Artykuły

"Wujaszek Wania" w czerwonym płaszczyku

"Wujaszek Wania" Antoniego Czechowa w reż. Andrzeja Bubienia w Teatrze 6. piętro w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Jeśli chodzi o "Wujaszka Wanię" w reżyserii Andrzeja Bubienia w "Teatrze 6.piętro" w Warszawie, to uczucia mam mieszane. Bardzo podobał mi się przede wszystkim Wojciech Malajkat w roli tytułowej. Dzięki kreacji Malajkata, bodaj pierwszy raz w życiu zobaczyłem inscenizację "Wujaszka Wani", w którym Iwan Wojnicki - bo tak brzmi prawdziwe imię wujaszka - jest nie tylko bohaterem tytułowym, lecz prawdziwie główną postacią. To on trzyma w ryzach całe przedstawienie, to jego "edypowe rozpoznanie" tragedii własnego losu staje się głównym tematem przedstawienia. Malajkat niczego tu nie udaje, właściwie nie gra. On po prostu reaguje na stopniowo odkrywającą się przed nim brutalną rzeczywistość, w której przyszło mu żyć. Prawda i uczciwość tych reakcji są głównymi siłami jego wybitnej roli. Okrucieństwo losu wobec niego spotęgowane jest jeszcze szybkością lekcji, jaką odbiera od losu bohater - wszystko odbywa się tu w jedną letnią noc. Ta noc i jej wydarzenia poprowadzą Wojnickiego do rozpoznania własnego losu, którego istotą jest niemożność, bierność i zmarnowanie. Malajkat w kulminacyjnym momencie rozpoznania jest poruszający, trudno zapomnieć jego złamaną, pochyloną sylwetkę, jego głos, gdy bez intonacji, na biało, informuje Sieriebriakowa, że wszystko będzie po staremu. Nie będzie. Nie może być. Okrutny los zatriumfował. Odebrał zapłatę za życie złudzeniami. Wujaszek wraz z doświadczoną podobnie Sonią zaczynają nowe życie. O ironio! Od płacenia rachunków. Jaka będzie przyszłość? Tego nie wie nikt. To największa tajemnica czechowowskiego arcydzieła.

W przedstawieniu Bubienia jest jedna wielka scena - to moment, gdy doktor Astrow (Michał Żebrowski) snuje przed Heleną jedną ze swych wizji, pchając z całą siłą kręcące się w kółko jedno z wielkich, drewnianych, brzydkich okien, z których składa się niezbyt odkrywcza i interesująca scenografia Anity Bojarskiej. W oknie tym stoi słuchająca go w upojeniu Helena. Ruch okna, twarz Heleny w połączeniu z monologiem Astrowa robią wielkie wrażenie. Głównie za sprawą Anny Dereszowskiej, która potrafi w tak krótkim czasie zachwycić nas całą paletą emocji. W ogóle jej Helena jest ciekawie skomponowana - to kobieta ambitna, w pełni świadoma swojej urody i możliwości, która właśnie zaczyna sobie zdawać sprawę, że na strzelnicy życia... przestrzeliła. Jej dużo starszy mąż Sieriebriakow i ją oszukał wykreowanym przez siebie własnym wizerunkiem. W rezultacie poniosła życiową klęskę, nie otrzymując niczego poza pozycją społeczną, a i ta okazała się nie najwyższych lotów. Dereszowska w tej roli wyjątkowo pięknie niuansuje swoją grę, na przemian ukazując prawdziwą twarz Heleny i "robiąc dobrą minę do złej gry" - tej własnej, przegranej.

Niesamowitą kreację w roli starej niani Mariny stworzyła Irena Jun. Ileż w niej spokoju, uczciwości oraz pokory wobec odgrywanej postaci, która - jako jedyna w domu Wojnickich - jest w pełni pogodzona ze sobą i swoim życiem, choć nie było ono zapewne realizacją jej młodzieńczych marzeń. Ileż ironii, ileż humoru! Niezwykłe to uczucie obserwować skupioną i nieruchomą twarz Ireny Jun, na której niczym na skutym lodem jeziorze, błyszczą dwa przeręble jej oczu, w których przeglądają się niebo, księżyc, gwiazdy, słowem, cały kosmos oraz my sami - gdy tylko się nad nimi pochylimy. Wielka aktorka wie, w jaki sposób przekazać nam prawdę starej niani i podzielić się nią z wszystkimi, którzy otworzą się na emocje.

Podobali mi się jeszcze - śmiertelnie poważny Sieriebriakow Piotra Machalicy i, miejscami, Sonia Doroty Krempy, zwłaszcza, gdy grała młodą kobietę, a nie dziecko.

Pierwszy problem mam z doktorem Astrowem. Zabieg reżyserski Andrzeja Bubienia, polegający na obsadzeniu w tej roli aktora około dziesięć lat młodszego od odtwórcy tytułowego wujaszka sprawia, że łączące ich poczucie życiowej klęski staje się doświadczeniem dwóch różnych pokoleń. Efektem tego jest odmienne podejście obu postaci do tematu straconych złudzeń oraz większy między nimi dystans. W moim pojęciu pomaga to postaci Wojnickiego, który przecież rywalizuje z Astrowem o względy Heleny, utrudniając zarazem zadanie Astrowowi, który poprzez utratę bliskości czy wspólnoty z Iwanem Wojnickim wydaje się w takiej koncepcji powierzchowny i jednowymiarowy. Michał Żebrowski, żeby uwiarygodnić Astrowa, musiałby grać na totalne zbliżenie z Wojnickim, żeby znaleźć z nim jakąś emocjonalną wspólnotę, która w scenie przyłapania go przez Wojnickiego z Heleną, postawiłaby go w sytuacji dramatycznego wyboru między kobietą a bliskim mu człowiekiem, przyjacielem. Tak się jednak nie stało, Michał Żebrowski gra lekkoducha, który momentami w coś wierzy i wtedy w pełni staje się postacią (wspomniana scena z Heleną) - po czym znowu wraca do "pływania po wierzchu", przez co brzmi niczym tytułowy bohater "Pana Tadeusza". W finale mści się to na jego roli najbardziej, bo "moralny konflikt" z Wojnickim pozbawiony jest ciężaru i prawdy.

Drugi problem, dużo większy, mam z muzyką. Steven Spielberg w "Liście Schindlera" z czarnobiałego obrazu kolejki ludzi idących na śmierć wyodrębnia kolorem czerwonym płaszczyk czteroletniej dziewczynki. Efekt jest piorunujący, większość widzów doznaje silnego wzruszenia. Co by nie powiedzieć o jego sile i skuteczności, zabieg ten jest jednak manipulacją, której wielki reżyser dokonuje na naszych - widzów - emocjach. Reżyser Andrzej Bubień postępuje podobnie, choć używając innego sposobu - nie wierząc pewnie w swoją publiczność, czyli między innymi we mnie, postanawia ułatwić nam sprawę. Wszędzie tam, gdzie w dramacie zbliża się moment wielkich emocji, jak na przykład w scenie wybuchu Iwana Wojnickiego, pojawia się ckliwy, muzyczny motyw, który ma swoją rzewnością i patosem pokazać mnie, widzowi, że tu oto bije serce tego spektaklu i w tym miejscu powinienem zapłakać. Szanowny Panie Reżyserze - stanowczo protestuję! My, widzowie, mamy swój rozum oraz inteligencję emocjonalną i nie potrzebujemy Pana pomocy. Nas - na ogół - wzrusza pan Czechow, w pana przedstawieniu wzrusza nas - na przykład - pan Malajkat czy pani Dereszowska i nie trzeba, by ktoś wskazywał nam palcem: "O! Tu! Tu jest ważne, skupcie się i przeżywajcie!" Błagam o większe do widzów zaufanie. Przeczytałem, że pracował Pan wiele lat w Rosji - czy tam się tak robi? Bywam w rosyjskich teatrach - jak na Polaka nader często - i nie zauważyłem takich praktyk, ani w MChAT, ani w Wachtangowie, ani u Fomienki czy w Aleksandryjskim. Wyszedłem z teatru zły, bo mi Pan swoją nadgorliwością coś odebrał. Może warto by się tej funkcji muzyki ponownie przyjrzeć.

Jeszcze garść uwag rozmaitych. Tielegin Miłogosta Reczka doznaje ataku histerii z powodu przekręcenia jego nazwiska. Niestety atak ten, niczym nieumotywowany ani wcześniej ani później, staje się powodem do zapytania reżysera o koncepcję drugiego planu. Z roli Marii Wojnickiej zapamiętam tylko długą fifkę, którą grająca ją Joanna Żółkowska trzyma w ustach pojawiając się na scenie, na pełnokrwistą postać to stanowczo za mało. Nie podobała mi się też scenografia Anity Bojarskiej. Wielkie, siermiężne, brzydkie okna powielają polski stereotyp grania Czechowa - ma być szaro, ciemno, posępnie i "sieriozno", zresztą przedstawienie w całości skłania się ku takiej wizji. A gdzie ironia, gdzie błazenady i wygłupy postaci, gdzie krzywe zwierciadło, tak często zapisane w "partyturach" Czechowa? Odpowiedź jest prosta - już chyba tylko w Rosji.

Spektakl Bubienia jest inscenizacją "Wujaszka Wani", nie ma tu miejsca na własną twórczą reżyserską adaptację i w sumie to dobrze, bo nie wszyscy widzowie są przygotowani na postmodernistyczne eksperymenty. Publiczność powinna mieć okazję zobaczyć Czechowa "po bożemu", żeby go poznać i ocenić, skąd się bierze ta ponadstuletnia, niesłabnąca popularność jego sztuk. Zwłaszcza w czasach, w których "Dziady" nie mają nic wspólnego z "Dziadami", a "Nie-boska komedia" nic wspólnego z dramatem Krasińskiego. Spektakl Bubienia Malajkatem stoi i choćby dlatego wart jest obejrzenia. Trochę szkoda, że to Czechow w polskim - patetycznym, siermiężnym i ponurym - stylu, ale jeśliby założyć, że reżyser wziął sobie do serca motto "Studium o Hamlecie" Wyspiańskiego, w którym powiedziane jest, że przeznaczeniem teatru "było i jest służyć niejako za zwierciadło naturze pokazywać cnocie własne jej rysy, złości, żywy jej obraz, a światu i duchowi wieku postać ich i piętno", to nie ma się co dziwić - wszak każdy z nas może sobie obejrzeć wokół siebie naszego polskiego świata "postać i piętna".

Ps. Jeśli robią Państwo plakaty z napisem: Antoni Czechow "Wujaszek Wania", to byłoby dobrze, żeby była na nich twarz aktora, który gra wujaszka Wanię. Widziałem na mieście jeden z takich plakatów z twarzą innego aktora i byłem przekonany, że wujaszka Wanię gra ktoś inny. Ilu jeszcze jest takich widzów, do których dotarł mylny komunikat? Tym bardziej, że głównym bohaterem jest tu naprawdę Iwan Wojnicki? Pamietajmy, że najważniejszą funkcją reklamy wciąż pozostaje uczciwa komunikacja!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji