potem znów tylko dźwięk, szalony sak­sofonowy dźwięk i przez scenę przetacza się i wypada z niej niesamowity muzyk. I zamyka się papierowe okienko, gasną jego nieregu­larne szybki. Skończył się wieczór teatralny manifestujący miłość do abstrakcji.

Teatr im. Kici Koci uwielbia manifesty, poematy i deklaracje. Lubi też swoim wi­dzom tłumaczyć o co chodziło, nawet gdyby o nic nie chodziło, a może zwłaszcza wtedy. Temu, jak mniemam, służy za­mieszczony w programie "List do Wandy Zwinogrodzkiej", temu też służy eksplikacja na innej ulotce, gdzie czytamy:

"Kompozycja sceniczna W. Kandinsky'ego pt. "Żółty dźwięk" wydała nam się ide­alnym materiałem do widowiska o niczym. Nie kojarzy się ona nikomu z niczym. Nic nie jest tak ulotne jak nic. Nic nie jest tak nietrwałe jak papier.

Spektakl o niczym mógł powstać tylko w papierowym teatrze [...] Zaś dla niepopraw­nych poszukiwaczy sensu być może bę­dzie to przedstawienie o tym, jak z niczego powstaje coś".

To coś dostarcza przeżyć estetycznych. To coś jest samo sobie uzasadnieniem. To coś kojarzy się raczej ze wszystkim niż z niczym, quod erat demonstrandum. Z up­rawiania sztuki nie trzeba się tłumaczyć, zwłaszcza jeśli to sztuka czysta. Którą to uwagę kładę na sercu Kici Koci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji