Artykuły

Kochana nasza klaso!

"Nasza klasa" Tadeusza Słobodzianka w reż. Yany Ross z Litewskiego Teatru Narodowego w Wilnie na IV Spotkaniu Teatrów Narodowych w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Trybunie.

Czy tak można opowiadać o Holocauście? Czy to nie świętokradztwo? Kto zresztą stoi za tym spektaklem?

Pytania w takim duchu stawiano po premierze "Naszej klasy" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Yany Ross w Litewskim Teatrze Narodowym. Litewscy krytycy odsądzili spektakl od czci i wiary, zarzucając reżyserce, że bezcześci pamięć, pozwala sobie na uprawianie cyrku w miejscach, gdzie należy wykazać się powagą i czcią. Kiedy jednak zaczęli się zjeżdżać do Wilna krytycy z innych krajów europejskich, w tym i z Polski, kiedy pojawiały się entuzjastyczne recenzje i zaproszenia na międzynarodowe festiwale, nastąpił zwrot opinii. W rezultacie ten początkowo niechciany, szokujący spektakl został obsypany licznymi nagrodami, a i sama reżyserka, która nie jest urodzoną Litwinką, otrzymała Złoty Krzyż Sceny. Spektakl zaczął być oblegany przez publiczność, zaczęło się mówić o odrodzeniu litewskiego teatru, który po licznych sukcesach w nieodległej przeszłości jął osiadać na laurach.

Na czym polegało to całe zamieszanie? Nie pierwsze przecież, bo i wcześniej miało miejsce w Polsce i nie tylko - na tych łamach pisałem o kontrowersjach, które wzbudziła sztokholmska premiera "Naszej klasy", gdzie spektakl Teater Galeasen także okazał się teatralnym przebojem, przełamującym sceniczne tabu. W Szwecji o Holocauście, eugenice, polityce rasowej w teatrze nie mówiono. Albo bardzo rzadko. To samo miało miejsce na Litwie. Yana Ross za pomocą dramatu Słobodzianka przełamywała niepisaną zmowę milczenia. Wystarczyło, że polskie wierszyki i piosenki zastąpiła litewskimi i radziecki, aby koloryt lokalny odsyłał akcje na Litwę.

Ale jednocześnie młoda reżyserka pokazała, że można mówić o przeszłości bez uciekania się do patosu i figur tragicznych. Że paskudne stronice historii, które przełamują się czasem niezwykle boleśnie w losach poszczególnych ludzie, mogą być opowiedziane zwyczajnie, a nawet chwilami dowcipnie, ze swadą i estradowym zacięciem. Połączyła w jedno rozmaite stylistyki, jednocześnie unikając wrażenia dysonansu. Graniczy to niemal z cudem, a jednak spektakl nie budzi niepokoju swoją formą. Początkowo wygląd sceny zdumiewa. Kurtyna jest odsłonięta. Widzimy wnętrze jakiegoś kina, domu kultury, auli wykładowej, pomieszczenia wspólnego, które może w najmniejszym stopniu przypomina szkolną klasę. Nad rzędami ławek i materaców (jak w sali gimnastycznej) dominuje podwieszony pod kątem, niemal zrujnowany sufit z dziurą w środku, a może tylko świetlikiem niewielkiej kopułki kościelnej nawy, a może synagogi. Okaże się wkrótce bowiem, że w tej salce domu katolickiego po wkroczeniu armii radzieckiej rozpocznie działalność kino "Aurora", gdzie oglądać będzie można komedię "Świat się śmieje", a czasami nawet filmy Eisensteina i Chaplina. To nieprzyjemne wnętrze, bez wyraźnych granic, bo przestrzeń jest otwarta i w ciągu zdarzeń scenicznych nieustannie zmienia swój charakter, będzie świadkiem historycznych przemian, które sprawią, iż dziesięcioro przyjaciół z klasy dostanie się w tryby młyna historii. Niektórzy z nich staną się katami, inni ofiarami, jeszcze inni zbawcami i zbawionymi.

Gęsta opowieść Słobodzianka goryczą jest podszyta, ludzkie losy ukazują podszewkę historii, ogromne spustoszenie, jakie staje udziałem ludzi, usiłujących tylko żyć i przetrwać. Niektórzy jednak chcą żyć za wszelką cenę.

Kulminacją pierwszej części spektaklu jest mord dokonany w miasteczku - stłoczeni w stodole sąsiedzi-Żydzi zostaną żywcem spaleni, spopieleni. W teatrze zostaną uprzedmiotowieni - to będą dziesiątki i setki łyżek do zupy wysypanych z metalowych wiader. Ich zgrzytliwy chrzęst, a potem sprzątanie budzi przerażenie.

Warszawski spektakl (8 grudnia 2015) zakończył się owacją na stojąco, mimo kłopotów z polskimi napisami, które - niewiele brakowało - udaremniłyby wykonanie drugiej części. Widzowie czekali cierpliwie na usunięcie usterek, ale opłacało się. Spektakl "Naszej klasy" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Yany Ross wśród ponad już 20 realizacji tego niezwykłego dramatu zajmuje bowiem miejsce szczególne za sprawą jej odrębnego języka. Wiąże w nim artystka charakterystyczną mroczność "szkoły litewskiej", także jej monumentalizm, z indywidualną wrażliwością i wyobraźnią. Stąd obecne w tym spektaklu elementy cyrku, błazenady, obecność orkiestry dętej i ten pochylony z dziurą pośrodku sufit, który w pewnym momencie okaże się okiem opatrzności. Tu nawet nie chodzi o pomysłowość reżyserki, której nie brakuje rozwiązań czy sugestywności stosowanych środków, ale o to, że posiadła umiejętność wydobywania z nich chwil wzniosłych, budzących zgrozę i skłaniających do refleksji.

Świetne przedstawienie, zupełnie inne od niemal minimalistycznego spektaklu w teatrze na Woli czy "świetlicowego" spektaklu ze Sztokholmu. Yana Ross dowiodła, że istnieje wiele sposobów mówienia o sprawach bolesnych i tak poważnych, jak doświadczenie Holocaustu.

"Kochana nasza klaso", tak rozpoczyna swoje listy Abram Piekarz, zwany za oceanem Bakerem, który wyuczył się na rabina. Śle je dziesiątkami lat, choć adresatów ubywa: giną zamordowani, spaleni, w samobójstwach albo w mękach, towarzyszących chorobie nowotworowej. Nic nie będzie im oszczędzone, żaden ból. Tak kończy się każda historia. Także i ta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji