Snuj się, snuj bajeczko...
Moralitet nie kojarzy się z repertuarem teatru dla dzieci, choć podziały na złych i dobrych bohaterów i takież czyny występują w tym teatrze bardzo często. Jednak moralitet - czyli rzecz mająca w czytelniku czy widzu dokonać przemiany, albo przynajmniej zmusić go do głębokiego zastanowienia nad istotą dobra i zła, oraz ich stałą współobecnością w życiu człowieka, nie jest formułą przez ten teatr ulubioną. Co innego jasełka, co innego przypowieści; nowych sztuk, gdzie bajkowa fabuła byłaby ledwie pretekstem do rozprawy o podstawowych kryteriach etycznych nie widać. Dlatego tak wyjątkowo jawi się na tym tle "Turlajgroszek" Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka (druk w "Dialogu" 11/1990), przewrotnie określany przez autorów jako "historia naiwna dla teatru lalek".
Zgodzę się, że prosta. Tak prosta, że prawdy tam zawarte, w realizacji scenicznej wzbogacone sugestywnym śpiewem czy obrazem, biją w świadomość widza jak obuchem. Ale tezy o naiwności nie da się obronić. Wyreżyserowany w Gdańsku po raz już trzeci przez Tomaszuka "Turlajgroszek" (poprzednio - 1987 Białystok, 1988 Łódź) zaopatrzono w bulwersujący program, zmontowany z wycinków prasowych dotyczących okrucieństwa dzieci i czynów okrutnych wobec dzieci. Tekst programowy pyta, czym powinien być teatr dla dzieci w naszych czasach. I odpowiada, że nie tylko rozrywką, choć to niezmiernie ważne. Jednym z jego zadań jest odrywanie widza od rzeczywistości, dawanie zapomnienia, wprowadzenie w świat, który nie istnieje. Innym zaś zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu, zmaganie się z nim. Dzieci powinny się uczyć od dorosłych nie tylko ładnego zachowania przy stole, ale też dawania sobie rady z problemami etycznymi. Te nie ominą nikogo.
Muszę przyznać, że "Turlajgroszek" robi wstrząsające wrażenie. Rozbudowany aktorsko - dawniej grywały go trzy osoby, teraz na scenie działa ich aż osiem - dopełniony znakomicie podrobionym w teatrze folklorem, jest przedstawieniem dynamicznym, wykonawczo perfekcyjnym, skrzącym się od pomysłów, dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach. To pierwsze zaskoczenie - że w teatrze, w przedstawieniu, gdzie główny wątek "grają" lalki - świetne zresztą (Mirosława Sołowieja), wszelkie działania należące do "chóru", komentujące czy popychające w pewnym obrzędowym ciągu akcję naprzód, są wartością samoistną. Ten autentyzm zachowań znam z autopsji z białostockiej wsi - umizgi, pijaństwo, namiętności, które nie dają się ujmować w słowa ("Ty... no... Ej... ty... no... Weź, weź... Weź przestań") śpiewy pokutne, noszenie krzyży pątniczych na górę Grabarkę. Ładunek zawartych tu emocji jest tak wielki, że widz, nawet nie obeznany z tą obrzędowością, całą jej ikonosferą, daje się zauroczyć i wciągnąć w świat drewnianych ław i stołków, kilimów i płóciennych białych bieżników, złocistych ikon i złotych koron trzymanych w cerkwi nad głowami nowożeńców.
W obyczajowość takiej wsi, w enklawę etniczną wkracza z jednej strony miejski oszust, złodziej i wydrwigrosz Czort, mamiący kramarską walizeczką z błyskotkami i jarmarkiem, skąd dziecko szybko na wieś bryczką albo taksówką wróci, sukienek nawiezie rodzicom, którym się "robić nie chce". Z drugiej strony porządek moralny obalony przez Czorta przywraca wysłanniczka z innego świata, Swięciucha, która za karę wyznacza przedmiotowi całej rozgrywki, czyli Turlajgroszkowi, pokutę. Drewniana lalka wyrzeźbiona w prymitywnej manierze zgina swe ruchome nagie kolanka, wystające z krótkich spodenek, i toczy z rozstaja dróg do domu czarodziejskie ziarno grochu. Groch pyta: "Chcesz żeby mama tatka pokochali? Na kolanach turlaj". Turlajgroszek: "To turlam. Turli turli turli turli. Grochu. Boli". A animator po kilkakroć znaczy drewniane kolana smugami czerwonej krwi.
Baśniowa reguła mówi, że za taką straszną pokutę czeka bohatera nagroda. Ale nie u Tomaszuka i Słobodzianka. Groch wydał w jego rodzinnej wsi złote żniwo, ale tata, mama nie pokochali, nie pożałowali, nie docenili. Rozpadli się za to w kawałki. I widz żegna Turlajgroszka, który może pozbierać albo złoty groch, albo rodziców. Pozbiera mamę, tatę, ale rozgoryczony, pozbawiony złudzeń: "Nie pokochali. Boli".
To piękne, mądre, antydydaktyczne (w dobrym sensie tego słowa) przedstawienie. Pełne poezji i metafor, a jednocześnie gwałtowności i okrucieństwa. I głębiej - mnie osobiście - zapadło w pamięć powtarzane wielokrotnie przez Czorta zdanie, że Pan Jezus o świecie zapomniał i człowiek sobie sam radzić musi, niż riposta Święciuchy, że On nierychliwy, ale sprawiedliwy... Godne wyjście leży gdzieś pośrodku - trzeba żyć przyzwoicie nawet bez nadziei na nagrodę: trzeba wyciągać nauki, nawet gorzkie, z każdego doświadczenia.
Rozważania o tym co dobre a co złe, co godne a co poniżające, zawsze wzbogacają teatr. W tym znaczeniu, że wzbogacają przesłanie, z którym do nas przychodzi. Możliwe są jednak spektakle, które abstrahują od ciężkiej moralnej artylerii i samą teatralną materią wyciągają widzów w zaklęty świat. "Czerwony Kapturek" to bajka z morałem, gdzie zło czyli Wilk zostaje ukarane, dobro czyli Babcia cudownie ocalone, zaś prawo, czyli Gajowy, czyni swą powinność. Nic z tego dydaktycznego smrodku nie zauważyłam w najnowszym spektaklu teatru "Miniatura".
"Czerwony Kapturek" należy do żelaznego repertuaru dziecinnego pokoju. Dawno oderwany od pierwowzoru czy to Perraulta czy Grimmów - żyje własnym życiem w niezliczonych wariantach narracyjnych: anonimowych książeczek i ustnych opowieści. W Polsce żyje w pisanej w latach pięćdziesiątych wersji Jana Brzechwy, dodatkowo nagłośnionej, dosłownie, dzięki magnetofonowym kasetom dla najmłodszych.
Od tej wersji wyszli - i odeszli, trzeba powiedzieć, dość daleko - realizatorzy baśni w "Miniaturze". Tadeusz Słobodzianek, kiedyś krytyk, dziś dramaturg i były kierownik literacki "Miniatury", uzupełnił integralny tekst bajki o stosownie dobrane inne wiersze Brzechwy (o Rochu, o drzewach, o zwierzętach) oraz specjalnie napisane teksty piosenek, nie całkiem lirycznych:
"Czerwony Kaptur, tur, tur, tur /Uważaj tu bór, tu bór, tu bór,
Tu las, tu las, tu lis - lis by cię chętnie, chętnie zgryzł...
Do spektaklu zastosowano formułę kabaretową - opatrzona czerwonymi kotarami nadscenka jest tu jednocześnie sceną gry teatru rąk - rękawiczek oraz tłem dla występów konferansjera (Leon Krzycki) i osób dramatu. Narrator-konferansjer gra i Wilka i Gajowego, i wszystkie drzewa w lesie wraz z żyjącą pośród nich fauną. Czerwony Kapturek (Iza Dąbrowska) w kapeluszu a la Maurice Chevallier stepuje, wiruje, robi miny i stricte kabaretowe gagi. To Kapturek clown. Matka (Sylwia Graczyk) gra autorytarną, megierowatą seks bombę w absurdalnym oficerskim pirogu, natomiast Babcia (Alina Gielniewska) wcale nie jest zdemencjałą staruszką, lecz pełną życia, stylową damą stepującą wspaniale w chaplinow-skim meloniku na głowie.
Spektakl zalecano dzieciom od lat 10. I słusznie, gdyż niuanse znaczeniowe wynikające z gry raczej i z podtekstów niż z tekstu, nie na umysł czterolatka zostały obliczone. Choć, trzeba przyznać, a pochwała niech idzie i na konto reżysera i wykonawców, sama warstwa wizualna spektaklu, bez ironii obyczajowej czy wręcz politycznej (bo przecięż Wilka zamknięto w warszawskim ZOO, gdzie zupełnie nie jest wesoło), satysfakcjonować może każdego widza. Dynamika, ruch, znakomita dyspozycja wokalna aktorów, kontakt z widownią, chwytliwe motywy muzyczne (Krzysztof Dzierma) to wszystko składa się na popołudnie w teatrze i zabawne, i przyjemne.
Chodzę do teatru od wielu lat bardzo często. Do teatrów dla tzw. "młodego" i najmłodszego widza od lat mniej więcej czterech jako osoba towarzysząca. I często, aż nazbyt często się nużę, traktując to li tylko jako rodzicielski obowiązek. Nie trawię taniej dydaktyki, a z drugiej strony wymądrzania, nie podobają mi się konwencje, które chciałyby parodiować kicz, a same są kiczem, nie pokocham ani upupionego stereotypu, choćby nie wiem jak sprawnie go realizowano, ani "awangardy", która satysfakcjonuje wyłącznie jej producentów. Teatru nie dzielę na "dla dzieci" i "dla dorosłych", tylko na dobry i zły. A ten dobry zdarza się wtedy, kiedy autorzy - reżyser, aktorzy, scenograf, "oprawca" muzyczny - nie udają, że o coś im chodzi, nie wyrabiają w pocie czoła pensum przedstawień, za które dostaje się etatowe pieniądze, tylko o coś im chodzi naprawdę, coś mają do powiedzenia. Adaptator - w wypadku "Czerwonego Kapturka" Słobodzianek - pokazuje, że ma osobisty stosunek, własną wizję tekstu i treści, które tekst niesie. Że go interpretuje, a nie tylko realizuje. A tak pojmuję zadania reżysera dzisiaj. Aktorzy, których zawodem jest przedstawianie, nie robią tego pod przymusem. Grają na sto procent swoich możliwości, nie odbębniając chałtury czy etatowych obowiązków. Taki teatr zobaczyłam w Gdańsku.
I takiego teatru już w Gdańsku nie będzie. Bo i Słobodzianek i Piotr Tomaszuk, który był tu dyrektorem artystycznym, przegrali grę ze starym układem i z pryncypialnym związkiem zawodowym. Mam pewność, że to nie początek końca, lecz punkt wyjścia do startu raz jeszcze. Panowie Tomaszuk i Słobodzianek po nieudanym romansie z instytucją teatralną socjalistycznego (przerost bazy technicznej nad artystyczną nadbudową) i związkowego (prymat decyzji korzystnych dla administracji i działaczy) chowu, przeniosą się na swoje, na prywatne, do lalkowego zagłębia jakim jest Białystok. Oczywiście jest w tym ryzyko, ale w tym konkretnym przypadku, przy tym potencjale twórczym (czego dowodem inne, nie opisywane spektakle "Miniatury"), dziwnie się nie boję o sukces. Nie zdradzając szczegółów powiem, że planowana formuła działania nowego teatru rysuje się ciekawie i świadczy o rozsądku, a także zrozumieniu nowych warunków ekonomicznych.
Więc snuj się, snuj bajeczko... Przykro, że ludzie profesjonalnie najlepsi nie przebili się w Gdańsku przez mur zlepiony ze starego i nowego. Kariery prysły jak mydlane bańki - nota bene rekwizyt ostatniego spektaklu. Takie czasy. Konflikt w "Miniaturze" był tylko jednym z wielu podobnych, przebiegających w różnych teatrach polskich wedle takiego samego scenariusza. Ale...
Teatr nie jedno ma imię. Ludzie mogą animować lalki, bądź też - w wypadku bajki - ludzie jak lalki mogą być animowani przez prawidła gatunku. Etycznego relatywizmu można uczyć, jak w "Turlajgroszku", przez opowiadaną historię, lub też, jak w "Kapturku", przez wypowiadanie z różną intonacją tych samych fraz. Ważne, by umieć przykuć uwagę widza i już nie popuścić. Zespół "Miniatury" potrafił opowiadać i grać. To dobry zespół. Szkoda go.