Artykuły

Fiesta w Breslau

- Napisz zdanie. Jedno zdanie. Dobrze mu się przyjrzyj i policz, ile masz w nim rdzennych słów. A potem zastanów się, co ci zostanie, jeśli naprawdę wyrzucisz Niemców, Francuzów, Żydów, Rosjan i wszystkich Obcych - z Chrisem Baldwinem, kuratorem Europejskiej Stolicy Kultury, rozmawia Magda Piekarska.

Chris Baldwin - brytyjski reżyser teatralny, twórca Teatro de Creación, który specjalizuje się w przedstawieniach ściśle związanych z przestrzenią, w której się rozgrywają, i ludźmi, którzy ją zamieszkują. Jako jeden z kuratorów Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016 odpowiada za performance rozumiane jako widowiskowe, zakrojone na ogromną skalę spektakle w przestrzeni miejskiej.

MAGDA PIEKARSKA: Ma pan czas, żeby karmić swoje hiszpańskie kurczaki?

CHRIS BALDWIN: Trochę je zaniedbuję. Ale mają opiekę. Miałem to szczęście, że poślubiłem Carolinę. Jest weterynarzem. To ona dba o naszą farmę w Asturii przez te dwa lata, które spędzam we Wrocławiu.

Ta farma to rodzaj projektu artystycznego? Nawet dyrektor ESK robił tam za murarza.

- Krzysztof Maj tynkował u nas ściany. Nie tylko on zresztą, pomagało nam wielu znajomych. Kupiliśmy tę farmę okazyjnie, a dom był kompletnie zrujnowany.

Jak w tych wszystkich melodramatach? "Pod słońcem Asturii"?

- Bo to jest melodramat. Poślubiłem piękną kobietę o kolumbijsko-włosko-hiszpańskich korzeniach. Chcieliśmy rozpocząć nowy etap w życiu. I znaleźliśmy dwa hektary ziemi z domem w ruinie. Długo mieszkaliśmy w maleńkim pomieszczeniu, trzy na trzy metry, bo tylko ono się do tego nadawało. Dopiero po roku dorobiliśmy się łazienki. A tego lata położyliśmy nowy dach. I zamieniliśmy farmę w rodzaj teatru. Zrobiliśmy spektakl o okolicy i poprzednich właścicielach naszej farmy.

Lubię, kiedy wszystko się łączy. To intrygujące miejsce - w dialekcie, jakiego używa się w Asturii, nazywa się La Carbayera, co oznacza dębowy las. Tyle że tam nie ma już dębów. Rolnictwo oparte na chemikaliach kompletnie zniszczyło krajobraz. Ale pozostało coś innego - farma po hiszpańsku to quintana, co oznacza, że ma całkowitą autonomię. Ma własne źródło wody, las, dom, pastwiska, miejsce na uprawy. Większość podobnych posiadłości opustoszała, właściciele lata temu wyprowadzili się do miast albo wyemigrowali do Ameryki Południowej.

Hiszpania musiała rozkochać pana w swoich fiestach. Bo pomysł na styczniową ceremonię otwarcia z Duchami Wrocławia wędrującymi przez miasto jest raczej z ducha gorącego Południa niż z chłodnej Północy.

- Hiszpanie dbają o tradycję wspólnego spędzania czasu. Starają się ją chronić przed komercjalizacją. Idea "bien estar", dobrego życia, oznacza: "być razem z dobrych powodów".

Możemy zazdrościć Hiszpanom, ale przecież we Wrocławiu też żyjemy razem. Patrzę przez okno i widzę tramwaje pełne ludzi, mimo że jest środek dnia. Nie jesteśmy jednostkami, tylko zwierzętami społecznymi. A kultura jest miejscem spotkań niezależnie od tego, czy idziemy do teatru, galerii, czy bierzemy udział w fieście.

Polacy spotykają się tak tłumnie na meczu, na demonstracji albo na otwarciu galerii handlowej. Jak chce pan przekonać kilkaset tysięcy ludzi, że alternatywą może być kultura?

- Tworząc wokół tego święta taką atmosferę, żeby pomyśleli: to jest zbyt ważne, żebym to przegapił. I mogę obiecać, że czeka ich coś wielkiego i pięknego. Ceremonia rozpocznie się w czterech punktach miasta, a wszystkie trasy będą prowadziły na Rynek. Każda z nich będzie miała imponującą oprawę, z mnóstwem wydarzeń po drodze.

Kiedy słyszę o Duchach Wrocławia, mam wątpliwości, czy potrzebujemy tak kosztownego wydarzenia, które potrwa raptem kilka godzin.

- Sam sobie zadaję to pytanie. Ale ceremonia otwarcia to tylko część projektu Kwartet Flow, na który składają się cztery wydarzenia. Pierwsze mamy za sobą - to Mosty. Na jeden dzień oddaliśmy w ręce młodych mieszkańców 27 mostów i kładek. Dostali szansę, żeby się wypowiedzieć, i ją wykorzystali. Powstały ważne prace dotykające problematycznych sytuacji w mieście. Grupa fotografików i dokumentalistów zorganizowała pożegnanie przebudowywanego podziemnego przejścia Świdnickiego, które - mimo że ciemne i brudne - było dla wielu wrocławian miejscem magicznym. Magda Kwit i Łukasz Siemież zaproponowali mieszkańcom wjazd wózkiem inwalidzkim na kładkę Nabycińską. Karina Marusińska na śluzie Opatowice zamontowała dziesiątki porcelanowych odcisków dłoni osób, które z różnych powodów czują się wykluczone. Każdy, kto chciał przedostać się na drugi brzeg, musiał dotknąć tego śladu.

Jeśli chodzi o Duchy Wrocławia, wciąż się zastanawiam, czy nie lepszym słowem byłoby "dusze". Ja mówię o nich spirits, nie ghosts. Bo nie chodzi o to, żeby straszyć, ale żeby odnaleźć esencję Wrocławia.

Co wiedział pan o Wrocławiu?

- Nic. Moja 87-letnia mama, kiedy usłyszała, że jadę do Wrocławia, zapytała, gdzie to jest. Odpowiedziałem: "W Polsce". Ona na to: "OK", jakby nigdy o tym mieście nie słyszała. Ale kiedy zapytałem, czy pamięta Breslau, natychmiast się rozjaśniła: "Oczywiście". Powiedziałem: "W takim razie jadę do Breslau", a ona: "Ale jak to? Breslau został zniszczony, nie istnieje".

To była pierwsza ważna rzecz, jakiej się dowiedziałem o tym mieście - że w świadomości Brytyjki, która doświadczyła II wojny światowej, zniknęło i nigdy nie zostało zastąpione przez polskie. To się zaczęło niedawno zmieniać, odkąd cudzoziemcy zaczęli tu docierać samolotami Ryanaira. To zresztą ciekawe zjawisko - Ryanlandia, rekonfiguracja wyobrażenia Europy poprzez mapę miejsc, do których możesz dotrzeć tanimi liniami.

Wyruszył więc pan Ryanairem do nieistniejącego miasta i co pan znalazł?

- Fascynujące miasto, które odpowiada na traumy XX wieku. Wrocław ma naturę palimpsestu. Kiedy spaceruję, mam wrażenie, że jestem w Niemczech. Infrastruktura, Rynek, architektura - to wszystko jest z niemieckiego ducha. Trudno tego nie zauważyć, kiedy widzisz napisy wychodzące spod tynku. Czujesz, że jesteś w miejscu, w którym wydarzyło się jakieś trzęsienie ziemi.

Jednym z najważniejszych celów mojej pracy jest to, żeby mieszkańcy Wrocławia poczuli się swobodniej w definicji europejskiego miasta.

Gdzie odnalazł pan dusze Wrocławia?

- Pierwszy duch - Duch Powodzi - odnosi się do 1997 roku, kiedy powódź sprowokowała instynktowny zbiorowy gest mieszkańców w obronie miasta. To był wyjątkowy moment - ludzie na dobre uwierzyli, że Niemcy nie wrócą, że są u siebie. Że to ich miasto. Duch Powodzi ruszy z zajezdni Dąbie, minie zoo, pojawią się tam piękne zwierzęta i tramwaj zamieniony w akwarium.

A kolejne duchy?

- Duch Odbudowy. To pozytywna historia, która zaczyna się w 1945 roku, w chwili powtórnych narodzin. Opowieść o grupie ludzi, która przyjechała z miejsca, które zniszczono, w poszukiwaniu innego, żeby zacząć nowe życie.

Trzeci to Duch Wielu Wyznań, wielokulturowej przeszłości. I ostatni, Duch Innowacji, który obudzi miasto za pomocą instalacji świetlnych opowiadających historie mijanych budynków i ludzi, którzy są z nimi związani.

Mam nadzieję, że 17 stycznia uda mi się sprawić, że spora część Wrocławia opowie swoje historie. To baza mojej pracy: ludzie i ich opowieści. Ćwierć wieku temu opuściłem profesjonalną scenę z tęsknoty za nimi. Aktorzy mnie nudzili, traktowali teatr jak zwykłe miejsce pracy.

I dlatego w manifeście Teatro de Creación głosi pan ideę teatru poza teatrem?

- Tak, ale nie chodzi o sam budynek, raczej o strukturę.

Pochodzę z robotniczej rodziny. Ojciec był stolarzem, po godzinach sprzedawał ubezpieczenia. Kiedy powiedziałem mu, że chcę iść do szkoły teatralnej, myślałem, że dostanie zawału. Poszedł do szkoły porozmawiać z moim wychowawcą. Był naprawdę zły, obawiał się, że zmarnuję sobie życie. Wychowawca zapytał: "Panie Baldwin, co pan zrobił, kiedy obudził się pan dziś rano?". Ojciec obruszył się, co to ma do rzeczy, ale odpowiedział: "Włączyłem radio". "A co grali?" - zapytał nauczyciel. "Chyba Beatlesów". "A co potem?". "Włożyłem szlafrok i poszedłem zaparzyć herbatę". "A w czym?". "W czajniku". "A w czym pan ją wypił?". "W filiżance, ale o czym my rozmawiamy? Ja przyszedłem, bo martwię się o syna!". Na co nauczyciel: "Widzi pan, panie Baldwin, w ciągu pierwszych dziesięciu minut od przebudzenia 20 artystów dotknęło pańskiego życia. Świat jest pełen artystów i potrzebuje wciąż nowych".

Ojciec dał się przekonać?

- Wrócił i powiedział: "Rób, co chcesz". Poszedłem do szkoły teatralnej. Kiedy miałem 19-20 lat, byłem uzależniony od teatru, codziennie oglądałem spektakle. Jednak po dziesięciu latach pracy odkryłem, że jestem w stanie przewidzieć, kto danego wieczoru będzie na scenie i kto będzie na widowni. Okazało się, że publiczność wszędzie jest niemal identyczna. Zdałem sobie też sprawę, że to, czym się zajmuję, to produkcja kolejnych spektakli dla widowni, która je konsumuje. Nie ma w tym nic złego, ale to nudne.

Dziś stawia pan znak równości między profesjonalnym a nieprofesjonalnym artystą.

- Bo jeśli chodzi o zdolność kreacji, nie ma różnicy. Jedyna istotna różnica polega na odpowiedzi na pytanie, czy człowiek, który przede mną stoi, ma ciekawą historię do opowiedzenia. Mogę pracować z czterdziestką ośmiolatków, które mnie zaskoczą. I mogę się nudzić z grupą profesjonalnych aktorów, którzy nie będą mieli nic do zaproponowania.

Jakie historie usłyszał pan we Wrocławiu?

- Były ich tysiące! Ale wybiorę trzy. W kawiarni Mleczarnia spotkałem starszego pana, który pod koniec lat 40., kiedy miał sześć lat, zapytał nauczycielkę, skąd pochodzi. Następnego dnia on i jego rodzina zostali aresztowani. Spędzili kolejnych 18 lat na Syberii. Wrócił, znalazł zatrudnienie. Kiedy przeszedł na emeryturę, odkrył, że wiele osób, z którymi pracował, miało to samo doświadczenie. Ale wszyscy zakazali sobie zadawania pytań o przeszłość.

Druga opowieść - taksówkarz, który wyjechał na dziesięć lat do Londynu, a po powrocie uświadomił sobie, że to miasto tak bardzo się zmieniło na lepsze, że chce tu zostać. I trzecia - starsza kobieta, urodzona w Breslau, Niemka, po wojnie wyszła za mąż za Polaka i została. Dzieci wychowała w polskim duchu i starała się ukryć swoją podwójną tożsamość, choć przez sąsiadów długo była odbierana jako obca.

A przecież dziś to właśnie wielokrotna tożsamość czyni nas Europejczykami. Wrocław to miasto uchodźców, pokolenie waszych rodziców, dziadków przybyło tu z różnych stron. Ta specyfika was wzbogaca. To prezent, który ESK może dać reszcie Europy.

Nie odrobiliśmy lekcji. Wnuki tamtych uchodźców tworzą nacjonalistyczne ruchy przeciwko tym, którzy dziś szukają bezpiecznej przystani.

- Jesteśmy tylko ludźmi. Uczucie strachu jest tak samo naturalne jak miłość czy serdeczność. A inne kraje też nie odrobiły tej lekcji. Wielka Brytania zawsze spoglądała na zjednoczoną Europę z wyższością. Jest w tym jakaś perwersja - wystarczy przeanalizować jedno zdanie w angielskim, żeby zdać sobie sprawę, że składa się z kombinacji słów pochodzących z sześciu różnych języków.

Jeśli chcesz wykluczyć innych ze społeczeństwa, powinieneś zamilknąć, bo niszczysz swój język. Nacjonaliści nie zdają sobie sprawy, że pozbywają się części swojej tożsamości, którą tak bardzo chcą chronić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji