Artykuły

Eklektyzm albo porno

W jednym tygodniu listopada dwie premiery teatralne uznane przez krytykę za najważniejsze wydarzenia sezonu. Obie chybione, ale niezwykle trafnie pokazujące kłopot prawej strony z teatrem - o "Kordianie" w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym oraz "Śmierci i dziewczynie" w reż. Eweliny Marciniak w Teatrze Polskim we Wrocławiu pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Najpierw, w czwartek 19 listopada, dokładnie w 250. rocznicę powstania sceny narodowej, uroczysta odsłona "Kordiana" Juliusza Słowackiego w reżyserii Jana Englerta. Spektakl doskonały dla zawodowych krytyków teatralnych, gdyż pełen cytatów z mistrzów powojennego teatru, hołdów złożonych twórcom poprzednich inscenizacji arcydramatu romantycznego: Jarockiemu, Dejmkowi, Hanuszkiewiczowi, ale i Grzegorzewskiemu, Swinarskiemu oraz nurtowi młodego zaangażowanego społecznie teatru.

Na scenie realizowany jest kuriozalny dość pomysł współistnienia trzech Kordianów: starego, granego przez Jerzego Radziwiłowicza, który nie dość, że powtarza (w geście wspomnienia, marzenia o utraconych latach, zadumy nad przemijaniem?) słowa młodziutkiego bohatera (ba, dostaje jeszcze leciwą Laurę - Ewę Wiśniewską), to jeszcze wciela się w rolę Prezesa i w scenach w podziemiach katedry świętojańskiej spiera się ze sobą młodym. Ponadto mamy Kordiana głównego - w tej roli Marcin Hycnar, i jego dublera, sobowtóra, cień (Kamil Mrożek). Tych dwóch młodych mocuje się ze sobą w scenie walki wewnętrznej przed sypialnią cara, zaskakuje widzów, pojawiając się i znikając w sekwencji ucieczki, śmieszy w mało sensownych scenach z pięcioma (!) Violettami. O co w tym zabiegu rozmnożenia postaci chodzi? Do końca nie wiadomo.

Obecność starego Kordiana, będącego - jak się zdaje - reprezentantem reżysera, osłabia pozycję głównego bohatera. Zmęczony głos Radziwiłowicza w znacznej mierze unieważnia aktywność młodego Kordiana. Cóż z tego, że Hycnar wraz z kolegą starają się przekonać nas o autentyczności swego buntu, skoro stary znużony aktor wraz ze starym znużonym reżyserem, oprawiając go w takie ramy, wbrew tekstowi ściągają go na ziemię i kwestionują jego gest buntu. Marcin Hycnar mimo wysiłków nie jest w stanie przebić się i udowodnić nadrzędności swej postaci. Jest młodzieńcem w rękach starców, w rękach zgorzkniałego, zrezygnowanego pokolenia, które pociąga za sznurki i ustawia spektakl.

Nużące to widowisko. Ramą dla całego spisku koronacyjnego jest spór między Archaniołem (w tej roli - najwyraźniej z całego zespołu mówiąca - Danuta Stenka) i Szatanem (granym przez Mariusza Bonaszewskiego, który wykorzystuje tu swą kreację ze spektaklu "Sprawa" Jerzego Jarockiego z roku 2011). Przenosi ją do "Kordiana" i - prawdę mówiąc - niespecjalnie wzbogaca. On to w scenie "Przygotowania" powołuje - zamiast przywódców powstania listopadowego - bohaterów polskich dziejów. Przepychając się przed mikrofonem, swe rozpoznawalne kwestie histerycznie podają: ksiądz Skarga, Józef Beck z tekstem o honorze, Jaruzelski z 13 grudnia, Lechu z jego "We, the people", potem Gomułka z "ludu pracujący stolicy" spod Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, wreszcie - jako jedyny potraktowany serio - Piłsudski z mową na wawelskim pogrzebie Słowackiego (znów zresztą to cytat ze "Sprawy"). Wokół biegają Polacy: jest obowiązkowy kolo w berecie, ze skrzydłami husarskimi, z teczką i kawałkiem kiełbasy w ręku, jest gość wybiegający ku widowni i robiący Rejtana a la Matejko, no, jednym słowem - jaja niewyjęte jak z młodego krytycznego teatru (Polacy jako "gupki"). Czemu to służy? Pokazowi, że i Englert jeszcze młodą wyobraźnią dysponuje? Cóż, ale przecież to strasznie puste i przewidywalne. I gdy w innej scenie zbiorowej zabrzmi kibicowski śpiew: "Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało", może ktoś naiwny odczyta to jako znak głębokiej krytyki społecznej, dla mnie będzie to jednak znak hochsztaplerki.

Cytatami, przywoływaniem dawnych mistrzów i kolegów - drabina od Hanuszkiewicza, dzwony od Dejmka, kostium z Łomnickiego - Englert chce wpisać się w wielką tradycję.

Użyciem "nowoczesnych" środków - siekaniem tekstu, kakofonią dźwięków, zbiorówkami - kłania się młodym, choć paradoksalnie wideoprojekcje swą nachalnością uniemożliwiając pełne zaistnienie Hycnara w scenie mocowania się ze Strachem i Imaginacją.

Z eklektyzmu stara się więc Englert uczynić program i przesłanie, zyskując - jak widzę w internetach - poklask nawet z prawej strony. Cóż, jak dla mnie, nie daje nic ponad elegancko opakowany, z lekka postmodernistyczny przekaz unieważniający dzieło literackie i jego wymowę.

Przecież szczególnie w dzisiejszych czasach, czasach wielkiej zmiany, gdy czuć wiatr historii, gdy młode pokolenie dochodzi do głosu i chce zmieść dotychczasowy układ, gdy stawia pytanie o sens zaangażowania, gdy próbuje wbrew rozpaczy i racjonalnym kalkulacjom odnaleźć nadzieję, gdy gorące głowy marzą o wielkim przewrocie, gdy szalony Kukiz zdobywa społeczne poparcie romantycznym gestem protestu i szarpania niewidocznych więzów systemu, a prezes Kaczyński (tak tak, wymieńmy go wreszcie!), w odróżnieniu od Prezesa z "Kordiana", pokazuje, jak wola i żelazna determinacja mogą zmieniać gnuśną zbiorowość i przemieniać świat, Englert, biorąc dramat o buntowniku stającym naprzeciw skarlałego społeczeństwa, buntowniku pokonanym przez samego siebie, przez swą słabość, biorąc dramat o przegranej rewolucji, dramat-polemikę z mickiewiczowską trucizną, a zarazem próbę owego Mickiewicza prześcignięcia, dopełnienia, otóż, biorąc dzieło tak mieniące się znaczeniami, dzieło, które tak wiele mogłoby nam powiedzieć o współczesności, robi unik w kierunku artystowskiego eklektyzmu. Ładne to, inteligentne, ale przecież niewchodzące w spór ze współczesnością.

Przeklęta elegancja! Przeklęte comme il faut! Dyrektor Englert odetchnął pewnie z ulgą po premierze, wychodząc do braw wraz z aktorskim zespołem. Tak, panie dyrektorze, panie rektorze, udało się: wielka machina teatralna zadziałała, dobrze sprawiły się wielkie konstrukcje, zapadnie, sceny zbiorowe mogły olśniewać, jubileusz zyskał należytą oprawę. Tylko gdzie duch obywatelskiego teatru? Gdzie duch teatru narodowego? Jaką więź z widzami budujesz? Ma być teatr li tylko porozumieniem smakoszy, dla których trafne odczytanie teatralnego zapożyczenia lub cytatu zapewnia wystarczającą satysfakcję?

A może, dyrektorze, wypowiedziałbyś się na temat własnej przegranej rewolucji, na temat własnego porzuconego planu zbawienia Polski? No, ale przecież wówczas nie można kazać staremu Kordianowi utożsamiać się z Prezesem, o nie, chyba twoja kapitulacja nie szłaby tak daleko...

Głos z Kielc

3 maja 2015 r., przed wyborami gruntownie zmieniającymi Polskę, w Kielcach, w Teatrze Żeromskiego, odbyła się premiera "Kordiana" w reżyserii umierającego na raka Piotra Szczerskiego. Premiera, na którą nie zdołał już przybyć Szczerski, chuligańsko publicystyczna, opowiadająca o nieudanym buncie przeciw zniewoleniu Polski, plakatowo aktualizująca dramat, wskazująca palcem na "Gazetę Wyborczą", na wieczną opresję ze strony Rosji, powstanie warszawskie, Katyń, przywołująca twarze konkretnych polityków kłaniających się obcej władzy. Spektakl, ktoś by rzekł, naiwny, ale przecież pokazujący coś, przed czym broni się Teatr Narodowy: przed wtargnięciem konkretnych pytań, przed wpuszczeniem Polski spoza salonu, przed opowiedzeniem o emocjach obozu patriotycznego. Nie aluzyjnie, jak za czasów PRL, ale po oczach, po nazwiskach.

Szczerski pokazał coś, co żenuje, zawstydza swą prostotą, a przecież jednocześnie jest lekturą oczywistą, od której namysł nad inscenizacją "Kordiana" należałoby zacząć. Aktualność paradygmatu romantycznego, jego nieustanne odradzanie się, znaczenia, jakie aktualizują arcydramaty romantyczne. Dlaczego coś, co aż krzyczy aktualnością, mamy podawać w zamulającej polewie eklektyzmu?

Wspomniałem powyżej, o zgrozo, Jarosława Kaczyńskiego, a przecież obecności braci Kaczyńskich domagałem się już parę lat temu, gdy Jerzy Jarocki pod tytułem "Sprawa" wystawiał "Samuela Zborowskiego". Spektakl ów był dziwaczną polemiką z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, bo w żadnym momencie, nawet w zamieszczonym w programie spektaklu tekście "Postać Samuela Zborowskiego w literaturze polskiej" nie dało się znaleźć wzmianki o autorze "Wieszania"! A przecież to Jarosław Marek Rymkiewicz był wieszczem dla prawej strony Polski, był tym, który na przekór propagandzie modernizacji i nowoczesności pokazywał przenikanie się czasów, aktualizowanie zamierzchłych zdaje się sporów, odżywanie dawnych bohaterów. Pytałem wówczas: "Jak potraktować braci Kaczyńskich? Czy są oni mężami opatrznościowymi, których mógłby opiewać Słowacki? Czy nasza historia nadal jest domeną wielkich duchów? Jarosław Marek Rymkiewicz nie ma wątpliwości, że tak. Jarocki nie odpowiada na te pytania ani twierdząco, ani przecząco, bo i Lucyfer, który uczestniczy w polskich rytuałach i polskich sporach, nie jest postacią jednoznaczną".

Tak pisałem cztery lata temu i mógłbym powtórzyć te zarzuty także wobec dzieła Englerta, bardzo zresztą wiele zawdzięczającego inscenizacji Jarockiego. Bo maniera, jaką wybrał dyrektor Narodowego, powoduje, że przez te wszystkie zasłony nie przedziera się realna Polska, że przywołanie Wojciecha i Lecha, że szydera: "Polacy, nic się nie stało" to jedynie markowanie poważnej debaty. Debaty, czemuż by nie, na temat niebezpieczeństw postawy romantycznej i sakralizacji politycznych liderów, ale też debaty nad mieliznami podejścia racjonalistycznego nieprzepuszczającego współczesności przez pryzmat duchowości. Englert, świadom swej podrzędności wobec wielkich wizjonerów reżyserii, zadowala się eleganckim nie wiadomo czym, licząc może, że czego nie wypowiedział ze sceny, to dopełni w wywiadach. Próżna to nadzieja, bo bez odwagi, wciąż asekurując się, nie sposób wyzwolić się od banału ogólników.

Porno

21 listopada, Wrocław. Druga premiera. Ta głośniejsza, bo związana ze skandalem obyczajowym. Z punktu widzenia Krzysztofa Mieszkowskiego, dyrektora Teatru Polskiego i posła Nowoczesnej, rzeczywiście - sukces. Dążąc do zwarcia, prąc ku konfrontacji, wykreował wielkie wydarzenie. Oto wątki z inscenizowanej przez Ewelinę Marciniak twórczości Elfriede Jelinek przeniosły się w przestrzeń debaty publicznej, a ministra kultury i dziedzictwa narodowego, i wicepremiera rządu Rzeczypospolitej, udało się obsadzić w roli reprezentanta opresyjnego obskuranckiego społeczeństwa tłumiącego artystyczną wolność. Medialny show, jaki udało się stworzyć Mieszkowskiemu, na dłuższą metę będzie miał raczej opłakane skutki dla instytucji, jaką kieruje, ale dzisiaj poseł dyrektor może fetować sukces.

Cóż, że prowokacją naraża Teatr Polski we Wrocławiu, który aspirował niedawno, i całkiem słusznie, do tytułu i godności trzeciej - po warszawskiej i krakowskiej - sceny narodowej w Polsce? Cóż, że kiepsko wybrał, namaszczając na bohaterów wolności dwoje czeskich aktorów porno o pseudonimach Rossy i Tim?

Na razie triumfuje. Jest poklask na salonach jak zawsze wrażliwych na wszelkie działania o charakterze cenzorskim, jest nawet oddźwięk na Zachodzie z komunikatem, że w zaściankowej ksenofobicznej Polsce próbuje się cenzurować noblistkę.

Od środowiska artystycznego idzie w kierunku nowej władzy bardzo wyraźny sygnał: nie poddamy się bez walki, nie zawahamy się użyć prowokacji i kłamstwa, przyjmujemy wyzwanie i będziemy z wami walczyć per fas et nefas.

Krok wstecz

Co z tego, że po raz kolejny się cofnęli? Nie pierwsze to wycofanie się teatralnych modernizatorów, które otrąbiają jako sukces. W grudniu 2013 r. Jan Klata wobec otwartego buntu aktorów Starego Teatru zrezygnował ze współpracy z Oliverem Frljiciem, który chciał wystawić spektakl piętnujący Konrada Swinarskiego oraz Zygmunta Krasińskiego za antysemityzm. Gdyby doszło do premiery tego obrzydliwego widowiska, Klata przestałby być dyrektorem błyskawicznie, a tak może nadal chodzić w glorii zbuntowanego artysty.

W roku 2014 Michał Merczyński odwołał wystawienie bluźnierczego spektaklu Rodrigo Garcii "Golgota Picnic" na festiwalu Malta. Ale środowisko - nie bacząc na absolutnie grafomański tekst scenicznej partytury - odpowiedziało publicznym czytaniem dramatu, próbując uczynić z pełnego komunałów widowiska Argentyńczyka dzieło kultowe.

Teraz w spektaklu "Śmierć i dziewczyna" [na zdjęciu], wbrew zapowiedziom o elementach pornograficznych i seksie na żywo, też się cofnięto i aktorów porno wykorzystano do kilkudziesięciosekundowej symulacji aktu, w której największym przekroczeniem było wymierzanie klapsów raz w jeden pośladek, raz w drugi, do czego naprawdę nie trzeba było sprowadzać duetu nieszczęśników z południa. Ale prof. Piotr Gliński nie wytrzymał, dał się wkręcić, protestował przed premierą, a tu proszę: żadnego porno nie było, a profesor się ciskał. Bez zagrożenia sankcją prokuratorską Krzysztof Mieszkowski może teraz odgrywać bohaterskiego obrońcę wolności twórczej. Oczywiście gdyby chodziło o zapowiedź męczenia zwierząt na scenie, ingerencja ministerstwa przed premierą traktowana byłaby jako coś naturalnego. Ale seks? Niech żyje wolność, wolność i swoboda.

Zapowiada się zażarta, fascynująca walka o teatr. Na kim oprą się zwolennicy konserwatywnej zmiany?

Do pełnego sukcesu zabrakło dyrektorowi Mieszkowskiemu tylko jednego: dobrego spektaklu. Bo "Śmierć i dziewczyna" udanym spektaklem nie jest. W odróżnieniu od naprawdę świetnej, dynamicznej inscenizacji "Amatorek" dokonanej przez Ewelinę Marciniak na scenie Teatru Wybrzeże kolejne podejście do twórczości Elfriede Jelinek należy uznać za porażkę. U jej źródeł leży zapewne konflikt związany z prawami autorskimi: Marciniak nie udało się oto uzyskać zgody na adaptację "Pianistki", więc wzięła trzy części jednoaktowych "Opowieści księżniczek" i nałożyła na nie cytaty z powieści, którą tak wyraziście zekranizował w 2001 r. Michael Haneke ze wstrząsającą i z groteskową zarazem rolą Isabelle Huppert.

Sadomasochistyczny model szkoły muzycznej i rozwijający się w niebezpieczną stronę stosunek nauczycielka - uczeń, toksyczna relacja matki z córką, perwersja konfrontowana z wysublimowanym artyzmem, rozziew między ascezą męczenniczki sztuki a jej rozszalałym wnętrzem, czystość fortepianowych pasaży i brudne, ledwo tłumione niskie żądze - to wszystko zupełnie bez sensu mieszane jest z opłaconymi w ramach licencji tekstami o fantazmatach księżniczek i opresji kultury patriarchalnej. Powstaje dzieło pokraczne, rozłażące się, zbyt długie, pozbawione wyrazistej osi dramaturgicznej. Owszem, niektóre sceny olśniewają pięknem - marzenie o mistrzowskim pokazie jazdy figurowej na lodzie w wykonaniu imponującej sprawnością fizyczną Małgorzaty Gorol, niepokojące sceny kuszenia czy

quasi-baletowe impresje na temat aktu seksualnego - gdyby to wszystko poddać dramaturgicznej dyscyplinie, zaowocowałoby spektaklem poruszającym i wyrazistym. A tak? Publiczność zwiedziona sensacją katowana jest nudą, a sztuka kończy się wielkim wypuszczeniem powietrza, że dopiero wygaszenie i zapalenie świateł dają znak, że już trzeba klaskać (w obronie wolności słowa i swobody ekspresji). Daleko "Śmierci i dziewczynie" do "Amatorek", w których obok świetnej jak i tu choreografii Dominiki Knapik były humor, kapitalne obserwacje obyczajowe i okiełznanie prozy Jelinek, która przecież - umówmy się - choć noblistka, to przecież niezła dewiantka dająca często takie popisy grafomanii, że aż boli.

Wojna!

Pełnego sukcesu więc nie ma, jest za to zapowiedź bezpardonowej walki i oporu. Rządzący próbujący odzyskać teatr z rąk lewackich macherów, stają przed kolosalnym wyzwaniem: oto szkoły artystyczne przez lata kształciły uczniów w paradygmacie genderowo-krytycznym. Nawet jeśli ktoś nie dał się zbałamucić na studiach, jeśli trafił na rozsądnych wykładowców, to prędzej czy później dyscyplinowany był przez rzeczywistość teatralną. Jeśli nawet ktoś nie przyswoił w szkole myślenia o teatrze jako czynniku społecznej zmiany, nie przyswoił niemieckiego publicystycznego wzorca relacji aktor - widz, to przecież system nagród, recenzji, mechanizmów promocji oddanych w służbę przeorania anachronicznej konserwatywnej zaściankowej świadomości społeczeństwa wprzęgały go w kierat postępowej Europy. I przecież nie inaczej ewoluowała teatralna publiczność. Zmianie podlegało samo wyobrażenie, czym teatr powinien być, jakie treści nieść, jakimi środkami się posługiwać.

Na kim oprzeć się mają ludzie pragnący konserwatywnej zmiany w teatrze? Starsze pokolenie, jak pokazuje premiera w Narodowym, woli eklektyzm i bezpieczeństwo, uciekając od skrzeczącej pospolitości. Młodzi, zafascynowani estetyką przekroczenia, łatwością stosowania genderowych wytrychów, niecierpliwi, zdeprawowani sztuką krytyczną, szybko poddają się opiekunom i pochlebcom w rodzaju Krzysztofa Mieszkowskiego. Zapowiada się niesamowity spór.

A że scena i okolice staną się polem bitwy? Czyż nie takie jest powołanie naszego teatru narodowego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji