Artykuły

Anna Radwan: Tylko bez uniesień

Aktorka nie bywa na łamach prasy kolorowej. Ale za to wzdychają do niej licealiści, studenci, krytycy. Łukasz Maciejewski w swojej książce "Aktorki. Portrety" uczynił ją bohaterką jednego z rozdziałów.

Fragment książki

Nigdy nie miała łatwo. Zdecydowanie zbyt urodziwa jak na polskie standardy spełniała się w teatrze. W kinie grała albo cierpiętnice w atłasowych sukniach, kwilące za swoim umiłowanym powstańcem, który właśnie ginął za Boga. Honor i Ojczyznę, albo dekoracyjne matki i siostry z drugiego lub trzeciego planu. Bez wątpienia jest jedną z najefektowniejszych polskich aktorek. Kochają się w niej skrycie licealiści, studenci, również krytycy. W starciu z Anną Radwan trudno o obiektywizm. "Ach, te rozgwieżdżone oczy!"- zachwycał się recenzent miesięcznika "FiIm". "Patrzę - Anna Radwan, od razu serce mocniej zabiło" - pisał w jednym z felietonów Wacław Krupiński. "Wielu mężczyzn chciałoby odnaleźć w niej jednocześnie matkę. żonę i kochankę. A także przeciwniczkę - ale poruszającą się po ściśle wytyczonych trasach" - notował Jacek Tabęcki. Gdy trafiłem na plan "Zakochanego Anioła", partnerujący Annie Radwan Krzysztof Globisz powiedział mi: "Panie Łukaszu, wszyscy się w niej podkochujemy, nie da się inaczej, tyle że ja mam to szczęście i przewagę nad wami, że w filmie mogę liczyć na wzajemność".

***

Kiedy w spektaklu W Piwnicy pod Baranami śpiewałaś "Groszki i róże" z repertuaru Ewy Demarczyk, publiczność, przede wszystkim męska, zamierała z wrażenia. Byłem dwa razy na tym przedstawieniu i dwa razy było tak samo. - No i co mam ci powiedzieć? Że seksapil to twoja broń kobieca. - Jeżeli rzeczywiście jest tak, jak mówisz, to "korzystam z tej broni" spontanicznie i nie ma w tym wyrachowania. Co nie znaczy, że nie sprawia mi to przyjemności. Owszem, sprawia.

Uwielbiają cię i podziwiają także kobiety. Kiedy powiedziałem mamie, że umówiłem się na spotkanie z Anną Radwan, usłyszałem: "Jaka ona jest piękna". A po chwili: "Piękna i utalentowana". - Takie sygnały są, oczywiście, zawsze przyjemne. Stwierdzenie, że jest inaczej, byłoby czystą hipokryzją. Problemem jest umiejętność ich przyjmowania. Słysząc komplementy, przez lata najpierw się czerwieniłam, teraz tym bardziej jestem speszona, ale też nigdy, z ręką na sercu, nie przypisywałam temu szczególnego znaczenia. Motywacją były wyzwania aktorskie, a nie to, jak wyglądam, czy jak się fotografuję (...)

Urodziłam się w Krakowie i czuję się krakowianką, czuję związek z tym miastem, mimo że czasami bardzo mnie wkurza; ale dobrze mi tutaj. A wychowywałam się u dziadków w Makowie Podhalańskim. To było bajeczne dzieciństwo z ogrodem, z sadem, ze zwierzętami domowymi. A co najważniejsze, przyjeżdżali tam moi kuzyni, więc nigdy nie czułam się samotna.

Bo jesteś jedynaczką. - Tak, ale przez to, że w Makowie spędzaliśmy mnóstwo czasu razem, nigdy tego nie odczułam. Poza tym dziadkowie byli cudowni; siostra babci, ciocia Zosia - najcudowniejsza na świecie. Dzieciństwo jasne, ale niepozbawione dyscypliny, porządku. Było w nim coś bardzo ciepłego, dobrego i harmonijnego, za czym tęsknię. Tego świata właściwie już nie ma. Dziadkowie odeszli, dom nie należy do rodziny, więc nikt z nas tam nie bywa. Tato przez całe lata był dyrygentem Filharmonii Krakowskiej i przez jakiś czas dyrektorem filharmonii w Rzeszowie oraz w Szczecinie. Bardzo dużo podróżował, więc był trochę gościem w domu. Mama - lekarz laryngolog, ale też umuzykalniona. Jej ojciec, dziadek Cichosz, grał na kornecie - to rodzaj trąbki. Do domu przychodził nauczyciel muzyki i mama razem ze swoją siostrą pobierały naukę gry na fortepianie.

Domyślam się. że duży udział w wyborze twojej drogi zawodowej miała ciotka, wybitna aktorka Starego Teatru Maria Zającówna Radwan.

- Ach, ta Maja... Maków, ciepłe letnie noce, cykające świerszcze, okna pootwierane i dzieciaki oczywiście w jednej części domu, na strychu natomiast -tajemnicze misterium. Tam się zbierali wyłącznie dorośli, a Maja odgrywała przekomiczne sceny i monologi z Piwnicy pod Baranami, z różnych spektakli. Była "inna", cudowna. Miała odmienny sposób ubierania się, poruszania, mówienia, charakterystyczną intonację głosu.

Przywoziła ze sobą tajemniczy skórzany kuferek, który miała zawsze pod ręką, a w nim szminki, pudry, paletki do charakteryzacji. I dla mnie to było niezwykle fascynujące: zapach tego kuferka, zgoda cioci, żebym mogła się czasem umalować i zobaczyć siebie inaczej. Maja utożsamiała dziwny, magiczny świat, szalenie pociągający.

W opowiadającym o latach osiemdziesiątych filmie "Wszystka co kocham" Jacka Borcucha zagrałaś rolę matki zrewoltowanego Janka (Mateusz Kościukiewicz). Tamten czas to również twoja młodość. Buntowałaś się?

- Chodziłam do liceum muzycznego na ulicy Basztowej. Pamiętam oporniki w swetrze, Solidarność, pamiętam msze u dominikanów, a potem niezwykłe ucieczki przed oddziałami ZOMO, milicji i armatkami wodnymi polewającymi studentów i licealistów. Pamiętam takie ucieczki przez podwórka Krakowa, o których istnieniu w ogóle nie wiedziałam. Oczywiście, muszę to przyznać, polityka była na dużo dalszym planie; najważniejsze było to, że w tych ekscytujących ucieczkach brał udział, powiedzmy, Ten Ktoś. I więcej nie powiem! Po premierze filmu "Hair" Formana nosiliśmy koraliki we włosach, długie rirniki i spodnie dzwony. Taki okres też zaliczyłam.

Pierwszy raz na deskach Starego Teatru wystąpiłaś już jako dziewięcioletnia dziewczynka -w "Zbrodni i karze" Fiodora Dostojewskiego w reżyserii Macieja Prusa.

- Byłam wtedy w drugiej klasie i razem z moją serdeczną przyjaciółką Elą grałyśmy dwójkę dzieci - chłopca i dziewczynkę; ja byłam dziewczynką. Nasze zadanie aktorskie polegało głównie na zaśpiewaniu piosenki, co dla nas, uczennic szkoły muzycznej, nie było niczym szczególnym. Szczególny natomiast był fakt, że w tym spektaklu występował również Bogusław Linda. Okropnie się w nim podkochiwałyśmy, a ponieważ lansowano wtedy w radiu włoski hit "Linda bella Linda", wyłyśmy bez opamiętania pod jego garderobą, cierpliwie czekając, aż wyprowadzony z równowagi zacznie nas w końcu gonić po teatrze. I muszę przyznać, że często miałyśmy tę satysfakcję. Twój ojciec był dyrygentem, stryj kompozytorem, dziadek organistą. Z każdej strony otaczała cię muzyka

Całe moje dzieciństwo to było piłowanie. Musiałam codziennie, systematycznie ćwiczyć na fortepianie i na skrzypcach. I to kosztem dużych wyrzeczeń. Nieraz było mi przykro, że koleżanki na trzepaku pod blokiem krzyczały: "Ankaaaaa, Anka-aaaa, Ankaaaaa!", a ja po prostu piłowałam te skrzypce i piłowałam, bo wiedziałam, że muszę to zrobić. No, ale taka dyscyplina może się trochę przydaje. Na pewno ćwiczy pamięć, więc kiedy teraz na przykład słyszę pytania: "Jak to możliwe, że pani opanowała takie ilości tekstu i że się pani to nie myli?", wtedy myślę sobie, że mi się nie myli, ponieważ od dziecka wsadzałam do tej głowiny tony etiud, gam, pasaży, suit, koncertów - a wszystko to obok wzorów równań matematycznych, praw fizyki, tablicy Mendelejewa i prawych albo lewych dopływów Amazonki lub Wisły. Wybór studiów muzycznych wydawał się naturalną koleją rzeczy. Nie dostałam się za pierwszym podejściem na Wydział instrumentalny do Akademii Muzycznej w Krakowie, na skrzypce; trafiłam na kierunek wychowanie muzyczne. Dotknęłam tam dyrygentury, czytania partytur - umiejętności dla dyrygentów niezwykle przydatnej. Parę razy dyrygowałam chórem i akompaniatorkami siedzącymi przy dużych steinwayach. Niesamowite uczucie, bo dyrygent to jest cudowny, tajemniczy zawód. Zawiadujesz olbrzymią grupą ludzi, którzy są na każde twoje skinienie, ale trzeba każdemu z osobna dać szansę, żeby zaistniał, a dopiero później pozbierać wszystkich w całość (...)

Niedawno w warszawskim kinie Muranów byłem na premierze pięknego dokumentu Magdaleny Łazarkiewicz "Nie-Obecność" o Piotrze Łazarkiewiczu. Jakoś tak zupełnie samoistnie zebraliśmy się w krakowskim gronie na chwilowej emigracji warszawskiej: Kasia Gniewkowska, Beata Fudalej i ja. Beata od razu powiedziała: "Aha, krakowska filia". Jest coś takiego. W Warszawie istnieje raczej małe prawdopodobieństwo, że przechodząc przez Starówkę, spotkamy kogoś znajomego. U nas, idąc przez Rynek, spotkasz co najmniej pięć znajomych osób. Zawsze. Poza tym, nie wiem, może krakusy razem się trzymają? Gdybyśmy wylądowali na bezludnej wyspie, to pewnie by się okazało, że trzy osoby na pięć to krakusy. Dzisiaj rano siedziałam na przystanku tramwajowym, bo ja się poruszam środkami komunikacji miejskiej. Siedziałam z zakupami. Podszedł do mnie pan, który najpierw bardzo mi się przyglądał. Czapka, kaptur, troszeczkę się przestraszyłam. W końcu mnie zagadnął: "Czy pani gra w Starym Teatrze?". I, kurczę, to było bardzo miłe! Ja zawsze jestem zaskoczona, kiedy ktoś mnie rozpoznaje albo chwali. Twoją propozycją rozmowy i zamieszczenia jej w tej książce, wśród tylu wspaniałych nazwisk, również byłam zdumiona. Nigdy nie miałam poczucia, żebym osiągnęła jakąś szczególnie dobrą pozycję w zespole Starego Teatru. I powiem ci, że bardzo się z tego cieszę, bo od niczego i nikogo nie jestem zależna. Moje nazwisko nie pojawia się na łamach pism kolorowych, bo nie gram szokujących ról, nie rozbieram się, nikogo nie uwodzę. W sumie prowadzę dość nudny tryb życia, a więc raczej nie jestem ciekawym obiektem dla pewnego rodzaju prasy. I tak jest lepiej. W moim życiu chyba jest nieźle, ale lepiej się nie zachłystywać. Janek Frycz mawia często: "Tylko bez uniesień". Tak, tylko bez uniesień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji