Artykuły

Zbyszek: (O nich się mówi : Zbigniew Cybulski - 30. rocznica śmierci)

NOSIŁ BLUZĘ AMERYKAŃSKIEGO LOTNIKA I CHLEBAK PIECHURA (W NIM MANIERKA, KOMPAS I RÓŻNE SKARBY), OCZY MRUŻYŁ, ALE NIE ZASŁANIAŁ OKULARAMI. BYŁ WODZEM AKCEPTOWANYM PRZEZ WSZYSTKICH. ZA TO WOBEC DZIEWCZĄT W ZAKOCHANIU ZAWSZE BEZNADZIEJNYM - NIEŚMIAŁY I POETYCKI. PASJĄ ZBYSZKA, A WIĘC I DRUŻYNY, POZOSTAWAŁ SPORT I CIĄGŁA HARCERSKA WŁÓCZĘGA PO POBLISKICH SUDETACH.

Myśląc o Zbyszku muszę się cofnąć do lat dziecinnych. Poznałem go w roku 1946 na placu dzierżonowskiego gimnazjum. Trwała harcerska zbiórka 6. Dzierżoniowskiej Drużyny Harcerskiej. Zbyszek był drużynowym, Antek (jego brat) przybocznym. Pojawiłem się jako trzeci Cybulski. Latem obozy harcerskie rozbijaliśmy w Zakopanem i nad Bałtykiem. Ambicja i siła woli lokowała go w pierwszej czwórce 10-kilometrowych biegów masowych, jak je wówczas nazywano. Padał ze zmęczenia, ale gnał do przodu, pokonując swoje nie najlepsze dla biegacza predyspozycje fizyczne. Bywało - przerywał taśmę mety. Drapanie po górach także okazywało się formą wyczynu. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, jak chciał Zbyszek. Było wyzwaniem rzuconym niebezpieczeństwu nie ze względu na konieczność pokonywania skalnych grani. Lasy roiły się od band, a Zbyszek sprawdzał naszą odwagę. Czasem trochę postrzelali, a po stwierdzeniu, że mają do czynienia z dzieciakami, wspólnie śpiewaliśmy "płonie ognisko i szumią knieje". Walki bratobójcze nie obejmowały dzieci. Prowadziłem zastęp mącicieli spokoju, Zbyszek był moim dowódcą i wymagał ślepego posłuszeństwa. On miał lat 19, ja 13. Trzecia jego pasja to poezja tęsknoty za wartościami narodowymi. Podczas gimnazjalnych akademii ku czci "ogłaszał alarm dla miasta Warszawy". Nocne ogniska harcerskie inscenizował poezją. Ta mówiła o minionej wojnie. Drużyna okryta prześcieradłami stawała się greckim chórem recytującym o walczącym Westerplatte. Jedno z takich ognisk rozpaliliśmy na plaży. Wówczas to pierwszy raz recytowałem wiersze Gałczyńskiego i zobaczyłem morze. Kiedy otrzymał świadectwo dojrzałości, miał 20 lat. Spóźniony na starcie (jak sam twierdził) wyjechał do Krakowa. Mnie nieco później zaniosło do Gdańska. Tak się zakończyły nasze dzierżoniowskie szczenięce lata. Zbyszek z tych lat pozostał mi w pamięci jako młody chłopak ciekawy świata, odpowiedzialny za nasze nieokrzepłe osobowości, szeroko uśmiechnięty, radosny poważnie. 6. dzierżoniowska była naszym rajem dzieciństwa, który Zbyszek wypełniał sobą. W roku 1953 oglądałem "Poszukiwaczy", przedstawienie Teatru Wybrzeże wystawione w obecnej siedzibie Opery Bałtyckiej. Na scenie grał Zbyszek. Poszedłem za kulisy, krzyknęliśmy równocześnie: szósta dzierżoniowska i padliśmy sobie w objęcia. W pobliskim akademiku, w którym mieszkałem, snuliśmy do nocy wspomnienia, plany. Działałem wówczas w Zrzeszeniu Studentów Polskich na politechnice, zaproponowałem mu prowadzenie zespołu artystycznego. Chciał zespół dramatyczny, ale to miejsce było już zajęte przez Juliusza Lubicz Lisowskiego (reżyserował "Nawojkę" Hanny Januszewskiej), skończyło się więc na estradzie poezji i obietnicy ponownego spotkania.

Doszło do niego w dniu następnym, zaaferowany Zbyszek zostawił bowiem na portierni legitymację aktorską. Wkrótce rozpoczął próby nad wierszami Gałczyńskiego. Szło mizernie, bo grupę studenckich aktorów ciągnęło bardziej do zgrywy niż patosu. Gałczyński ustąpił satyrze i kolejnej pasji Zbyszka: wąchaniu czasu - sztuką. Przedstawienie kipiało dowcipem, przychodzili je oglądać nie tylko studenci z innych uczelni, ale i konkurencja artystyczna z Wyższej Szkoły Ekonomicznej (gdzie podobnym zespołem kierował Bogumił Kobiela) i Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (tam już działali Jacek Fedorowicz i Wowo Bielicki). Bez zbytniego rozwijania tematu powiem: konkurencja zjednoczyła się z grupą Zbyszka i pod jego wodzą wszyscy przenieśli się na prawdziwą scenę (choć teatru lalek) dla wesołej zabawy w teatrzyk studencki. Program nosił tytuł "Achaa" (ostatnie słowo "Bajki o słowikach" Gałczyńskiego), teatrzyk zaś wywiódł swoją nazwę z refrenu piosenki finałowej: bim-bom, bim-bom, bim-bom. I choć gęsto w nim było od indywidualności - dowodził Zbyszek. Spajał ich w całość. Na legendę Bim-Bomu złożyła się praca wielu, w wieloraki sposób legenda ta jest eksploatowana. Jestem przekonany, że bez udziału Zbyszka nie byłoby ani Bim-Bomu, ani jego legendy, być może także mitu Zbyszka. Bo Zbyszek, jako artysta, został zauważony w kraju nie jako aktor Teatru Wybrzeże, ale twórca Bim-Bomu. Mówię o początkach kariery, kiedy grał w "Intrydze i miłości", .Poszukiwaczach", a nie w znacznie późniejszym "Kapeluszu pełnym deszczu". Dojrzewał artystycznie najpierw w Bim - Bomie i jego środowisku, które - jak twierdził - było dla niego matką, bratem, nauczycielem i chlebem razowym. Potem oczywiście w teatrze Hubnera i własnym Teatrze Rozmów, i w filmie. Na marginesie dodać trzeba, że grupa absolwentów krakowskiej szkoły teatralnej, która przybyła na Wybrzeże z Lidią Zamkow, miała w sobie tyle niespokojności ducha, że fermentem artystycznym zarażała środowiska studenckie kilku uczelni. Wszyscy zaś spotykali się w Żaku kreując jego środowisko. Z czasem rosły autorytety artystyczne Bobka Kobieli, Jacka Fedorowicza, Jerzego Afanasiewa, Wowa Bielickiego, Romka Frejera, Czesława Niemena, Tadeusza Chyły czy Tadeusza Wojtycha, ale... Ale Zbyszek dzierżył palmę pierwszeństwa. Żaki traktował jak swój drugi dom. My zaś jego jako swoją własność: naszego Zbyszka, idola-przyjaciela, jednego z nas, a zarazem postać-symbol. Braliśmy od niego wiele, ale i dawaliśmy mu siebie, tyle, ile chciał. Proszę zwrócić uwagę, że działo się to w okresie, w którym mimo 31 lat, po "Popiele i diamencie", Zbyszek spełniał się jako bohater młodzieży polskiej, podobnie jak James Dean amerykańskiej czy Gerard Philipe francuskiej. Wprowadzał nas w magiczny świat filmu, przekształcał w cinematographiusów. Do dziś w Żaku działa Dyskusyjny Klub Filmowy im. Zbyszka Cybulskiego, ten sam, w którym z nim właśnie po kilka razy oglądaliśmy "Cud w Mediolanie". To przecież dzięki jego tu obecności przyjeżdżali do Żaka na nocne Polaków rozmowy młodzi - Andrzej Munk, Andrzej Wajda, Romek Polański, Jerzy Kawalerowicz, aby rozpromieniać dysputy. Dzięki ich obecności kontakt ze sztuką stawał się silniejszy, wrażenia mocniejsze. Środowiska się przenikały, wiązały nowe przyjaźnie. Podczas happeningowych plenerów malarskich aranżowanych przez prof. Juliusza Stadnickiego wykluwały się pomysły udoskonalane następnie na scenie Bim-Bomu, a sam Juliusz Studnicki był stale obecny nie tylko w twórczej otoczce Bim-Bomu, ale jak było trzeba, stawał się mistrzem ceremonii barwnego i wesołego wesela Zbyszka z Elą Chwalibóg, aktorką Bim-Bomu. Dziś pilnie dokumentuje się to wydarzenie i szuka kaszubskiego Wyspiańskiego, który napisze "Wesele w Chmielnie". No, no, żeby z tego nie powstał jakiś dramat narodowy...

Barwność Zbyszka prowokowała do ciągłego ubarwiania jego postaci. Jak choćby w dorobionym mu w Żaku życiorysie. "Urodził się w dżinsach i kufajce. Matka, zobaczywszy dziecię, powiedziała: -Mój Boże, on chyba będzie inny". Prorocze słowa. Latem chodził po polach wśród łopuchu i śmiał się he, he, he. A kobiety żegnały się i mówiły: -Znowu jakieś Turki albo Szwedy, bo i armaty mają. Pastuszkowie jego wzorem zaczęli ubierać się w dżinsy i kufajki. Potem przyszła wojna. Pastuszkowie poszli na front, potem jedni dostali się na Zachód i tam zanieśli modę dżinsów, a inni poszli na Wschód, gdzie zanieśli kufajki. Ale on był pierwszy."

Zbyszek ciągle o czymś zapominał, czegoś szukał. Podrzucaliśmy mu więc jego klucze pod kawiarniany stolik, które triumfalnie znajdywał dowodząc wszystkim wokoło, że jego szukanie nie jest trikiem. Nagły telefon z radia. Na polecenie władz centralnych wzywano go do studia, aby mówił o Bim-Bomie. Lidia Zamkow przerwała próbę, przybiegł i został zasypany pytaniami w stylu: co towarzysz myśli o aktualnej sytuacji komunizmu w Południowej Dakocie? Bąkał, jąkał się, po prostu kompromitował. Wszystko oczywiście było sfingowane, o czym dowiedział się, gdy na jego koszt opijano jakoby decyzję wstrzymania audycji.

Po "Popiele i diamencie" miał niebywałe powodzenie u dziewcząt, jak na nie reagował? Pamiętam, razu pewnego znaleźliśmy się w moim pokoju akademickim z dwiema dziewczętami. Po chwili niezauważalnie jedna para znikła. Na drugi dzień wysłuchałem dwóch relacji z dalszego przebiegu randki. Dziewczyny: woził mnie taksówką po portowych kawiarniach, pokazywał upadłe dziewczyny i tłumaczył, że jak nie będę się uczyć, skończę jak one - co mu odbiło? Zbyszka: obiecała, że będzie się uczyć. W takich i podobnych sytuacjach przypominał mi harcerza z 6. dzierżoniowskiej tłumaczącego nam na zbiórkach wartość egzystencji. Gdy oglądam dziś "Do widzenia, do jutra", ciągle nie mogę uwierzyć, jacy byliśmy szlachetnie naiwni, my, artystyczne pokolenie polskiego Października '56. Nie tylko w miłości. A Zbyszek? On, symbol pokoleniowych niepokojów i poharatanych, na wpół spełnianych życiorysów, w życiu prywatnym był socromantykiem, wiecznym optymistą. Patrzył na ludzi życzliwie, bo wierzył, że "kogut" w nich zmaleje, a kataryniarz" wzrośnie (puenta bimbomowskiego programu "Radość poważna"). Takim go widzę w śladach pamięci.

A w Złotej Księdze Żaka napisał: Zawsze wychodziłem z tego klubu, żeby nigdy już nie wracać i wracałem po to, aby pozostać na zawsze - dziękuję". Całe dnie spędzał w Żaku. Wciągał nas w problemy swoich bohaterów filmowych. Każda rola była z nim sto razy dyskutowana. Wiedział, że ma w klubie życzliwą mu publiczność - przyjaciół i wtedy, gdy tworzył mit Maćka i gdy ten mit demontował. W małym kinie ciągle pokazywaliśmy jego filmy. Grywał postacie rozdwojone, rozdarte, neurasteniczne, bite przez życie i błądzące po omacku w swoich urojeniach, ale sugestywne. Bohaterowie, których kreował w "Pokoleniu", "Popiele i diamencie", "Jak być kochaną", "Salto", "Szyfrach" byli rozhamletyzowani, niedopasowani, czasem schizofreniczni. Sam też był coraz bardziej zagubiony wewnętrznie, zwłaszcza w czasie, gdy na stałe przeniósł się do Warszawy, w której nie znalazł swojego psychicznego gniazda. Jakiś rozproszony, smutny i pełen goryczy, zbuntowany przeciwko sobie samemu.

Wpadał do Żaka jak wicher. Przynosił ze sobą niecierpliwość. Ciągle gonił życie, z którego mu wojna, jak każdemu z nas, wyrwała całe 6 lat. Gonił je jak wskakujący do pędzącego wagonu chłopak z "Pociągu", którego grał w tym filmie. Biegł ze świadomością straty, niespokojny, że nie zdąży jej nadrobić. Miał obsesję czasu, który mu ucieka, boleśnie odbierał jego tykanie. Bimbombowców ciągle uważał za swoją formację biograficzną, w maju 1967 roku planował w Gdańsku z nimi wielkie spotkanie. Odbyło się ono 12 stycznia 1967 roku - przy jego trumnie. Zanieśliśmy go na cmentarz, na grobie w nocy postawiliśmy budzik. Ten sam, który stawiany byt 10 lat temu na scenie Bim-Bomu w "Radości poważnej": symbol przyjaźni i czasu spędzonego razem, tego, co Zbyszek dał nam z siebie -umiejętności odnalezienia siebie samego, radości z życia.

Zbyszek żyje w nas, wraz z jego śmiercią coś i w nas umarło. Pozostawione przez niego ślady odcisnęły się w świadomości bliskich mu osób. My przede wszystkim nie powinniśmy dopuścić, aby odszedł w zapomnienie Ale nie tylko my. Zbyszek ocalił pamięć o tamtym pokoleniu I jego wartościach dla nowych generacji - dzisiejszych niewinnych czarodziei. Jego sztuka winna być trwałą wartością ich kultury, diamentem na dnie popiołu.

Andrzej Cybulski - dziennikarz, autor książek: "Pokolenie kataryniarzy", "Nabrzeże kultury", "Narzekadło", "Dreszczowisko". animator kultury, b. dyrektor placówek kulturalnych, m. in. Teatru Muzycznego w Gdyni, Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Gdańsku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji