Kontestatorska Balladyna i naga Złota Czaszka
Program przedstawienia "Balladyny" w Teatrze Narodowym otwiera cytat ze Słowackiego: "...myli się ten kto sądzi, że narodowość poezji zależy na opisywaniu narodowych wypadków; wypadki są tylko szatą, ciałem pod którym trzeba szukać duszy narodowej...". Równocześnie - w rozmowie z polonistą Marianem Bizanem, zamieszczoną w tymże programie - stwierdza Hanuszkiewicz, że "Balladyna" sztuką polityczną nigdy nie była i nie Jest. Narodowa a nie polityczna - czy to u nas możliwe? "U nas każde wybitne dzieło literackie jest zarazem dziełem religijnym i politycznym". To Mickiewicz. Na niego również powołuje się Hanuszkiewicz. Więc jak?
Sprzeczność pozorna. Polityczność zwykliśmy traktować często dosłownie, bierzemy aluzje polityczne za polityczność. Hanuszkiewicz postanowił odejść od aluzji i szukać duszy narodowej poza polityką, czy raczej poza sferą aluzji politycznych. Przedrwinę, na zasadzie ironicznej perspektywy rodem z "Beniowskiego". Przeczytaj "Balladynę" po lekturze Gombrowicza i Mrożka.
To nie ja. Nie zamierzam przypisywać Hanuszkiewiczowi swoich myśli. Jeszcze raz powołuję się na jego własne słowa, zawarte w programie Nie czynię tego po to, by się odciąć od takiego stanowiska. Nie da się wyeliminować z pamięci i obiegu myśli znaczących faktów literackich. Niedawno słyszałem wcale niegłupią uwagę że gdybyśmy nie byli tacy jacy jesteśmy to właśnie Gombrowicz byłby szkołą patriotyzmu. W jego przewrotnym pisarstwie można szukać obolałej, okaleczonej duszy narodowej. Ale to na marginesie. Od siebie.
Zacytowałem ową "osobliwą" uwagę o Gombrowiczu, żeby zaznaczyć, że założenia przyjęte przez Hanuszkiewicza są pobudzające. Niewielu dziś przeciwników rewizji historycznej, a więc ironicznego spojrzenia na "Balladynę". Myślę, chyba nie ja jeden, że najwyższa już pora oderwać się od romantycznej celebry, od patetyczności rodem z XIX-wiecznych kiczów, od malowania świętych obrazów na klęczkach. Tylko użytkowa publicystyka trwa jeszcze na okopach Św. Trójcy. Żadne obrazoburstwo nie odbierze romantyzmowi wartości, jakie wniósł w nasze życie. To jednak nie powód, aby trwać w mistycznej ekstazie i podejrzanej poetyczności.
Ale od takich założeń do przedstawienia "Balladyny", jaką można oglądać w Teatrze Narodowym - kawał drogi.
Spróbuję opisać. Na otwartej przestrzeni scenicznej półkolem poustawiane litery głoszą tytuł sztuki. Niby parkan a zarazem informacja: co jest grane. Bo widz, wchodząc na widownię może się czuć zdezorientowany. Wielki tor, rozpięty nad krzesłami, obiega salę dokoła. W środku sceny zagubione w pustej przestrzeni łóżko, jak w "Kartotece" Różewicza. Na nim aktor. Kłosiński w starym szlafroku. Lekkim krokiem wpada play-boy w białym smokingu. To Andrzej Kopiczyński. Uśmiechnięty, radosny jak szczygiełek. Odchodzi zabawa w Pustelnika i Kirkora. Play-boy radzi się starego w różnych sprawach, przede wszystkim sercowych. Zahaczają również o Popiela. Okazuje się, że stary cwaniak zachował jego koronę, trzyma ja w łóżku, między innymi niepotrzebnymi rupieciami. Zalatuje wyraźnie drwiną. Nie tylko przez takie traktowanie symboli, również przez kpinę ze słów. Po chwili rozlega się warkot motorów, dwaj "wspaniali", uzbrojeni w ochronne hełmy jak z filmu Felliniego wjeżdżają na pięknych Hondach. Rozpoczyna się moto-rodeo, objeżdżają tor rozpięty nad naszymi słowami. Za nimi wpada seks-bomba podobnie motorowo uzbrojona. Oni to sprawili, że play-boyowi zepsuł się wóz. A że - jak to u nas - do stacji obsługi daleko - musiał play-boy wylądować w chacie wdowy, gdzie od razu zabrał się do dziewczyny. Ochotę ma wyraźnie na obydwie. Stara czuje się skrępowana w swojej zużytej "cycowej sukni"(rechot widowni). Seksowa atmosfera nabrzmiewa. Sprawy przestają być ważne. Grunt ubaw. Jawi się Grabiec, gwizdkiem milicyjnym powstrzymuje szaleństwo feerycznej wizji. I on zabiera się do amorów, zaczyna ściągać z siebie łachy. Prawie strip-tease. I tak dalej, i tak dalej.
Widownia bierze żywy udział w tym ubawie. Jak w "Stodole". Bo to co oglądamy jest śmieszne. Ale trudno odczytać ironię. Widać raczej parodię, realizowaną wszystkimi środkami. Przede wszystkim przy pomocy sztafażu. Sztafaż romantyczny został wyparty przez sztafaż współczesny. Solenność zastąpiona ubawem. W jaki sposób Wojciech Siemion potrafi jako Grabiec wytrzymać konkurencję powszechnej inwazji śmiechu - pozostanie tajemnicą aktora. Mniejsza o niego. To co się dzieje podrywa jednak funkcje dramaturgiczne postaci. Drwina z jego "programu politycznego" roztapia się w ogólnej atmosferze zabawy i traci aluzyjny sens.
W pewnym momencie następuje wyraźne pęknięcie. Kończy się ubaw, rozpoczyna tragedia. Bo w atmosferze zabawy nie mieści się sprawa Balladyny (bardzo interesująca Anna Chodakowska), jej przedziwnej kariery. Nie jest to kariera zbrodnicza, jak szekspirowskiego Ryszarda III. Przeciwnie, reżyser usprawiedliwia Balladynę, czyni z niej ofiarę prowokacji. Winna jest bardziej Alina. Mimo pozorów łagodności pcha siostrę w stronę zbrodni. Ale ofiara prowokacji, mimo że wydarzenia ją przerosły, nie może powstrzymać się od sadystycznej satysfakcji. Mało ją obchodzą ofiary. Jej marzenia o "awansie" spełniły się. Byłyby się spełniły dawniej, gdyby nie "ciężkie dzieciństwo". "Będę czym byłabym, gdyby zrodzona pod inną gwiazdą" - woła w zapamiętaniu. Ten okrzyk ją demaskuje. Do tego dążyła podświadomie. Bo na górze nie jest się sądzonym. Tam się sądzi i ocenia innych. Świetnie o tym pamięta z czasów swoich romansów z pospólstwem. Opinia tamtego światka mogłaby ją zniszczyć. Na koronę nic i nikt nie ośmieli się porwać. Póki korona na głowie nie podlega się sądom ziemskim, wyrokom opinii. Dlatego tchórzliwy szekspirowski Ryszard II (nie trzeci!) nie pozwala zedrzeć jej sobie z głowy. Ten niepotrzebny rupieć, który Pustelnik trzymaj wśród szpargałów, później zabawka motłochu - zamienia się w sakrę, znaczącą majestat. To nieprawda, że korona wyzwala ludzką godność, jak twierdzi Hanuszkiewicz (w rozmowie z Bizanem). Pozwala raczej ukryć małość i zbrodnię. Dopiero piorun spełni wyrok. Jak historia.
Należy jednak teatr sprowadzić do jego "naturalnego środowiska". Bo przecież to teatr tylko migotliwy od znaczeń. Gra się "Balladynę", nie współczesną sztukę. Na scenę wkracza Wawel, Kurier i Pismo, wracamy do atmosfery drwiny, by uzyskać błogosławieństwo autora, który zjeżdża z góry na ogromnym portrecie. Ale Słowacki odwrócił od nas oczy.
Następnego dnia po premierze "Balladvny" widziałem "Złotą czaszkę" w jednym z warszawskich domów akademickich. Przedstawienie zorganizowali młodzi aktorzy, którym jeszcze nie jest wszystko jedno. Czaszką był Seweryn, Gościa grał Zelnik. Spektakl jest dziełem zbiorowym, nad całością czuwał reżysersko Ryszard Peryt, który wespół z Małgorzatą Dziewulska i kilku innymi jeszcze osobami próbowali tworzyć teatr w Puławach.
Przedstawienie jest skromniutkie, ascetyczne. Scenkę zaznacza parawan z białych prześcieradeł. Panuje półmrok, gra się przy świecach. To nie moda, te świece "grają" same, coś znaczą. Jeśli zaś rozbłyśnie reflektor to po to, żeby rzucić wielki cień na białe tło sceny, zwielokrotnić cienie, ogarniające nasze myśli. Bo owe cienie są "trwałe", zakorzenione, jak nasze myśli, łęki i zahamowania.
Poezja Słowackiego trafia do widza bezpośrednio, nie wsparta jakimkolwiek sztafażem. I ona nas urzeka. Ukazuje swoją błyskotliwość i migotliwość znaczeń, której daremnie szukał Hanuszkiewicz w swojej "Balladynie".
Wychodząc z tego spektaklu pomyślałem sobie o dziwnym materii pomieszaniu. W Teatrze Narodowym dorośli artyści teatru pozazdrościli sławy studentom i bawią się jak w "Stodole". A w domu akademickim młodzi aktorzy, którym nadojadły wygłupy i kontestacje z lat akademickich chcą rozmawiać ze swymi kolegami "dorośle" o Polsce i o świecie. A mówić o tym można tylko z dorosłymi, którzy wiedzą, że "wypadki są tylko szatą, ciałem pod którym trzeba szukać duszy narodowej".