Artykuły

Od polityki wolę dreszcz metafizyczny

Obserwujemy to, co dzieje się w parlamencie. Oczywiście kłócimy się o to — konserwatywni komicy z lewicującymi i z liberalnymi, wegetarianie z fanami boczku. Z tym że my chyba kłócimy się zdrowiej niż reszta: pojedynkujemy się na puenty, złośliwości i docinki.

Arkadiusz Gruszczyński: Minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski mówi o końcu lewicowej ideologii rowerzystów i wegetarian, czyli stałych bywalców placu Zbawiciela, na którym działa twój Klub Komediowy. Śmieszy czy przeraża?

Michał Sufin: Nie mam przesadnie emocjonalnej relacji z żadną z ideologii. Plac Zbawiciela wydaje się miejscem na przecięciu szlaków — ludzi niejedzących mięsa i jedzących, wizytujących francuskie boulangerie, wracających z sumy i szukających parkingu sfrustrowanych kierowców. Jako komicy staramy się zachować niezależność myślenia Waldorfa i Statlera — dwóch zgryźliwych mupetów siedzących w loży i nietrzymających sztamy z nikim. Ale doceniamy wymiar komediowy niektórych newsów.

Nocą, jak kabarety, działa nowy Sejm — przepycha ustawy, zwołuje posiedzenia komisji. A o czym w tym czasie rozmawiają komicy? Obserwujecie, co się dzieje w parlamencie?

Obserwujemy, niektórzy się ekscytują sensacyjnością stylu ustawodawczego, inni dworują z larum, jakie podnoszą media, jedni śmieją się z nowych ministrów, inni z manifestacji. Oczywiście kłócimy się o to — konserwatywni komicy z lewicującymi i z liberalnymi, wegetarianie z fanami boczku. Z tym że my kłócimy się zdrowiej niż reszta — pojedynkujemy się na puenty, złośliwości i docinki. Komicy to wyrachowani obserwatorzy, rzadko poddają się manifestacyjnym modom.

Jakie żarty lubią widzowie Klubu Komediowego?

Zależy nam na tym, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Widzowie reagują na teksty, które są szczere. Nie interesuje nas komentarz polityczny — nie mówimy o sporach wokół tęczy, zmianie władzy i prezydencie. Widzowie są zaskoczeni, że można przyjść na spektakl o fizyce kwantowej. Wytrącamy ze schematów, do których przyzwyczaiły nas kabarety. Mieszamy absurd z życiem codziennym.

Czyli bezpieczny teatr pozbawiony polityki?

Te sprawy u nas wybrzmiewają, ale wolimy dreszcz metafizyczny. Kiedyś przyszli do nas — osobno — Roman Kurkiewicz i Bogusław Chrabota. Była scena, w której aluzji do podziałów politycznych było zaskakująco wiele. Panowie dziennikarze śmiali się obaj, ale na zmianę, w zależności od tego, z kogo my się śmialiśmy. Jednak nasi widzowie to świadomi ludzie, którzy nie chcą się zajmować polityką po pracy.

Ale po liczbie memów widać, że jednak Polacy interesują się polityką. Nie żal odpuszczać tych tematów?

Staram się nadążać za newsami. Przez wiele lat robiłem prasówkę, czytałem kilka dzienników. Potem mi się znudziło, kiedy zrozumiałem, jak wiele w wiadomościach prasowych jest z kreacji, jak różnie pisze się o tych samych sprawach. Jeśli mam ochotę czytać beletrystykę, sięgam po książki. Publicystyka boleśnie szybko się dezaktualizuje, my staramy się tej utraty terminu ważności wystrzegać. Staramy się inspirować ogólnymi problemami, nie zaś zdarzeniami. Interesować nas może temat władzy, ale niekoniecznie utrata stanowiska przez pana X w instytucji Y. Tym niech zajmuje się prasa, my staramy się zajmować sztuką.

Boicie się polityki?

Dla mnie polityka to władza, dyskusja, poglądy, wpływy, spiski, ambicje, populizm, kompromis, konformizm. Zbrodnia i kara. I te wszystkie tematy przewijają się w naszych improwizacjach, piosenkach, tekstach.

A ciebie co śmieszy? Kawały z serii „przychodzi baba do lekarza"?

Kawały są wspaniałym przykładem reagowania językiem na rzeczywistość. Są mądrością społeczną i spełniają funkcję fatyczną. Mnie to martwi, że kawały przestało się opowiadać.

Które sfery życia mają największy potencjał kabaretowy?

Wszystkie. Jedyne, co się liczy, to smak, umiejętność obserwacji i trafność wyboru obiektu żartu. W komedii chyba bardziej niż w innych gatunkach ważniejsze jest nie to, co się mówi, ale to, żeby nie powiedzieć jednego słowa za dużo. Ostatnie dziewięć miesięcy spędziłem u ginekologów, w szkołach rodzenia, w sklepach z dziecinnymi gadżetami i w końcu na porodówce. Skończyło się to spektaklem Fabularny przewodnik po trzecim trymestrze. I poetycko-komediowy labirynt zapisu ciąży.

Pożar w Burdelu wyśmiewa Warszawę i aspiracje klasy średniej. A co ciebie śmieszy w tym mieście? Są takie sytuacje, zachowania zbiorowe czy wybory pojedynczych mieszkańców, które warto wyśmiać?

Jestem cały z Warszawy. Prawie nie wyjeżdżam, urodziłem się tu, rodzice też wrośnięci. Jednak w swoich tekstach zawsze staram się oderwać od doraźności. Przyświeca mi zasada, że chciałbym jutro, usłyszawszy swój żart, mieć poczucie, że nie minęła jego aktualność. Już nie mówię „pojutrze", ale chociaż, „jutro". Dlatego Warszawa mnie inspiruje jako miasto, jako zbiór zaułków niezmieniających się od lat, jako miejsce przejawiania się zachowań od lat takich samych. Współczesność mnie interesuje, ale raczej jak temat, o którym mówi się najbardziej nie wprost, jak tylko się da.

Jeszcze dziesięć lat temu kaberet był czymś wyklętym.

Do niedawna słowo „kabaret" kojarzyło się raczej ze świętem telewizyjnego folwarku. Jednak nie zapominajmy, że u swego zarania był miejscem rodzenia się nowej formy, bardziej teatralnym niż teatr, bardziej literackim niż literatura. Miejscem elitarnym, bo niemedialnym. Miejscem, gdzie poeci stawali się masowi, dramatopisarze stawali się eksperymentatorami, a literaci dochodzili do głosu. Ważna jest dla nas historia kabaretu jako miejsca, ale chcieliśmy też odzyskać dla tego słowa jego artystyczny i nonkonformistyczny wymiar. Najpierw rzucając się w kierunku wolności improwizacji. Od niedawna wracając do jak najbardziej pierwotnych form kabaretowych, takich jak skecz, piosenka, monolog, wiersz. Wypuściliśmy język do przodu. Uprawiamy archeologię takich form, które kojarzą się ze słynnymi warszawskimi kabaretami: Picadorem, Zielonym Balonikiem czy Kabaretem Starszych Panów. Zauważyliśmy, że stając się jednym z narzędzi społecznego buntu antykomunistycznego, kabaret — poza nielicznymi wyjątkami, jakim jest np. Salon Niezależnych — zapomniał o swojej artystowskiej genezie i zubożał. Potem, już po 1989 roku, stracił walor aluzyjności, bo aluzja nikomu nie była potrzebna. I tak sparszywiał. Stąd nasze poszukiwania właśnie na ostatnim zakręcie rozwoju sztuki, która jeszcze sztuką była.

Nad barem przy Chłodnej 25, gdzie dziesięć lat temu zaczynaliście, wisiał Kantor z cytatem o rewolucjach, które rozpoczynają się w kawiarniach. Romantyczne.

Chłodna była laboratorium nowej sztuki kabaretu. Testowaliśmy tam przekraczanie podziału na widza i występującego, bawiącego się formą, wytrącającego z równowagi, przekuwającego balon napuszenia. Nigdy nie chcieliśmy powtarzać kabaretu z telewizyjnego folwarku puent. Tak powstał Klancyk.

Chłodna 25 była prężnym domem kultury.

Działało tam regularne kino, organizowano spotkania ruchów miejskich, debaty z pisarzami, dyskusje z politykami, koncerty Lado ABC i Marcina Maseckiego czy wystawy Janka Dziaczkowskiego.

Kto na was przychodził?

Na początku ludzie skrzykiwali się przez nieistniejące już Grono. Cała Warszawa na nim siedziała. W ogóle nie musieliśmy się promować, co nas trochę rozleniwiło. Niosła nas potrzeba ludzi, którzy o Klancyku dowiadywali się pocztą pantoflową. Po kilku miesiącach mieliśmy za każdym razem komplet.

Chłodna 25 stała się w pewnym momencie Klubem Komediowym Chłodna.

Wróciliśmy akurat ze Stanów, w których kluby repertuarowe są popularne. Zaczęło mi świtać w głowie, że to, co jest genezą kabaretu, opiera się na teatrze i literaturze. To był czas, w którym można było zdjąć stygmat z telewizyjnego kabaretu.

Publiczność po prostu dorosła?

Wtedy było to życzeniowe. Nie było ani Pożaru w Burdelu, który urodził się na Chłodnej, ani popularnych stand-upów. Chcieliśmy więc odświeżyć prawdziwe znaczenie słowa „kabaret", jego performatywność i sceniczność. Przypominaliśmy, że najwięksi polscy poeci robili kabaret. Mówiliśmy, że kabaret jest związany z eksperymentem na scenie, zakorzeniony w języku, muzyce. I w końcu to, że jest elitarny, dzieje się w małych przestrzeniach. To wszystko rymowało się z Chłodną.

Byliśmy popularni, dostaliśmy Wdechę publiczności od „Gazety Co Jest Grane" — w kategorii miejsce 2012 roku. Zaliczyliśmy jednak finansową porażkę. Wtedy — już w 2013 r. — znaleźliśmy wymarzony lokal na placu Zbawiciela i jako Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych „Windą w bok" wynajęliśmy je od miasta w trybie lokalu na kulturę.

Szukałeś piwnicy. Dlaczego?

Historia pokazuje, że kabaret sprawdza się w piwnicy. Picador był w podziemiu! To miejsce wyrwane z kontekstu, w którym czas i przestrzeń są nieco inaczej ułożone. Ludzie są fizycznie bliżej siebie, nie ma kurtyny, nie ma świateł. Ktoś myje szklanki, ktoś głośno rozmawia, inni piją kawę. Zejście w dół zastępuje trzeci dzwonek w teatrze instytucjonalnym. Poza tym piwnice są tanie. I pozwalają na mówienie o wypartych sprawach.

Jakich?

Mówimy o rejestrach. Jednym z nich jest język — nasze kabarety są literackie i abstrakcyjne. Kolejnym są emocje. Telewizyjny kabaret nie ryzykuje, wychodzi naprzeciw domniemanym potrzebom widza. Wystarczy „śmiesznie" powtórzyć opowieść o chytrej babie z Radomia lub wyśmiać słowa polityków. My postanowiliśmy odejść od opisywania współczesności na rzecz liryki i abstrakcji. Kończymy spektakle odwołaniem do emocji — miłości, nienawiści itd. Zapomnianą rolą kabaretu jest właśnie uruchamianie emocjonalności. Przedwojenny kabaret robił to nieustannie! Widownia czuła takie ciary na plecach, że nie była pewna, czy wyjść z zażenowana, czy wykąpać wykonawców w szampanie. To jest dobry, ale ryzykowny rejestr. Tego typu poszukiwania nas interesują.

Popularne kabarety są grane w amfiteatrach, estradowe. Wasz jest zamknięty w piwnicy.

Estrada odcina kontakt z ludźmi.

Ale w tamtym roku pokazywaliście dla 500 osób swoje spektakle na placu Defilad.

To był efekt naszej popularności, ale nie rozsądku. Niepotrzebnie pokazaliśmy tam wszystkie nasze produkcje. Na estradzie nie ma intymności, zanika poezja. W piwnicy widzowie są lekko pochyleni w stronę sceny, na placu Defilad siedzieli odchyleni. Było miło, jednak nie wszystko z doświadczenia piwnicznego udało się odtworzyć.

Telewizja Polska proponowała wam występ na Mazurskiej Nocy Kabaretowej.

Klancyk po kilku nieudanych doświadczeniach z masową widownią nie przyjmuje takich propozycji. To musiałoby się odbyć na naszych zasadach — kameralności, mówienia półgłosem. Największym arcydziełem sztuki telewizyjnej był Kabaret Starszych Panów. My byśmy coś takiego z telewizją zrobili. Widzowie czekają na nieco ambitniejsze propozycje.

Determinuje was plac Zbawiciela?

Nie da się od tego uciec. Zbawix to ognisko społecznego wrzenia. Po jednej stronie Plan B, po drugiej sushi, po trzeciej knajpa azjatycka, kościół, działacze lewicowi. Na co dzień plac Zbawiciela jest spokojnym, trochę leniwym miejscem. Staramy się je przepracować. Pod tęczą opowiadaliśmy najdłuższy żart świata, Michał Kępa mówił siedem godzin! Pobił rekord Guinnessa, ale zapomniał go zgłosić (śmiech). Jeden z naszych kolegów przebrał się za krasnala i czekał pod tęczą na swój garnek ze złotem.

Teraz tęczy nie ma. Plac stał się bezpłciowy?

Plac nie powstał dla tęczy. Wraz z jej usunięciem stracił nieco kolorytu, ale nie przestał być symbolicznie ogniskiem wrzenia i miejscem, w którym przecinają się ścieżki Warszawy.

Najlepszy żart o Warszawie?

Trzeba go napisać!

***
Michał Sufin
Urodził się w 1983 roku w Warszawie. Studiował kulturoznawstwo oraz socjologię na UW i wiedzę o teatrze w Akademii Teatralnej. Jest też absolwentem iO Training Center oraz The Annoyance w Chicago. Współtwórca grupy improwizacyjnej Klancyk, Klubu Komediowego Chłodna 25 oraz Klubu Komediowego przy placu Zbawiciela.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji