Artykuły

Mania z miasta

MARYSIA PESZEK jest zaskoczona i sukcesem, i popularnością. Miasto mania, projekt teatralno-muzyczny, na który składa się przedstawienie w warszawskiej Fabryce Trzciny oraz jej debiutancka płyta, miał być przecież przedsięwzięciem ściśle artystycznym, niemal niszowym.

Media oszalały. "Peszek to, Peszek tamto". I nie chodzi o Jana Peszka. Ostatnie miesiące to pasmo triumfów jego córki, Marysi. Autorski, niszowy projekt miasto mania sprzedaje się na płytach w masowych nakładach, krytycy prześcigają się w pochwałach, bo zdolna aktorka okazała się charyzmatyczną wokalistką. Pracuje zachłannie, do omdlenia. Bo w jej życiu nie ma miejsca na nijakość.

Za chwilę spektakl. Wszyscy czekają tylko na nią. Wreszcie jest! Niewysoka, bosa. Ubrana w bluzę z nadrukiem, spod której wystaje halka. Duże, okrągłe oczy, chłopięca czupryna. Śpiewa całą sobą. Proste piosenki o dziewczynie, która z dachu wysokościowca patrzy na miasto. O jednej z wielu. Takiej, która lubi pizzę, napoje z automatu, jeździ metrem i esemesuje. Samotnej wśród "bazarów, browarów i kiosków". Zachwyconej i przytłoczonej miastem. Śpiewa o nim, mieszając słowa ciepłe z wulgarnymi: "...pieprzę cię, miasto, ale nie widzę innego miast ciebie, więc pieprzę cię, miasto, czule, bo jesteś moim miastem..." Drapieżna i subtelna. Kotka z dachu. Ktoś, kto w bezsenną, magiczną noc odsłania swoje lęki, obsesje, marzenia i nadzieje.

WEWNĘTRZNY PRZYMUS

Piosenka goni piosenkę, dużo ruchu, nawet akrobacje. Jednak po spektaklu Marysia nie ma szans, by odpocząć. W garderobie tłok.

Kwiaty, ktoś chce ją zobaczyć z bliska, zamienić dwa słowa, zdobyć autograf. Marysia Peszek jest zaskoczona i sukcesem, i popularnością. Miasto mania, projekt teatralno-muzyczny, na który składa się przedstawienie w warszawskiej Fabryce Trzciny oraz jej debiutancka płyta, miał być przecież przedsięwzięciem ściśle artystycznym, niemal niszowym. Tymczasem sprzedaż płyty bije rekordy, a na spektakl trudno się dostać. Uśmiech losu? Nie. Pomysł spektaklu długo dojrzewał w jej wyobraźni. Potem była mordercza praca i problemy organizacyjne. Zadbała o każdy detal przedstawienia, o każdą nutę, przemyślała nawet kolory na okładce albumu. Biegała po firmach, bankach, szukając sponsora. Muzykę napisał Wojciech Waglewski, teksty piosenek tworzyła z Piotrem Lachmannem. Ojciec pomógł jej wyreżyserować przedstawienie. Dużo zawdzięcza innym, ale też mocno podkreśla: - To mój intensywnie osobisty projekt. Pracowałam nad nim trzy lata. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Zatrzymałam nawet moją karierę aktorską, odmawiając zagrania siedmiu ról z rzędu. Dlaczego ryzykowała? Bo wiedziała, że to, o czym chce opowiedzieć, może tylko zaśpiewać. - Muzyka chodziła za mną, słyszałam ją w głowie, w snach, wszędzie - mówi z uśmiechem. - Stała się wewnętrznym przymusem. Miasto mania to spełnienie mojego największego marzenia.

NIE MA LETNICH UCZUĆ

Dostojne imię Maria nie pasuje do Peszkówny. Nawet nieznajomi zwracają się do niej per pani Marysiu, a dla najbliższych jest Manią. Ruchliwa, naładowana emocjami. Ma coś z wszędobylskiej dziewczynki, która jadąc tramwajem wierzy głęboko, że wybrała się w podróż dookoła świata. Gaduła. To, o czym opowiada, jest zwykle "obłędne", "cudowne", "fenomenalne", "porywające", "fantastyczne" itp. Zachłanna na świat, na piękno, na realne i duchowe przygody. Gdy czegoś pragnie, musi to mieć natychmiast.

Tak jak na przykład wiersze e.e. cummingsa, dla których kiedyś straciła głowę. - Nic było ich w księgarni, więc ukradłam je z biblioteki szkoły teatralnej. A potem wysłałam powiadomienie o kradzieży z informacją, że cummingsa nigdy nie oddam.

Nie ma dla niej letnich uczuć ani mało ważnych ról. - Szkoda mi czasu na rzeczy średnio interesujące i mało wyraziste - zapewnia. Mówi, że stara się tak grać na scenie, jakby za chwilę miała umrzeć. Nie są to czcze słowa, podczas prób do Antygeny schudła 6 kg. - Karetka zabrała mnie z teatru, bo zmagając się z rolą, zemdlałam - opowiada. Przed premierą nie śpi tygodniami. Często wykłóca się z reżyserem. O co?

O pryncypia! - Zdarzyło się, że reżyser rozpłakał się przeze mnie

- wyznaje z poczuciem winy. Gdy się złości, lecą talerze. Ale źle znosi konflikty, więc szybko wyciąga rękę do zgody. Nie lubi być chwalona.

- Kiedyś - przypomina - przeczytałam w nagłówku recenzji: "Wielka rola Marii Peszek". Najpierw ucieszyłam się. Potem czułam się głupio. W końcu wpadłam w panikę, przygnębienie. Nie najlepiej też znosi porażki. - To chyba dlatego jestem tak perfekcyjnie przygotowana do każdej roli - zastanawia się. Największa z nich? - Choć miałam świadectwo z czerwonym paskiem, oblałam matematykę i nie dostałam się do liceum. Przyjęto mnie do innego, ale nie było to żadną pociechą. Za swego rodzaju porażkę uważa też film. - Nie zagrałam kilku ról filmowych, na których bardzo mi zależało - mówi z żalem. - Wygrywałam zdjęcia próbne, a potem okazywało się, że angażowano inną aktorkę. Może moja przygoda z filmem jest ciągle przede mną?! Niewykluczone, że również z tego powodu zajęła się teraz muzyką. W jakimś sensie teatr przestał jej wystarczać. Bardzo związana z rodzicami i z bratem Błażejem, krakowskim aktorem. Wspomnienia z dzieciństwa tylko dobre. Było bezpieczne dzięki mamie, która rzuciła pracę, by zająć się rodziną. I bardzo ciekawe dzięki ojcu. Podziwianie taty na scenie, świętowanie jego premier, wizyty w jego garderobie. Zabawy - najczęściej w teatr. Pierwsza jej rola: jest uwięzioną w wieży królewną. Wokół morze. Skacze z szafy w odmęty. W ich domu bywali znani aktorzy, reżyserzy, muzycy. Zamiast bajek czytano dzieciom Dziady i prozę Schulza. I ja, i brat wiedzieliśmy, że zostaniemy aktorami. Inne pomysły na życie w ogóle nie wchodziły w grę. Rolę Isi w Weselu Wyspiańskiego zagrała w Teatrze im. Słowackiego, mając 11 lat, i od razu zachwyt recenzenta, że lepszej Isi nie było w powojennej historii wystawień Wesela. Więcej już w Krakowie nie zagrała, pomijając przedstawienie dyplomowe. Zobaczył ją w nim Jerzy Grzegorzewski i zaraz zabrał do teatru Studio w Warszawie.

OJCIEC, SKĄDINĄD TEŻ AKTOR

Pytana, czy jest z Krakowa, zżyma się. Mieszkała też we Wrocławiu, w Łodzi, w Poznaniu, bo ojciec zmieniał teatry. Od 10 lat mieszka w Warszawie. W Krakowie chodziła do szkoły, studiowała, ale to wcale nie znaczy, że jest jej miastem.

- Kraków ma to do siebie, że strasznie przykleja się do człowieka - narzeka. - Teraz jestem z Warszawy, i chyba w ogóle jestem z Warszawy. Lubi to miasto. Przestrzeń, otwarci ludzie, dużo się tu dzieje. O Warszawie: - Brzydkie miasto, które nie ma z tego powodu kompleksów.

- Bałaganiarsko zaprojektowane, pełne dziwacznych budynków, więc niepokoi, inspiruje wyobraźnię.

- Jest tu Pałac Kultury, a ja kocham kicz! Niedawno, wracając ze spektaklu, zatrzymała się w centrum na światłach i nagle znalazła się w innym świecie. - Mglisto, deszcz. Marriott i Pałac Kultury w białej wacie. Widać tylko żółte punkciki okien. Setki świetlików nad ziemią. A obok jasna, olbrzymia reklama filmu: wielki King Kong wyłazi z oparów mgły. "Boże, gdzie ja jestem?" - roześmiałam się. W Warszawie czy w Chicago z lat 30.? Wydaje jej się, że gdyby została w Krakowie, byłaby średnią aktorką. - Kraków nie sprzyja odważnym wyborom, młodym trudno się tam rozwijać - mówi. W Warszawie już na starcie dostała szansę i od razu grała trudne, kontrowersyjne role. Nikomu nie przeszkadzało, że nie ma "amanckich warunków". To nawet lepiej. - Taki Zamachowski w spódnicy, który pasuje do wszystkiego - mówił o niej Grzegorzewski. Lawina znakomitych ról. Świetna Iwona w Iwonie, księżniczce Burgunda i Elżbieta w purnonsensowym przedstawieniu Bam. O jej Kubusiu Puchatku [Kubuś P. według Milne'a] mówiono, że jest wart Oscara. Przez dziennikarzy lubiana, ale czy rozpieszczana? Główny motyw wywiadów, niestety, wciąż ten sam: jak to jest być córką wielkiego Jana Peszka. Tytuły artykułów Mistrz i Maria, Córeczka tatusia itp. Sesje zdjęciowe najczęściej z ojcem. Dzielnie to znosiła, opowiadając w kółko, co ma po nim, a czego nie ma. W niektórych jej wypowiedziach pojawiał się cień irytacji: "Aktorstwo ojca jest mi najbliższe, ale nie ostateczne. Mam też inne fascynacje i idę swoją drogą". Chętnie też opowiadała o swoim pierwszym spotkaniu z Grzegorzewskim. "Zaproponował mi rolę

w Don Juanie, choć nie wiedział, kto jest moim tatą!". Niedawno, po sukcesie miasta manii, ktoś zażartował: "Niewykluczone, że o Janie Peszku wkrótce będzie się mówić, że to ojciec Marii, skądinąd też aktor". Choć Marysia nie przepada za pochwałami i puszcza je mimo uszu, ten komplement zapamiętała.

HALKI, SUKNIE I KROKODYL

"Nie mam czasu na seks..." - śpiewa w jednej z piosenek. To jej sytuacja na dziś. Komórka dzwoni co pięć minut. Promocja płyty, wywiady, sesje zdjęciowe. Jednocześnie pracuje nad wariantem koncertowym swojego spektaklu, a z wytwórnią Kayax podpisała kontrakt na trzy kolejne płyty. Biega non stop w dresie, bo kombinowanie, w co się ubrać, zabiera czas. Owszem, wygodnie. Czasem jednak tęskni do siebie w efektowniejszym wydaniu. Ma słabość do ekstrawaganckich ciuchów, jakich nie ma nikt na świecie. - Marzę o takich, które wymyśliłby ktoś specjalnie dla mnie! - śmieje się. W jej szafie są zielone buty z imitacji skóry krokodyla, koralowa torebka art deco, zwariowane czapy, kimona, które przywiozła z Japonii. Najwięcej halek. - Są ultrakobiece. Jestem ich fanką - ożywia się. Występuję w nich nawet na bankietach! Choć nie jest rozrzutna, wyda ostatnie pieniądze na coś, co jej się podoba. Tak było z sukienką, którą wypatrzyła w second handzie na Alasce. Czarny tiul, białe naszywane grochy i dół fruwający w okolicy kostek. Bez zmrużenia oka zapłaciła 300 dolarów, choć wówczas była to dla niej niebotyczna suma. Przywiązuje się do rzeczy, w których występuje. W Martwej Królewnie miała na sobie spodnie od dresu.

- Ohydne! - krzywi się. - Brązowe, z lampasami, powyciągane. W dodatku za duże, zjeżdżały z pupy. Ale jak się w nich grało! Były kluczem do roli Rimmy, jej zmysłowości i bezwstydu. W Kubusiu P. pojawiła się na scenie w ogrodniczkach. - Tak je pokochałam, że przez pół roku chodziłam tylko w takich spodniach.

Albo buty. Kiedyś nie zdejmowała z nóg szpilek. Ale na koncertach Elektrolotu gubiła je, skacząc po scenie. Sprawiła sobie płaskie obcasy. Świetne! Czemu je dopiero teraz odkryła? Są przecież bardzo sexy!

GŁOS JAK INSTRUMENT

Elektrolot. Wtargnął w jej życie dwa lata temu. Już wtedy wiedziała, że śpiewanie jest dla niej najważniejsze. Na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej deszcz nagród. Również w rockowym spektaklu Muzyka ze słowami, gdzie występowała z ojcem i zespołem Voo Voo, wypadła świetnie. Wojciech Waglewski, lider Voo Voo, zaczepił ją raz na próbie i powiedział połżartem: - Gdybyś kiedyś, dziewczynko, chciała nagrać płytę, przyjdź do mnie. Zgłosiła się już po kwadransie i tak zaczęła się ich wspólna praca nad miasto manią.

W kilka miesięcy później w bury jesienny dzień z trudem zwlokła się z łóżka. 39 stopni gorączki. Niedobrze. Obiecała, że nagra wokal dla

wideoteatru Poza, z którym współpracuje. Chciała to odwołać. Ale okazało się, że studio nagrań jest na jej osiedlu. Poszła. Zjawiła się z termometrem pod pachą. Nad nagraniem czuwał Marcin Ziętek, basista z Elektrolotu. - Jednak zaśpiewałam. Marcin nagranie zrealizował. I zaprosił mnie w muzyczną podróż z Elektrolotem. Coś, co zaczęło się jako przygoda, zamieniło się w jedno z najważniejszych artystycznych doświadczeń. Elektrolot to awangardowa muzyka, brzmienia rodem z piekła, hałas, improwizacja, trans. Ale Marysia Peszek odnalazła się w tym żywiole. - Traktuję swój głos jak instrument muzyczny. Krzyczę, piszczę, szepczę, sapię, śpiewam we własnym języku - Marysia z entuzjazmem opowiada o swoich wokalizach. - To wszystko daje mi poczucie szczęścia. Uzdrawia mnie, energetyzuje, cieszy. Świetna publiczność! Żywiołowe, spontaniczne reakcje. Zupełnie inny rodzaj adrenaliny niż w teatrze. Jej mama świetnie bawiła się na kilku koncertach. Ojciec jest fanem Elektrolotu. Poprosił ich nawet o napisanie muzyki do przedstawienia dyplomowego, które reżyseruje. Tylko koledzy Marysi z teatru Studio nie mogą zrozumieć, dlaczego wladowała się w tak dziwny zespół. - Gdy graliśmy tam koncert, nikt z nich nie przyszedł - żali się. - A była taka atmosfera!

ALASKA, EUROPA, DOM

Również w życiu Peszkówna szuka mocnych wrażeń. Nie chce przegapić ani chwili. Po maturze wyjechała aż na Alaskę. Mieszkała tam rok.

- Studiowałam, śpiewałam w punk-rockowym zespole, stepowałam, chodziłam po lodowcach, prowadziłam program w radiu - wylicza. Organizowała galerię i teatr w starej fabryce guzików. Razem z Brianem. Zakochali się w sobie po uszy. Wagabunda, indywidualność. Woził ją rowerem do filharmonii, kradł dla niej różne rzeczy. Gdy wróciła do Polski, sprzedał wszystko, co miał, a więc motor oraz skórzaną kurtkę, i zjawił się w Krakowie. Podróżowali po Europie. - Ja śpiewałam na ulicy, a on zbierał pieniądze do kapelusza - Marysia z uśmiechem przywołuje wspomnienia. Dlaczego się skończyło? - Był zbyt absorbujący. A ja chciałam skoncentrować się na nauce, sztuce, pracy - tłumaczy zakłopotana. Cała ona! Emocje, sto pomysłów, a w tym wszystkim rozwaga. Nie buja w obłokach. Wie, które marzenia pielęgnować, a które wyrzucić do kosza. Maciek jest inny niż Brian. Opiekuńczy, dowcipny. Poznali się na warsztatach teatralnych w Gdańsku. Zobaczyła go, kiedy siedział na środku sceny, a dookoła niego kręciła się na sznurku szmaciana kula. Gdy rozpoczynał studia filozoficzne na UJ, mieszkali już razem. Choć są ze sobą już 13 lat, Maciek wciąż ją intryguje. - Ma swój świat, do którego nie mam dostępu. Na przykład eseje filozoficzne. Ja ich nie rozumiem, on znajduje tam odpowiedzi. Maciek pisze dialogi do filmów animowanych, interesuje się antropologią. Marzy, by zabrać ją na Wyspy Trobrianda. Oboje lubią podróżować. Dotarli nawet do Meksyku. Omijali dobre hotele. Spali na plaży, w chatach z bali. Nie zapomni łóżka wbitego w piasek, krabów, które po niej łaziły, i szumu oceanu.

W ich niedużym słonecznym mieszkaniu na Ochocie zawsze są kwiaty: teraz białe hiacynty i białe tulipany. Mnóstwo drobiazgów. Każdy ma swoją historię. Tę ważkę z koralików dostała od Piotra Lachmanna, poety. A gliniany talerz w dziwne ptaki od przyjaciółki Toni Grzegorzewskiej. Po zmroku żarzą się tu lampy i lampki. Wszędzie płyty, słuchawki, mikrofony. Prowadzą z Maćkiem niemal samotniczy tryb życia, przez cały dzień zajęci są pracą, on przy komputerze, ona, jeśli jest w domu, śpiewa. Nawet w kuchni. Niedawno zdała sobie sprawę, że z braku czasu żyje jak w twierdzy. Żadnych wieczorów z przyjaciółmi, a jeśli już ktoś wpada, to ze sprawą. Marysia zastanawia się, czy coś jej nie umyka, czy czegoś nie traci. Miałaby ochotę porozmawiać o tym ze swoją Manią z miasta. Mania też chce wiedzieć, czy przypadkiem nie zgubi się w życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji