Artykuły

Kurier Warszawski

W 200 ROCZNICĘ śmierci Mozarta cały świat o nim mówi. No, po­wiedzmy, że cały świat muzycz­ny, choć zapewne nie tylko. Na każdej operowej scenie grywa się Mozarta, choć nie wiem, czy jest gdzieś jeszcze instytucja zaangażowana w te sprawy równie silnie, co Warszawska Opera Kameralna. Dyrektor Stefan Sutkow­ski podjął niesłychanie imponującą inicjaty­wę wystawienia z okazji rocznicy wszystkich scenicznych dzieł genialnego kompozytora i przygotowania ich na festiwal, jaki zorganizuje już w czerwcu w Warszawie. Ba! Zaprezen­tuje w jego ramach nie tylko to, co pisane przez Mozarta dla sceny, lecz także inne jego utwory: oratoryjne, symfoniczne, kameralne...zapowiada (na razie jeszcze nieoficjalnie), że w trakcie czerwcowego festiwalu Opera Ka­meralna zorganizuje ogółem około 240 imprez z mozartowskim repertuarem!

Choć to brzmi niewiarygodnie, to trzeba mu wierzyć, jako że podstawową część owego za­mierzenia właściwie wykonał: w WOK-u od­były się już premiery bodaj wszystkich oper Mozarta - z wyjątkiem "Idomenea", przewi­dzianego na otwarcie festiwalu (15 czerwca). W dodatku - co na pewno jest w świecie bez precedensu - zdecydowaną większość te­go mozartowskiego kompletu przygotował je­den reżyser: Ryszard Peryt, wspólnie z jed­nym scenografem: Andrzejem Sadowskim. Podkreślam udział scenografa (i kostiumolo­ga zarazem), bo jego zasługi są tu ogromnie istotne: wyczarować na maleńkiej scence WOK-u pełen fantazji świat Mozarta, nadać indywidualny wyraz każdemu z prezentowa­nych utworów, zaplanować przestrzeń sceni­czną w sposób maksymalnie funkcjonalny, obmyśleć za każdym razem inną, a zawsze piękną i sugestywną koncepcję kolorystyczną - to zadanie szalenie trudne. A przy tym: dosłownie w każdym drobiazgu widoczne jest pełne porozumienie z inscenizatorem, które w rezultacie daje spektakle cudownie spójne, logiczne.

Ich niedawną, kolejną premierą w WOK-u był "Don Giovanii". Znowu pięknie wysma­kowany kolorystycznie, znowu z akcją pro­wadzoną przejrzyście, swobodnie, a jednocześ­nie efektownie, wartko, chociaż... o parę szcze­gółów można by się posprzeczać.

Ten "Don Giovanni", to spektakl wielkiej urody wizualnej i muzycznej również. Orkie­stra, wzmocniona przez Warszawską Sinfoniet­tę i przygotowana przez Zbigniewa Gracę, brzmiała stylowo doskonale, nie za ciężko, nie za głośno, a wśród solistów na duże bra­wa zasłużyli przede wszystkim: Agnieszka Kurowska (Donna Anna), Adam Kraszewski (Don Giovanni), Zofia Witkowska (Zerlina), natomiast w premierowej obsadzie przykry zawód sprawił Leporello, jak też i Donna lvira, no, ale gdyby wszystko było idealnie, to mielibyśmy przy Świerczewskiego La Scalę (zresztą tam również zdarzają się przecież spore potknięcia).

O ILE JEDNAK Opera Kameralna zrobiła dla Mozarta znacznie więcej niż ktokol­wiek mógłby od niej oczekiwać, o tyle Teatr Wielki zrobił znacznie mniej. Na Rok Mozartowski nie przygotowano żadnej nowej mozartowskiej premiery, lecz tylko dwa wzno­wienia - jedno na małej, jedno na dużej scenie. To drugie dopiero nas czeka, to pierw­sze już się odbyło: "Uprowadzenie z seraju" w inscenizacji Franka de Quell, muzycznie przygotowane (bardzo sprawnie) przez Ilyę Stupela. Szweda polskiego pochodzenia, emi­granta z roku 1968, obecnie zresztą ściśle współpracującego z rodzinnym krajem (jest szefem muzycznym Łódzkiej Filharmonii). Re­żyserii, według dawnej inscenizacji, podjął się Jan Młodawski, nadając dobre tempo, po­godę, sporo ruchu, natomiast z solistami by­wało bardzo różnie: myślę, że z czystym su­mieniem wysoko ocenić można jedynie Je­rzego Ostapiuka (Osmin), Grażynę Ciopińską (Blonda) i Krzysztofa Szmyta (Belmonte). Te­raz czeka nas jeszcze odkurzone "Wesele Fi­gara", na kt6rym wkład Teatru Wielkiego w mozartowską rocznicę zostanie zakończony. A szkoda!

Nowe "Uprowadzenie z seraju" przygotowa­ła również Opera Kameralna - tak się w ogóle złożyło, że warszawskie premiery cho­dzą teraz parami: mamy dwa "Uprowadzenia z seraju", dwa "Śluby" Gombrowicza (w Tea­trze Polskim i w Rozmaitościach), dwa "Peer Gynty" (w Teatrze Nowym i w Centrum Sztuki Studio).

"Peer Gynt", nie oglądany w Warszawie od lat dwudziestu - od czasu znakomitej insce­nizacji Warmińskiego z Romanem Wilhelmim w roli tytułowej i Anną Seniuk jako Solvejgą - tym razem pojawił się od razu w dwu wersjach i to tak odmiennych, iż trudno wręcz rozpoznać, że to ten sam utwór. Oczy­wiście, wiadomo, iż poemat tak niesceniczny jak "Peer Gynt" trzeba Ibsenowi znacznie, znacznie skrócić, a zmiany scenerii zaznaczać symbolicznie, inaczej bowiem spektakl trwał­by w nieskończoność. Ale skrótami, scenogra­fią i interpretacją aktorską można to dzieło ukierunkować w myśl własnej koncepcji tak dalece, że z Ibsena zostaje jedynie szkielet, zaś to, co go otacza, modelowane bywa na kształty całkiem odmienne. I tak w Teatrze Nowym adaptator, reżyser i scenograf, Wal­demar Zawodziński, dzieje Peer Gynta po­traktował szalenie dramatycznie, niekiedy z zamierzoną brutalnością (scena z Ingrydą), ukazując je w cyklu obrazów bardzo suge­stywnych, wizualnie bardzo intrygujących. Niestety, do tego, by przedstawienie miało od­powiednią rangę artystyczną zabrakło mu - drobiazg! - aktorów. "Peer Gynt" wymaga świetnego aktorstwa, inaczej traci swe bar­wy, traci swoją wymowę, a w Teatrze No­wym ostatnio coraz boleśniej daje się odczuć brak znaczących indywidualności aktorskich.

Takimi dysponuje natomiast Centrum Sztu­ki Studio. "Peer Gynt" wystawiony tam przez amerykańskiego reżysera Davida Schweizera, błyszczy fajerwerkami aktorskich dokonań. Schweizer ograniczył obsadę do ledwie pięciu osób, powierzając im przemiennie różne ro­le: Teresa Budzisz-Krzyżanowska jest więc i matką Peera, i jego ukochaną Solvejgą, Peer Gyntem są na zmianę Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski, a w końcowych sce­nach - także Tomasz Taraszkiewicz, role In­grid i Anitry gra Magdalena Gnatowska, Odlewacza Guzików - Malajkat i Taraszkie­wicz, Zamachowski jest również Królem Trol­lów (wspólnie z Gnatowską i Taraszkiewi­czem), itd., itd. Schweizer potraktował też "Peer Gynta" satyrycznie - jest to przedsta­wienie niebywale wesołe, zabawne, nawet naj­bardziej dramatyczne sceny (śmierć matki, gorzki finał) natychmiast są rozładowywane dowcipem i spektakl powraca do pogodnego nastroju, skrząc się blaskiem ogromnie pomy­słowych rozwiązań i brawurowym aktorstwem - szczególnie trójki: Budzisz-Krzyżanowska, Malajkat, Zamachowski). Wielkie, wielkie brawa!

BRAWA WYPADA MI zresztą podzielić dzisiaj równo między Warszawę i Kra­ków. Warszawie za "Peer Gynta", Kra­kowowi za "Księżniczkę Turandot" Gozziego, którą w ramach Teatru Rzeczypospolitej do­wiózł do stolicy krakowski Stary Teatr. ,,Tu­randot" w inscenizacji Rudolfa Zioło... cóż to za wspaniała zabawa! Commedia dell'arte, ale jak gdyby przeszczepiona na dzisiejsze warunki i dzisiejsze możliwości. Liczba gagów, liczba dowcipów sytuacyjnych i słownych osza­łamia widzów, podobnie Jak rewelacyjne ak­torstwo: Jan Peszek, Krzysztof Globisz, An­drzej Hudziak, Dorota Segda, Dorota Pomy­kała, Aldona Grochal... właściwie należałoby przepisać cały afisz, bo słabych punktów nie było, były co najwyżej role mniej lub bar­dziej efektownie przez autora i reżysera za­programowane. To był znów Stary Teatr, ja­ki pamiętamy z jego najlepszych czasów i naj­lepszych przedstawień; został też przyjęty w Warszawie owacyjnie!

I jeśli już jesteśmy przy dobrej zabawie, to jeszcze dwa słowa o dwu kolejnych ko­mediach. Pierwsza - to "Wieczór Trzech Kró­li" w Teatrze Współczesnym. Urocze, o niepo­spolitym wdzięku przedstawienie, wyreżyse­rowane przez Macieja Englerta, zdominowa­ne właśnie przez swą warstwę komediową dzięki świetnej grze Wiesława Michnikowskie­go (Chudogęba), Krzysztofa Kowalewskiego (Tobiasz Czkawka), Marty Lipińskiej (Maria) i Krzysztofa Wakulińskiego (Malvolio). Wą­tek liryczny, poetycki, zszedł jak gdyby na drugi plon szekspirowskiego arcydzieła. Roz­grywali go: Agnieszka Suchora (Viola),Ewa Kobus (Oliwia), Wojciech Wysocki (Orsino), Adam Ferency (Błazen). Szekspir w ostatnich latach nie rniał jakoś szczęścia do Warszawy, "Wieczór Trzech Króli" wreszcie tę złą passę przełamał, a że wkrótce czeka nas także "Bu­rza" z Holoubkiern-Prosperem na scenie Ate­neum, myślę, że to przełamanie będzie trwałe. Oby!

Komedia druga - to też poniekąd klasyka, tyle że dwudziestowieczna: "Firma" Mariana Hemara, wyreżyserowana w Ateneum przez Edwarda Dziewońskiego. Przedziwne były ko­leje losu tej zabawnej sztuki: Hemar napisał ją w roku 1933 dla Marii Modzelewskiej i Ste­fana Jaracza, niestety, po wystawieniu jej na warszawskiej scenie egzemplarz sztuki bez­powrotnie zaginął. Jedyny tekst, jaki po la­tach udało się odnaleźć, to był... niemiecka przekład zrobiony dla premiery "Firmy" w Wiedniu, w 1936. Otóż z tego niemieckiego tekstu sztukę z powrotem na polski przeło­żył Aleksander Bardini, przywracając ją w ten sposób naszym scenom. I bardzo dobrze zrobił, bo rzecz jest tego warta - skonstruo­wana ze świetnym wyczuciem sceny, z do­skonałym dialogiem pisanym dla dobrych ak­torów i... wymagającym dobrych aktorów. W Ateneum są tacy: Ewa Wiśniewska i Leonard Pietraszak dają prawdziwy koncert gry; sztu­kę prowadzenia dialogu demonstrują na po­ziomie rzadko już dziś, niestety, spotykanym. Obok nich: Wanda Majerówna, Zygmunt Kęs­towicz, Grzegorz Damięcki... Pan Dziewoński czuje ten hemarowski styl i wie jak zaszcze­pić go w innych, toteż rezultaty są. Znakomite.

Wygląda na to, że Warszawa jest teraz jak gdyby bardzo rozbawiona. Że jednak nie jest to prawdą bez reszty, dowiodę w następ­nym Kurierze, no, a na razie: pa!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji