Trzy popołudnia w teatrze św. Mikołaja
W świętym grodzie Krakowie jest bardzo dużo ulic różnych świętych. Wydaje się jednak, że pierwsze teatry opatrzone godłami świętych patronów będzie miała Warszawa. Janusz Wiśniewski chciał nazwać swój wciąż bezdomny teatr imieniem świętego Józefa - bożego rzemieślnika, natomiast nowy dyrektor teatru lalek "Guliwer", Marcin Jarnuszkiewicz, chciałby nadać swej scenie miano świętego Mikołaja. Jak pisze Władysław Kopaliński, Mikołaj, biskup Miry, którego kult ukształtował się w X wieku, "jest patronem miasta Aberdeen, dawnej Rosji, kancelistów parafialnych, uczonych, lombardzistów, żeglarzy, małych chłopców, piekarzy, złodziei, podróżnych, dziewic pragnących wyjść za mąż, obrońcą dobytku przed wilkami i ogniem (...). Wg obyczaju niemieckiego w wigilię święta św. Mikołaja ktoś z dorosłych przebierał się w strój biskupi i rozdawał podarki "grzecznym dziatkom". Każde przedstawienie jest wszak podarunkiem dla widza, patron wydaje się zatem nader stosowny. Nie jest jednak jeszcze oficjalnie przyznany - na razie nazwano cyklem św. Mikołaja zestaw czterech przedstawień pokazanych na otwarcie teatru. Pomysł oryginalny, odważny, będący demonstracją szerokich opcji nowej dyrekcji, choć od widzów wymagający wytrwałości i sił, zważywszy także konkurencję odbywających się w tym samym czasie XX Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Premiera - wieczór pierwszy - odbyła się, bo jakżeby inaczej, w dniu imienin Mikołaja. Licznie zgromadzona publiczność była mieszana, acz z przewagą dorosłych. Atrakcją dwuspektaklowego wieczoru była autorska inscenizacja Zbigniewa Micha i Joanny Braun według baletu Czajkowskiego "Dziadek do orzechów". Ten spektakl papierowego teatru, wcześniej prezentowany w Niemczech, stanowi krok naprzód w eksperymentowaniu z tą, tyleż nietypową co wdzięczną, formą teatralną.
Nowy teatr Micha składa się z ramy scenicznej (z ruchomą orkiestrą i chórem), sceny, kulisowych dekoracji i małej wewnętrznej scenki, jakby "teatru w teatrze", umożliwiającej pogłębianie planu. Teatr ten, wielokrotnie powiększony w stosunku do oryginalnych makietek, nie imituje dziewiętnastowiecznych szablonów. Jest swobodną autorską fantazją scenografki, utrzymaną w fioletoworóżowej tonacji, zmieniającą barwy i cienie pod wpływem oświetlenia. Postaci "aktorów" są częściowo dwustronne, ruchome. Libretto, zgodne z baletem Czajkowskiego, różni się w szczegółach od opowieści Hoffmanna - jest to kwestia proporcji. W papierowym teatrze mamy wieczór przy choince, walkę dziadka do orzechów z królem myszy i trzecią, najważniejszą, bo umożliwiającą realizację najbardziej fantastycznych pomysłów część - podróż Klary i dziadka do orzechów, przemienionego na oczach widzów w pięknego królewicza, do Cukrowego Królestwa, zaludnionego przez duchy, elfy, bajeczne stwory.
Osiągnięcia animacyjne Micha w "Dziadku" dowodzą, jak wielkie możliwości daje zmodyfikowany Papiertheater wzbogacony o indywidualność, pomysłowość i fantazję bez granic. Iluzja jest tu tak silna, że widzowie mają zaburzone proporcje, wydobyta z mroku światłem scena w oczach rośnie i ogromnieje, aż do chwili, gdy w otworze "podscenki" pojawia się głowa ludzka (Zegara - Czasu - Księżyca?) zapowiadająca wydarzenia niesamowite i niezwykłe. Śnieg pada, dzieci biegają, lalki tańczą, huśta się koń na biegunach. W dziecinnym pokoju zminiaturyzowany Ojciec Chrzestny zjeżdża na zegarowym wahadle wykonując gimnastyczne ewolucje, żołnierze maszerują, dobosze bębnią, pada strzał z armaty, horror budzi okrutny wielogłowy król myszy ze smoczymi głowami na ruchomej szyi, anioły latają na flugach.
A wszystko to zabawa, zabawa środkami w istocie szalenie prostymi, oddziałującymi magią iluzji. Ileż tu tego: "orkiestron /proscenium/ kurtyna /przejrzysty prospekt/ kulisy /paludamenty/ horyzont /figury nieruchome/ figury ruchome". To cytat z poematu Micha "Teatr Popołudnia", rozdawanego widzom przy wychodzeniu z teatru. Gdzie właśnie odbył się "teatr wśród swoich /teatr rodzinny/ teatr dla wielkiej rodziny /której nie znasz/ za którą tęsknisz".
Ta rodzina to jednak widzowie dorośli lub dzieci starsze, nauczone w szkole trudnej sztuki przetrwania we względnym spokoju od przerwy do przerwy. Przedszkolaki były niesforne i rozpraszały uwagę oczarowanych papierowym baletem dorosłych dość przyziemnymi pytaniami. Nie do pojęcia i nie do przyjęcia dla małych dzieci jest uwaga Micha, że "teatr popołudniowy żyje namiętnościami /tak silnymi/, że należałoby ich zabronić /gdyby nie były zawarte w papierowej formie".
Wydaje mi się, że ten teatr, tak uroczy, tak przyjemny dla oka i ucha, wymaga jednak pewnej - i to niemałej - kompetencji kulturowej, cierpliwości, uwagi. Małe dzieci nuży, konsternuje. Jako entuzjastka Teatru im. Kici Koci i gry konwencją w ogóle - teatr Micha, uciekający od "publicznego życia", "publicznego teatru" uważam za swego rodzaju arcydzieło. Niemniej jednak jako krytyk, który poza tym co na scenie, interesuje się i tym, co na widowni, nie mam pewności czy "rozmazany" adresat nowego "Guliwera" to dobry pomysł. Premiera to spektakl szczególny, ale potem, gdy nadejdzie widz przygodny, trzeba go będzie sobie zaskarbić na przyszłość. Może trzeba wyraźnie określać adresatów na afiszu, lojalnie uprzedzać potencjalnych klientów sztuki teatru, co ich czeka? Trudne zadanie stoi przed Marcinem Jarnuszkiewiczem. Zapewne nie chce on, by jego teatr był tylko salą do wynajęcia dla ukształtowanych gdzie indziej wizji estetycznych - musi zatem, jak się wydaje - tupnąć nogą raz jeszcze i we własnym, nie Micha i nie Tomaszewskiego rytmie.
Henryk Tomaszewski jest bowiem reżyserem i adaptatorem "Marionetki" Heinricha von Kleista, przeniesionej na ulicę Różaną w Warszawie z Teatru Animacji w Jeleniej Górze. Ten spektakl - zupełnie już nie dla dzieci - nie jest też najlepszą zabawą dla dorosłych. Wczesnoromantyczny niemiecki poeta, autor rozprawy "O Teatrze Marionetek" wznosi się na wyżyny metafizycznych rozważań o Bogu; jego tworze - człowieku i jego tworze - lalce. Czy twór może być doskonalszy od stwórcy? Nie o to zresztą dokładnie idzie, lecz o kwestię estetyczną, kwestię zachowania się żywego i drewnianego aktora na scenie. Von Kleist, którego dialog realizują Ryszard Wojnarowski i Andrzej Kempa, trochę wydaje się zwietrzały ze swymi rozważaniami o wdzięku ruchu i negatywnej tu roli samoświadomości artysty. Rzadko pokazywana technika marionetkowa, na ślicznej, znakomicie oświetlonej scenie projektu Kazimierza Wiśniaka, cieszy wprawdzie i wzbudza ciekawość, ale spektakl ma do zaoferowania niewiele poza tym. Jest w powszechnym użyciu zabójcze słówko "interesujący", które fruwa w rozmowach jak mucha tse-tse usypiając sens i treść. I ja mogę powiedzieć o "Marionetce", że była interesująca.
W trzecim przedstawieniu, autorskim "Cyrku" rzeźbiarza Leszka Puchalskiego gdzie w konferansjera wciela się z wielkim wysiłkiem a mniejszym sukcesem Jacek Kiss, wszystkie element zabawy są na pozór w porządku. Gramofonowa muzyka, jarmarcznego stroju i urody małżonka dyrektora wykonująca na bębnie tusz, dziesięć numerów - od duetu akrobatycznego, przez siostry syjamskie, po przeszywaną szpadami kobietę w kotle. O ile z początku groteskowa deformacja ludzkiego ciała zastosowana w kukłach przez Puchalskiego wydała mi się pomysłem ciekawym, o tyle banalność tekstów i nieskuteczne wysiłki konferansjera nie potrafiącego rozruszać ospałej widowni zwarzyły życzliwość, a ukryty sadyzm wielu scen obudził podejrzenie, że nie najzdrowsza to strawa estetyczna dla maluczkich. Poza tym Puchalski irytował mechanicznym stosowaniem stereotypu nazwisk mówiących - iluzjonista to Sławomir Zręczny, dziewica o stalowych zębach to Aniela Kiełek, ciężarowiec - Alojzy Miętki, a trener Iwa oczywiście Jewgienij Biezgłowyj. Satira aktualna i intiernacjonalnaja.
Jak widać z powyższego cykl św. Mikołaja usiłował sprokurować dla każdego coś miłego. Ale to nie wszystko jeszcze, ponieważ uwerturą teatralną do "Dziadka do orzechów", odegraną w hallu teatru, była etiuda "Pojazd", zrealizowana przez studentów scenografii ASP. Nie wydaje mi się jednak konieczne reklamowanie jej - jak i przyszłych ćwiczeń adeptów sztuki scenograficznej, w opakowaniu "poetyki zbliżonej do szeroko rozumianego teatru lalek". To jak ważyć kartofle, gdy ktoś poprosi o pomidory, bo wszak też należą do rodziny psiankowatych. Tymczasem oczy widzą, że jedno jest bulwą, a drugie owocem; że teatr ludzi w ruchu nie musi być określany teatrem lalkowym. Może nazbyt zżymam się na te preteksty, ale to dlatego, że i aktorsko i plastycznie "Pojazd" mi się podobał i życzę mu dobrego odbioru.
Młodszy o dziesięć, ale jakby o sto lat kolega powiedział mi że to "niezrozumialstwo" (termin Irzykowskiego). Wydaje mi się, że wręcz odwrotnie, zrozumialstwo i to bez zarozumialstwa. Tytułowy pojazd autorzy: Katarzyna Jarnuszkiewicz i Dariusz Kunowski potraktowali metaforycznie jako parabolę życia ludzkiego, które, tocząc się w czasie i przestrzeni, upływa jak w drodze. Kierują nim anieli - zmieniają słońce na chmury, deszcz na śnieg, drzewa na podniety w rodzaju gołej baby (wszystkie symbole płynące po ruchomych sznurkach jak rozwieszone do suszenia pieluszki). Wywołują głód i pozwalają go zaspokoić, na młynku jak na katarynce wygrywają rytm - to szybciej, to wolniej, do pośmiertnego stężenia. A potem pokazują, jak to wygląda po śmierci z niebieskiej perspektywy, jak przypadkowa i niepewna jest droga życia, po której w istocie wiedzie figurkę ludzką ślepy los w postaci bezrozumnego owada. Ładne.
Ładne, ale zmuszające do zastanowienia nad stylem i charakterem nowego teatru. Czy będzie Jarnuszkiewicz robić teatr studyjny? Czy jeździć po Polsce i wyszukiwać ciekawych kandydatów do występów gościnnych? Czy użyczać miejsca kolegom, którzy przyjdą z gotowymi propozycjami? Zobaczymy. Na pewno będzie to teatr zupełnie różny od "Baja" czy "Lalki" i różny od poprzedniego "Guliwera". Z trzech premierowych wieczorów wróżyć na przyszłość można różnie. I zawsze pamiętać o tym, że teatr nie działa w pustce, że musi mieć publiczność.
W "Gazecie Wyborczej" z 14 grudnia 1990 Wanda Zwinogrodzka napisała, że "Jarnuszkiewicz najwidoczniej polemizuje z fatalną tradycją, która każe u nas pojmować teatr lalkowy jako rozrywkę dla przedszkolaków". Otóż nie jest to tradycja zła, a już na pewno nie "fatalna", żeby przedszkolaki też miały swój teatr, który rozumieją i w którym się nie nudzą. W końcu on stanowi dla nich inicjację do dorosłego życia teatralnego, teatralną freblówkę, od której poziomu zależeć będzie w przyszłości smak odbiorcy. Nie bronię tu skostniałych formuł - przez ostatnie trzy lata chodząc do "Guliwera" nie aprobowałam proponowanego tam kanonu estetycznego, jednak rozmazanie widza u Jarnuszkiewicza, o którym pisałam wyżej, nie jest koncepcją najzdrowszą. A jeśli już tak to ma być, to chciałabym jako widz mieć pełną informację, co przeznaczone jest dla mnie, a co dla mojego niesfornego dziecka, które na krótko nawet zabawi patyczek ciągnący po miniscence druciany pojazd, ale zamęczy retoryka "Marionetki" zbyt skąpo okraszona wdzięcznym tańcem na krzyżaku i sznurkach