Artykuły

Marcin Franc: Wielkie wyzwanie

- Moim marzeniem zawsze były studia w szkole teatralnej, bo widzę siebie przede wszystkim w dramacie. W jakimkolwiek teatrze bym grał, podstawą jest dla mnie aktorstwo, a dopiero później dochodzi do tego śpiew, muzyka, taniec - mówi Marcin Franc, aktor musicalowy i student Akademii Teatralnej w Warszawie.

Jest najlepszym młodym głosem musicalowym w Polsce. Absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku (Wydział Wokalno-Aktorski, specjalność musical). Odtwórca tytułowej roli w musicalu "Jesus Christ Superstar" w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Jego popisowy song "Gethsemane" wywołuje za każdym razem aplauz publiczności. Rock opera w reżyserii Zbigniewa Maciasa zawdzięcza swój wielki sukces przejmującej kreacji 23-letniego wokalisty. Spektakl otrzymał Złotą Maskę za najlepsze kreacje wokalno-aktorskie sezonu w Łodzi. Kiedy Marcin-Jezus wisi przybity do krzyża, publiczność płacze razem z nim. Występuje też jako Lucas w "Rodzinie Adamsów" i Rolf Gruber w musicalu "Dźwięki muzyki" w Teatrze Muzycznym w Gliwicach. Słupska publiczność zna go z głównej roli Olivera w "Love Story". To on śpiewał rolę Che w koncertowym wydaniu "Evity" w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Laureat festiwali, przeglądów piosenki aktorskiej i poezji śpiewanej, m.in. Grand Prix i Nagrody Publiczności na Ogólnopolskim Konkursie Twórczości Marka Grechuty w Sławnie. Aby pogłębić swoje umiejętności, rozpoczął studia na Wydziale Aktorskim w Akademii Teatralnej w Warszawie.

Od początku wiedział pan, że jego miejsce jest w teatrze musicalowym?

- Kocham śpiew, śpiewam od dziecka, ale od zawsze wiedziałem, że chcę być aktorem. Moje zainteresowanie musicalem wzięło się z bajek Disneya. To one miały największy wpływ na moją dalszą drogę. A zaczęło się w gimnazjum w Białogardzie, skąd pochodzę. Tam spotkałem dwie nauczycielki: Elżbietę Gnaś i Iwonę Dudicz, które stworzyły zespół G91, gdzie pracowaliśmy nad utworami musicalowymi i nie tylko. Wtedy rozpoczęła się moja przygoda z muzyką i teatrem. Obie zachęcały mnie, abym brał udział w różnego rodzaju konkursach. To one pomogły mi przygotować się do egzaminów wstępnych na Wydział Musicalowy Akademii Muzycznej w Gdańsku. Od zawsze natomiast ciągnęło mnie do teatru dramatycznego i w tym kierunku zamierzam teraz podążać.

Jestem zaskoczony, bo widzę pana przede wszystkim na scenie musicalowej...

- Uwielbiam śpiewać, ale nie wyobrażam sobie śpiewu bez aktorstwa.

A co by pan zrobił, gdyby nie było jedynego wydziału kształcącego śpiewaków musicalowych?

- Nie mam pojęcia, dlatego chciałbym tu podziękować mojemu profesorowi Andrzejowi Nanowskiemu, który założył ten kierunek i jest dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Gdańsku. Podstawy śpiewu musicalowego zawdzięczam właśnie jemu i jego asystentowi Miłoszowi Gołajowi. To dzięki Akademii poznałem, czym naprawdę jest musical.

Jaki repertuar wykonywał pan na festiwalach i przeglądach piosenki aktorskiej?

- Bardzo zróżnicowany. Od "Grande Valse Brillante" Ewy Demarczyk po piosenki Michała Bajora czy Marka Grechuty.

Dzisiaj śpiewa pan zupełnie inaczej i diametralnie odmienny repertuar. W jakich okolicznościach dowiedział się pan o castingu do głównej roli w rock operze "Jesus Christ Superstar"?

- O castingach do musicali dowiaduję się głównie z internetu. Poza tym w Akademii zawsze informowaliśmy się nawzajem o takich wydarzeniach. Często jeździmy na nie wspólnie, wspierając się nawzajem. Tak było też w przypadku "Jesus Christ Superstar".

Już wtedy czuł się pan na siłach zaśpiewać tę bardzo trudną partię?

- Zdecydowanie nie. Realizatorzy bardzo długo zastanawiali się, czy mi tę rolę powierzyć, może dlatego, że byłem za młody. Na początku zaśpiewałem song Jezusa, wypadłem w ocenie dyrektorów dobrze, ale poproszono mnie jeszcze o pieśń Szymona Zaloty, czego się spodziewałem ze względu na mój wiek. Zaproszono mnie na drugi etap przesłuchań, na którym wykonałem "Gethsemane" i myślę, że właśnie to zadecydowało o powierzeniu mi tytułowej roli w rock operze. Jedyne, co pamiętam z tego castingu to to, że kiedy już zaśpiewałem, komisja wstała i zaczęła bić brawo. Był to dla mnie ogromny szok.

Czyli było to dla pana wielkie wyzwanie?

- Ogromne. Musiałem udowodnić sobie i realizatorom, że jestem na tyle dojrzały i na tyle gotowy, żeby zagrać tę rolę. Jest ona bardzo wymagającym zadaniem, nie tylko pod względem wokalnym, ale również aktorskim. To postać ikona - takie role zawsze gra się trudno, szczególnie gdy jest to Jezus, którego każdy ma własne wyobrażenie.

Co jest według pana najciekawsze w tej partii?

- Może to zabrzmi banalnie, ale wszystko. To jedna z najtrudniejszych partii musicalowych, jakie istnieją. Jest tu zarówno bardzo wysokie, jak i niskie śpiewanie, a niewielu wokalistów dysponuje skalą umożliwiającą swobodne wykonanie całej partii. Dodatkowo wymaga się używania różnych emisji, od typowo musicalowej, poprzez popową, po rockową. Cały czas trzeba być na najwyższych obrotach.

Co wiedział pan przed przystąpieniem do pracy o tym kultowym przedstawieniu?

- Że "Jesus Christ Superstar" jest jednym z największych musicali światowego formatu. Oglądałem różne wersje tego spektaklu, dzięki czemu wiedziałem, że głównym elementem jest ukazanie relacji Jezusa i Judasza. Spojrzeniu na postać Chrystusa z perspektywy znienawidzonego przez ludzkość grzesznika, który tak naprawdę wykonuje tylko swoje przeznaczenie. Ale przede wszystkim w spektaklu ukazano nie Syna Bożego, a człowieka. W czasach powstania dzieła było ono bardzo kontrowersyjne i stanowiło przełom dla spektakli muzycznych.

Miał pan własne wyobrażenie postaci Jezusa?

- Przed przystąpieniem do pracy nad jakąkolwiek rolą trzeba mieć wyobrażenie granej postaci. Ja chciałem przedstawić Jezusa jako osobę z krwi i kości. W spektaklu nie ma momentu zmartwychwstania, bo jest to opowieść o człowieku, nie o Bogu, który swoją pasją potrafił pociągnąć za sobą miliony ludzi. I myślę, że tak jest do tej pory.

Czyli?

- Chodzi mi o jego wielką charyzmę i treści, które głosił. Wszystko, co jest opisane w Biblii. Miał przekonania i wizję świata, z którymi ludzie się zgadzali. I zgadzają po dziś dzień.

Współcześni, oglądając ten spektakl, mogą zastanowić się nad sensem życia?

- Myślę, że tak, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń. Spektakl jest tak skonstruowany i wyreżyserowany, że w bardzo wyraźny sposób odnosi się do dzisiejszego widza i wpasowuje we współczesne realia świata. Przedstawia on, w jakim pędzie żyją teraz ludzie. Intensywnie, kolorowo, czerpiąc przede wszystkim z bieżącego dnia, nie zastanawiając się, co będzie jutro. Zderzenie rockowej rzeczywistości z historią Jezusa jest więc zabiegiem, który nie tylko może, ale i powinien wywołać u widza chwilę refleksji. A jeżeli moja postać Chrystusa, to, co robię na scenie, pomoże mu w tym, to dla mnie jest to największy sukces.

Ile wysiłku i emocji kosztuje pana każdorazowe wykonanie tej partii?

- Mnóstwo, rola Jezusa wymaga nie tylko ogromnego skupienia, ale i przygotowania technicznego. Po zaśpiewaniu "Gethsemane" chudnę kilogram. Tutaj nie ma łatwych scen. Każdy spektakl kosztuje mnie wiele, zarówno fizycznie jak psychicznie. Czasami bardzo trudno jest wyjść z takich stanów po zakończeniu przedstawienia.

Czy wcześniej śpiewał pan utwory rockowe?

- Nigdy, ale w tym przypadku nie trzeba iść tylko w śpiewanie rockowe. Warto mieszać style, dlatego wykorzystałem elementy muzyki pop, muzyki estradowej, ale oczywiście starałem się zachować styl rock opery. Musical w dzisiejszych czasach na szczęście jest na tyle elastyczny, że korzysta nie tylko z klasyki gatunku.

Szkoda, że w "Jezusie" ma pan do zaśpiewania tylko jedną arię, myślę o "Gethsemane"...

- To prawda, solowy song jest tylko jeden, jednak myślę, że wystarczy za trzy. Należy zwrócić uwagę, że w musicalu dialogi zastąpione są partiami wokalnymi, więc postać Jezusa, co chwilę pojawia się w duetach, tercetach czy scenach zbiorowych. Mam więc co śpiewać.

Ciekaw jestem, jakie teraz zadania powierzą panu reżyserzy?

- Zagrałem już dwie role: Lucasa w "Rodzinie Adamsów" i Olivera Barretta IV w "Love Story". Są to diametralnie różne postaci, z czego jestem bardzo zadowolony. Oliver jest studentem Harvardu, który pochodzi z bogatej rodziny i zakochuje się w biednej studentce. Ich miłość jest tak ogromna, że potrafi przezwyciężyć niezgodę rodziców na ten związek. Bardzo wiele poświęcają, żeby być razem. Miłość w tej historii przezwycięża nawet śmierć.

Jak godzi pan występy w kilku teatrach?

- Jest to czasem uciążliwe, ale spektakli nie ma aż tak wiele, żebym sobie z tym nie radził. Przemieszczam się pociągami, chociaż mam prawo jazdy.

Kariera w teatrach muzycznych będzie teraz przystopowana, bo zdecydował się pan na drugie studia w Akademii Teatralnej w Warszawie. Jest pan wszechstronnie wykształcony do pracy w teatrach muzycznych, po co więc jeszcze jedne studia zawodowe?

- Moim marzeniem zawsze były studia w szkole teatralnej, bo widzę siebie przede wszystkim w dramacie. W jakimkolwiek teatrze bym grał, podstawą jest dla mnie aktorstwo, a dopiero później dochodzi do tego śpiew, muzyka, taniec... Choć uwielbiam teatr muzyczny, to nie chcę zamykać się tylko na musical. Na nowych studiach uczę się bardzo wielu rzeczy i czuję, że było warto. Pierwszy rok poświęcamy głównie pracy ze swoim ciałem, które poznajemy od podstaw i uczymy się je wykorzystywać.

Nie obawia się pan zablokowania kariery, bo studiując, nie może pan występować w teatrach?

- Jeśli tak będzie, to mam nadzieję, że na krótko, bo Akademia Teatralna na pewno będzie pomagała swoim studentom się rozwijać. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalają jej zasady.

Jako śpiewak potrafi pan już bardzo dużo i mógłby zostać cenionym wokalistą muzyki pop. Czy pana to interesuje?

- Występy na estradzie chyba nie do końca są moim przeznaczeniem. Chcę łączyć śpiew i aktorstwo, bo to pełniejsza forma wypowiedzi.

Tylko że propozycje dla wokalistów musicalowych w Polsce są bardzo ograniczone...

- Zauważyłem, są coraz większe. Powstaje więcej spektakli muzycznych i Polacy zaczynają lubić ten gatunek. Myślę, że nasz kraj podąża w bardzo dobrym kierunku, jeśli chodzi o musical.

Pana życie zdaje się wypełnione śpiewem, graniem, kształceniem. Nie ma w nim marginesu na prywatność?

- Prawie cały swój czas poświęcam pracy, studiowaniu, ale oczywiście mam margines dla siebie, bo on musi być. I to jest najważniejsze.

Co więc je wypełnia?

- Nie wiem, czy moje życie prywatne jest na tyle ciekawe, żeby mogło zainteresować czytelników. Ot, po prostu sobie żyję. Jest w nim ktoś i zawsze mam do czego wracać.

Gdzie dziś jest pana dom?

- Ze względu na studia zdecydowałem się zamieszkać w Warszawie i czuję się tu coraz lepiej. Ale poza tym mam jeszcze dwa domy: rodzinny w Białogardzie i jest też Gdańsk, który zawsze będzie zajmował szczególne miejsce w moim sercu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji