Na przykładzie Męczeństwa z przymiarką
1.
Z okazji wystawienia sztuki Iredyńskiego w warszawskim "Ateneum" odnowiły się tu i ówdzie dyskusje, jak teatry powinny postępować z utworami młodych polskich autorów, kiedy te utwory znamiona talentu łączą z niedostatkami dramaturgicznymi. Dyskusje te nie są niczym nowym, a mimo to nie widać, aby mogły pomóc sprawie, o którą chodzi; przede wszystkim dlatego, że wiele w nich nieporozumień.
Z jednej strony mówi się o tym, że nawet niezupełnie dojrzałym utworom trzeba pozwalać na "próbę sceny", ponieważ bez tego nigdy nie doczekamy się doskonalszych; konfrontacja własnego tekstu z ujęciem teatralnym jest dla autora najlepszą szkołą. Z drugiej jednak strony teatry, które poważyły się na taki krok, przeważnie nie doznają satysfakcji. Recenzentom łatwo użyć sobie na niedoskonałym utworze, a tzw. opinia środowiska jeszcze bardziej pogrąża sztukę, autora i teatr. I wreszcie, brak sukcesu kasowego nikomu ze schlastanych sprawców nie pozwala pocieszyć się po cięgach. Teatry powiadają zatem: skoro już dla kształcenia autorów mamy wystawiać sztuki słabsze, niech przynajmniej krytycy zastosują do nich "taryfę ulgową"! Recenzenci zaś głoszą w odpowiedzi, że stosowanie takiej taryfy jest procederem nieuczciwym i w rezultacie przynosi raczej szkodę, niż korzyść. Jak widać, obie strony mają swoje racje, dylematu nie można rozstrzygnąć przez przekreślenie jednego ze stanowisk. Praktyka musi być dostosowana do okoliczności i wszyscy działający muszą postępować przede wszystkim zgodnie z własnym sumieniem, ale jedną rzecz należałoby tu, jak się zdaje, wyjaśnić: co znaczy owa "taryfa ulgowa". Nie chodzi tu chyba o chwalenie tego, co recenzent osądza jako złe, ale o umiejętność dostrzeżenia wartości, przysłoniętych przez niedostatek środków wyrazu. Łatwe chwalenie, zarówno jak "wybrzydzanie się", to najmniej pożyteczne narzędzia recenzenckiego warsztatu.
A jednak snobistyczna atmosfera, która panuje dokoła teatru, sprawia, że właśnie te dwa sposoby bywają najczęściej używane i nadużywane. Pół biedy jeszcze z przechwalaniem, ale w środowisku artystycznym istnieje "naturalna" skłonność do szydzenia ze słabości kolegów, co nieraz bywa jedyną drogą do podnoszenia własnego samopoczucia. I nieraz zdarzało się, że młodego autora "właśni towarzysze płaszczami nakryli", ale nie by mu pomóc, lecz aby go zdławić, zanim to jeszcze zdąży uczynić zawodowa krytyka. Tak więc bardziej chodzi tu o powagę i kulturę wzajemnych stosunków, niż o wytyczanie jednolitego kierunku postępowania, o politykę taryfy ulgowej czy też zaostrzonej.
2.
Spróbujmy całą rzecz rozpatrzyć na przykładzie "Męczeństwa z przymiarką".
Kierownictwo "Ateneum", przyjmując tę sztukę do repertuaru, podjęło pewne ryzyko. Jestem przekonany, że na pewno lepiej zdawało sobie sprawę z jej słabości niż ja, który utwór raz tylko przeczytałem i raz zobaczyłem na scenie. Musiało więc chyba zauważyć wątłość fabuły, nieokreśloność postaci i w ogóle jakąś mgławicowość, jakby brak zdecydowania autora w rysowaniu faktów i ludzi; jest to wieloznaczność, płynąca z niedostatku, a nie z nadmiernego bogactwa treści. Niewątpliwie zauważyło też, że świat stworzony przez Iredyńskiego przedstawia się bardzo "hermetycznie", nie tylko w tym sensie, że jest elitarny i osobliwy, ale przede wszystkim w tym, że nie reprezentuje niczego, co mogłoby nas zainteresować w sposób ogólny. Na Hamleta patrzymy przecież nie tylko jako na duńskiego królewicza z zamierzchłych czasów, na millerowskiego Proctora nie tylko jako na amerykańskiego farmera; a tymczasem osoby z "Męczeństwa z przymiarką" wprowadzają w niezmiernie ograniczony krąg ludzi i ludzkich spraw. Znający się powiadają złośliwie, że w sztuce panuje atmosfera z krakowskiego Domu Literałów; cóż - niechby sobie była i taka, gdyby równocześnie przywodziła na myśl jakieś inne rejony rzeczywistości, pozwalała dojrzeć szersze perspektywy. Zbytnia szczegółowość obrazu, połączona z ogólnikowością i nieprecyzyjnością myśli: sądzę, że to efekt wprost przeciwny, niż zamierzał osiągnąć autor. Jeśli tak, niech pocieszy się, że wypominamy mu jedną z częstszych wad w debiutach scenicznych.
Skoro więc teatr sztukę wybrał, musiał dostrzec w niej inne walory, którym postanowił zawierzyć. Prawie każdy, kto o niej mówi, zauważa, że jej dialog jest dobry. Rzeczywiście. Oszczędny, celny, brzmi naturalnie i autentycznie. Dobry zaś dialog ma szczególne znaczenie przy ocenie debiutu. Bo chociaż on sam nie stworzy jeszcze wybitnego dzieła dramatycznego, to jednak każe u autora podejrzewać tzw. "nerw teatralny". Wartość dialogu w teatrze nie polega przecież jedynie na jego walorach literackich, ale przede wszystkim na tym, że autor potrafi w słowach, wypowiadanych przez kilku rozmówców, dostrzec i uwydatnić napięcie, antagonizm, sprzeczności, ścieranie się indywidualności i dążeń.
Mąż wraca do domu po kilku dniach, spędzonych na pijaństwie w towarzystwie innej kobiety. Każdy powie, że to dramatyczne, ponieważ czeka go wielka awantura. Ale okazuje się, że żona już się do tego przyzwyczaiła, że miłość "przeszła u nich w przywiązanie", że żona sama ma kochanka, który ją w tym czasie odwiedzał. Teraz znów powie każdy, że sytuacja niedramatyczna, ponieważ brak tu konfliktu. A jednak w rzeczywistości i w takiej sytuacji zawiera się konflikt, i to niejeden; ambicje, urażone uczucia, wspomnienia lepszej przeszłości, ślady różnych koszmarnych momentów, które doprowadziły do rozluźnienia dawnego związku - wszystko to musi się teraz zaktualizować. Otóż Iredyński umie w dialogu złożonym z najbanalniejszych, pozornie całkiem obojętnych zwrotów i odezwań "zdemaskować" tę sytuację, ujawnić ukryte w niej napięcia, lekko a jednocześnie dość plastycznie zaznaczyć odrębności rozmawiających osób. Krótko mówiąc umie w małym fragmencie akcji naszkicować wizję, mającą w sobie cechy prawdy i autentyzmu, wizję interesującą.
Wybrałem jako przykład początek "Męczeństwa z przymiarką", ale mógłbym te przykłady mnożyć. Jest tam wiele partii które, wzięte z osobna, wydawałyby się cząstkami dobrych sztuk, gdyby - powtórzmy - dobra sztuka była po prostu zbiorem dobrych dialogów. Ale, chociaż tak nie jest, sądzę, że teatr ma prawo ten walor przeciwstawić wielu innym brakom ponieważ nie jest to jedynie sprawność techniczna, ale oznacza, że pewne elementy utworu są "prawdziwe", że, mówiąc żargonem środowiskowym, zawarł się w nich "kawałek rzeczywistości". Może mały, niepełny, oplątany fałszywą ornamentyką. Ale i to coś znaczy.
3.
Teatr ryzykuje z autorem, ale i autor ryzykuje z teatrem. Wizja stworzona przez wykonawców może się okazać o wiele atrakcyjniejsza od zwykłej lektury tekstu, ale często też oglądamy przedstawienia, prezentujące utwór niekorzystnie. Ile tu win i zasług literata, ile teatru? Nie pora wdawać się w teoretyczne rozważania, przypomnijmy jednak, trochę żartobliwie, przypadek krańcowy: ów przysłowiowy genialny aktor, do łez wzruszający słuchaczy recytacją kalendarza, na pewno dał coś więcej niż treść utworu, choć tekstu trzymał się wiernie...
Oczywiście, autorzy dramatyczni mają zawsze udział w sukcesie czy klęsce swych premier, ale stopień ich zasług może być różny. Spróbujmy przedstawić rzecz przez porównanie. Aby udała się fotografia, trzeba dobrego zdjęcia i dobrego wywołania kliszy. W zasadzie z kiepskiego zdjęcia nawet fachowemu fotografikowi niewiele da się osiągnąć, a niedoświadczony zepsuje je całkiem. Czasem jednak retusz, umiejętność ciekawego wykadrowania, fantazja i doświadczenie laboratoryjne sprawiają, że zdjęcie, posiadające pewne walory, ale amatorskie, pozbawione ostrości, zamazane, w ostatecznym rezultacie przedstawi się widzom jako wcale interesująca fotografia. Policzcie teraz ilość zasług po jednej i po drugiej stronie... Porównania nigdy nie są precyzyjne, ale najogólniej rzecz biorąc, z podobnym procesem mamy do czynienia, kiedy teatr bierze na warsztat debiut, mający w sobie cechy "roboty amatorskiej".
Tym razem wykonanie w "Ateneum" nie zepsuło kliszy, ale też nie dodało jej ostrości. Nie uczyniło sztuki bardziej interesującą, niż się wydaje przy pobieżnej lekturze. Interpretacja sceniczna to sprawa zarówno wyobraźni, jak środków i możliwości artystycznych. Wydaje mi się, że wyobraźnia reżysera Bratkowskiego działała we właściwym kierunku, można się tego domyślać choćby z opracowania tekstu, ze zmian, wprowadzonych do utworu w porównaniu z dawniejszymi wersjami, a także z interpretacji pewnych scen i z prób interpretacji innych. Chwilami pojawiało się wrażenie, że spektakl nabiera wyrazistości, że spoza poszczególnych dialogów zaczynają wyłaniać się sprawy i konflikty, tworzące konsekwentny, jednolity ciąg - ale zaraz znów następowało coś przypadkowego i wydarzenia oraz sylwetki ludzkie powracały do stanu chaotycznej mglistości. Wyda się może dziwne, jeśli powiem, że w sumie było to przedstawienie, które w dziennikarskich recenzjach określa się jako "staranne" i "kulturalne", ale to już nie moja wina, tylko naszego żargonu. Bo tak się właśnie powiada, jeśli całość została pod względem scenicznym uporządkowana a aktorzy zachowują się rozsądnie w stosunku do wypowiadanej akurat partii tekstu. W naszym przedstawieniu to wszystko było, kiedy zaś sylwetka naszkicowana przez autora i zamysł reżyserski zgodziły się z dyspozycjami aktorskimi, przeżyliśmy nawet kilka momentów szczerego zainteresowania: Matyjaszkiewicz jako wykolejony były porucznik AK stworzył postać żywą i bogatą, z którą chętnie zawarlibyśmy bliższą znajomość (oczywiście tylko na scenie).
W sztuce są cztery postacie, z tych dwie - kobiece - nie prowadzą właściwie własnej akcji, pełnią rolę pomocniczą, służą temu, by w kontakcie z nimi lepiej wypowiedzieli się mężczyźni. Nie było to chyba zgodne z zamiarami autora, który Annie, żonie bohatera, też pewnie przeznaczał funkcję "bohaterki". Zdaje się, że jedynie tak mu jakoś "wyszło"; odezwały się tu niedostatki warsztatu dramatopisarskiego. W każdym jednak razie przynajmniej jedna postać miała w sobie możliwości, które przy odpowiednim obsadzeniu roli dałoby się rozwinąć, co może nawet pozwoliłoby "znaleźć klucz" do całego przedstawienia. Przydzielenie Duszyńskiemu roli Piotra wydaje mi się wyraźnym błędem, nie dlatego, bym w ogóle odnosił się negatywnie do jego aktorstwa, ale ponieważ należy on do rodzaju aktorów, którzy prezentują z postaci tyle, ile się zawiera w literalnym rozumieniu tekstu. Tutaj zaś potrzeba by kogoś, obdarzonego gorączkową i bujną wyobraźnią, drążącą w głąb, wypełniającą kruchy szkielet fabuły ustawiczną grą swoich wahań, rozterek i zmyśleń, niwelującą niekonsekwencje, umiejącą stworzyć sobie własny świat mitologii i mistyfikacji, żyć w nim i - w pewnym sensie - przekonać do niego także i nas. Przy tego rodzaju aktorze w roli Piotra można by już się pokusić o znalezienie wśród plączących się i zanikających wątków treściowych - określonej propozycji tematycznej dla całego przedstawienia. Bez tego zaś zadanie wydaje się nie do rozwiązania i "nieostrości" sztuki odpowiadać musi nieostrość przedstawienia.
4.
Ale wreszcie na czym polega owo zamglenie naszej "kliszy", tzn. sztuki Iredyńskiego? Przypomnijmy po krotce jej treść. Piotr i Anna są, jak już wspominaliśmy, małżeństwem, w którym wygasła miłość. Piotr pije, często całe "trzydniówki" spędza poza domem, ma kochanki. Anna odpłaca mu tym samym, choć z większą dyskrecją; ale nie żywią do siebie o to żalu, nawet przyjaźnią się, mówią sobie o swoich romansach, spowiadają się z niepowodzeń, także w dziedzinie erotycznej. Oboje pracują w zawodach artystycznych: on jest znanym plastykiem, ona publicystką; może wmawiają w siebie, że taki tryb życia daje im więcej wrażeń. Piotr przy tym wszystkim ma skłonność do tworzenia o sobie bajek i opowiadania ich otoczeniu. Wciąż mówi, że chciałby wyjechać gdzieś do małego miasteczka i "zacząć nowe życie"; po pijanemu wyznaje rozmówcom, że już "się skończył", że żona za niego robi dekoracje... I oto kolejny nowy znajomy z knajpy wspomina mu, że jego żona podobna jest trochę do dawnej łączniczki z czasów okupacji, która sama zdradziła, czy też miała narzeczonego zdrajcę. Piotr wydobywa od Anny przyznanie się, że rzeczywiście zdrajcą był jej ówczesny kochanek. Postanawiają się rozstać, Anna wyjeżdża, do Piotra sprowadza się nowa kochanka. Pijaństwo trwa nadal. Wobec sprawy Anny Piotr pozostaje bezczynny; wymyśla tylko historyjkę o tym, że oskarżył Annę przed prokuratorem. A jednak cieszy się z jej powrotu. Kochanka odchodzi, przygodny towarzysz też, zostają sami, wszystko może się teraz zacząć od nowa; Piotr kończy sztukę marzeniem o wyjeździe do małego miasteczka...
Z takiej "życiowej" historyjki można stworzyć przynajmniej kilka akcji dramatycznych, zależnie od tego, jak się uformuje jej treści. Mogłaby to być satyra na środowisko bohemy artystycznej, jego moralność i obyczaje; mogłaby być sztuka psychologiczna o mitach, jakie tworzą sobie ludzie, będący rozbitkami życiowymi. Albo filozoficzne rozmyślanie nad siłą ciążących nad ludźmi nawyków i nałogów, albo też dramat antyalkoholiczny. Albo opowieść o tym, jak moment prawdziwej troski łączy z powrotem ludzi, którzy już się od siebie odsunęli. A może ironiczne studium kabotyństwa. A wreszcie - można by w dramacie znaleźć wszystko to razem i jeszcze coś więcej. W każdej dobrze napisanej sztuce zawarte są możliwości różnych interpretacji, ale jednocześnie widać ich granice. Widać, jakie ujęcia akcji wypełniają sobą cały utwór, docierają do wszystkich jego substancji, porządkują wydarzenia w sposób najbardziej przejrzysty. Tymczasem, czytając "Męczeństwo z przymiarką", odczuwamy, że wprawdzie można przyjąć każdą z podanych tu wersji, ale jednocześnie żadna z nich nie wyjaśnia dostatecznie tekstu, żadna nie tworzy zasadniczego nurtu, w każdej potykamy się o luki, niezgodności, niekonsekwencje. Postacie wciąż się uchylają przed obserwacją, ich czyny nie mają dość logiki, abyśmy uważali je za "konieczne" w ich położeniu. Dlaczego w kluczowym momencie Piotr powstrzymał się od działania? Można na to dać różne odpowiedzi, a żadna nie będzie dość sugestywna artystycznie. Prawda, że Piotr jak i wszyscy inni należy do postaci przez cały czas tęgo pijących, ale przecież nawet pijacki sen musi mieć wewnętrzną prawidłowość, aby stać się zjawiskiem artystycznym. Gdy tego brak, zaczynamy podejrzewać o niekonsekwencję - samego autora.
Podejrzewamy go o coś jeszcze. O to, że nie posiada skrystalizowanego stosunku do świata, który przedstawia. Nie chodzi oczywiście o to, aby ten stosunek wyrażał się w utworze dramatycznym prze moralistykę i rezonerskie tyrady. Rozumiem strach przed mentorstwem. Ale dramatopisarz rozporządza w tym celu wspaniałym, choć istotnie skomplikowanym trudnym narzędziem, jakim jest akcja dramatyczna (oczywiście, jeśli nią umie władać). Okazuje się jednak - nie po raz pierwszy - że, aby móc skonstruować prawidłową i interesującą akcję, trzeba mieć coś istotnego do powiedzenia o wybranym przedmiocie. Trzeba widzieć go jasno i z całym skomplikowaniu, trzeba zdobyć się na jego osądzenie.
Tytuł utworu Iredyńskiego mówi o "męczeństwie" i o "przymiarce". Ta ostatni czynność, dokonywana u krawca, łączy się nieuchronnie z krygowaniem się przed lustrem, z przybieraniem stosownych póz. A więc z różnych zaznaczonych tu możliwości na podstawie tytułu powinnibyśmy przychylić się do koncepcji dramatu ironicznego o pozerstwie i kabotyństwie, jako postawie życiowej, dość rozpowszechnionej w młodym pokoleniu artystów ( w takim kierunku zmierzało też reżyserskie opracowanie sztuki i dlatego określiłem je powyżej jako trafne). Ale taki sens wynika wyraźnie jedynie z tytułu, nie z samej sztuki. A w każdym razie z tej ostatniej wynika niedostatecznie. Dlaczego?
Jak mi się zdaje, zawiniło tu tzw. popularnie "duszenie potrawy we własnym sosie". Autor w tej sztuce, jako osoba osądzająca, przebywa wciąż w kręgu, za kreślonym przez środowisko, które chce osądzić. Otóż ironia, której stale brakuje drugiego członu przeciwstawienia, nie może być celna. Postać "Porucznika Bogdana" między innymi dlatego rysuje się tak plastycznie, że najwyraźniej są w nim ukazane jej odniesienia do rzeczywistości. O życiu tego człowieka, jego środkach utrzymania, jego kolejach losu, jego realnych możliwościach wiemy w rezultacie najwięcej; jego wyobrażenia w zestawieniu z rzeczywistością demaskują się ostro i plastycznie. Tymczasem główni bohaterowie pozostają dla nas niewiadomą. "Pisanie artykułu" czy "projektowanie scenografii", czyli to, co oni niby robią, brzmi zupełnie konwencjonalnie i niczego nie mówi. A skoro nie wiemy, jak wygląda ich życie naprawdę, w oczach postronnego obserwatora, nie mamy z czym zestawić ich mitologii. Ironia, która nie opiera się na ujawnianiu przeciwieństwa pomiędzy rzeczywistością a fikcją, gaśnie, zaciera się. Musimy przyjmować na serio to, czego traktować serio nie podobna.
5.
Powróćmy do pytania, co teatr powinien robić z takimi "niedoskonałymi" sztukami. Oczywiście powinien je grać, mimo wszystkich kłopotów, które na siebie ściąga. Ale nie można z tego robić mechanicznej reguły; teatr bowiem powinien grać tylko wtedy, kiedy dostrzega w nich wartości, które jemu i autorowi mogą zapewnić przynajmniej cząstkę sukcesu; musi też mieć dość sił, aby tę cząstkę zdobyć dla wspólnej korzyści. Tylko na tym może się opierać pożyteczna współpraca, nie na heroicznym postanowieniu wstąpienia razem na szafot, dla dobra owej nieznanej "przyszłej polskiej dramaturgii". "Uczymy się na błędach", to prawda, a prawda bardzo ograniczona. Znacznie ważniejszych rzeczy uczymy się na tym, co się nam udało. Bo poznanie własnych osiągnięć pozwala znaleźć kierunek, a poznanie błędów jedynie wprowadza modyfikacje do naszej praktyki.
Sztuka Iredyńskiego jest słaba, ale z autora może wyrosnąć dramaturg. Jeśli więc teatr nie uważał tego za "męczeństwo", warto było podjąć ryzyko scenicznej, "przymiarki".