Artykuły

Epolety i epitety

- Mówi się o mnie: konserwatysta i akademik, ale proszę spojrzeć, kto w Narodowym wystawiał spektakle. I jak! Ten świadomy eklektyzm, który proponuję, jest właśnie programem tego Teatru - mówi Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie, w rozmowie z Michałem Mizerą w Tygodniku Powszechnym - dodatku "Teatr Ogromny".

Michał Mizera: Pamięta Pan moment, kiedy zdecydował się na objęcie dyrekcji Narodowego? Nie żałuje Pan?

Jan Englert: Na decyzję miałem trzy dni. Wśród wielu nazwisk kandydatów żonglowano i moim, najczęściej w pejoratywnym kontekście. Ja sam nie startowałem, był inny pretendent. W ostatniej chwili zrezygnował i minister Waldemar Dąbrowski, który rozesłał już zaproszenia na konferencję prasową z ogłoszeniem nominacji, dał mi trzy dni na podjęcie decyzji. Jestem więc typowym dyrektorem z łapanki.

Zewsząd słyszałem głosy, że Narodowego nie da się dobrze prowadzić, że sobie nie poradzę. Jako gambler z natury - zdecydowałem się. Pracę podjąłem od razu, miałem pół roku na przygotowanie kolejnego sezonu. Mimo wszystko to dość komfortowa sytuacja.

A czy żałuję? Nie, nauczyłem się dzięki tej decyzji języka angielskiego. W moim wieku, człowieka po sześćdziesiątce i z pogarszającym się słuchem, to jest pewne osiągnięcie, nie uważa pan?

Zaczął Pan od niecodziennego gestu: rozesłał Pan listy do niemal wszystkich dramatopisarzy i reżyserów w Polsce. Jaki był odzew?

- Bardzo różny. Z tej akcji między innymi narodziło się Laboratorium Dramatu, które prowadził u nas Tadeusz Słobodzianek. Trwał ten eksperyment półtora roku, ostatecznie padł, z różnych powodów zresztą. A na list niektórzy nie odpowiedzieli wcale, niektórzy przyjęli zaproszenie na rozmowy i były to bardzo pouczające spotkania. Od dawna zresztą powtarzam, że głównym grzechem naszego środowiska jest to, że się nie znamy i że się nie oglądamy nawzajem. Byłem ciekaw opinii na temat misji Narodowego i możliwości współpracy. Mojego startu nie ułatwiła też premiera "Kurki wodnej": w mojej reżyserii, zamówionej jeszcze przez Jurka Grzegorzewskiego. Nie był to start zbyt efektowny, trzeba przyznać. Jednak lawina krytyki, jaka na mnie wtedy spadła, zaważyła też na odbiorze mojej dyrekcji.

Objął Pan dyrekcję właśnie po Jerzym Grzegorzewskim, który pozostał na etacie reżyserskim w zespole Narodowego. To z pewnością nie była dobra sytuacja. Poprzednik zaproponował autorski program realizowany pod hasłem "Dom Wyspiańskiego".

- Kształtowałem i kształtuję profil Narodowego powoli, w zgodzie z własnym gustem, ale bez uprzednich barier estetycznych czy dotyczących określonych konwencji. Mówi się o mnie: konserwatysta i akademik, ale proszę spojrzeć, kto w Narodowym wystawiał spektakle. I jak! Ten świadomy eklektyzm, który proponuję, jest właśnie programem tego Teatru.

Jedynym uchwytnym wyznacznikiem jakości dla mnie było i jest rzemiosło. Pilnowałem po prostu, by nasze spektakle były dobrze zrobione. Sam nie czuję się artystą, ale właśnie rzemieślnikiem, a moja rola jako dyrektora polega na stawianiu solidnego rusztowania, na którym można budować dowolną, byle spójną, wizję reżyserską.

Jestem zresztą głęboko przekonany, że teatr narodowy nie może być instytucją autorską. Proszę nie zapominać, że jestem przede wszystkim aktorem, próbuję być reżyserem czy autorem scenariuszy, a wykonuję zawód dyrektora teatru. To się często ze sobą kłóci, zwłaszcza że jestem rozliczany z wizji i idei, a wolałbym z pracy u podstaw. Ale mam świadomość, że jak się wstąpiło na mostek kapitański dużego transatlantyku, to trzeba być gotowym na różne epolety i epitety.

Grzegorzewski był wielką osobowością, prawdziwym artystą teatru, uczyłem się w Narodowym jego teatru. Po roli generała Chłopickiego w "Nocy listopadowej" długo czekałem na kolejną rolę u niego. Zresztą byłem angażowany do "Leara", pewnie nie myślał o mnie jako swoim aktorze. Podejrzewam, że punktem przełomowym mogła być pewna sytuacja, w której, jak sądzę, zdałem test z lojalności wobec jego dyrekcji. Grzegorzewski dał mi zupełnie nowe spojrzenie na teatr, zwłaszcza na czytanie tekstu literackiego i przestrzeni teatralnej. Wiele mu zawdzięczam jako reżyser i czasem zdarza mi się zacytować pewne jego rozwiązania. Tak będzie też w najbliższym "Kordianie". Jerzy bardzo przeżywał ataki medialne na teatr i swoją osobę. Zresztą powiem panu, że takiego spektaklu jak "Hamlet Wyspiańskiego" w reżyserii Jurka, który graliśmy akurat nazajutrz po jego śmierci, nie widziałem i nie przeżyłem dotąd nigdy. To było traumatyczne i krańcowe doświadczenie aktorskie. Patrzyłem na Wojtka Malajkata w tytułowej roli oraz kolegów i widziałem, ile sił kosztuje jego i nas utrzymanie ról w ryzach, żeby się nie rozsypały, żeby się nie rozryczeć. Ta niezwykła walka, koncentracja, intensyfikacja emocji nadała temu spektaklowi zgoła metafizyczny wymiar. Nigdy wcześniej ani nigdy później czegoś takiego nie przeżyłem. Do dzisiaj utrzymuję w repertuarze "Duszyczkę", podobnie jak staram się utrzymać "Tango" Jerzego Jarockiego. Nie wiem, jak długo mi się to uda, na pewno jeszcze w tym sezonie.

Rozmawiamy w roku jubileuszowym, który jest związany przede wszystkim z prowadzoną przez Pana sceną. Ale zarazem stał się pretekstem do ogłoszenia Roku Teatru Publicznego w Polsce.

- To jedno z najgłupszych określeń, jakie słyszałem. Ja w ogóle mam problem z akceptowaniem tego typu przymiotników, moim zdaniem zazwyczaj osłabiają rzeczownik. Teatr to teatr. Teatr to konwencja, czyli określona umowa z publicznością. Ona jest tak zmienna, że wszystkie przymiotniki tracą szybko na znaczeniu. Obejrzałem niedawno mojego telewizyjnego "Kordiana" w ramach przygotowań do jubileuszowej premiery. Nie jest to złe przedstawienie, ale sam widzę, ile rozwiązań, ile środków wyrazu straciło swoją siłę dzisiaj. To naturalny proces. Proszę obejrzeć dzisiaj nagranie "Dziadów" Swinarskiego i spróbować się nimi przejąć!

Teatr jest żywy tu i teraz. Jeśli ma być skuteczny, nie można go robić obok współczesnej, dzisiejszej widowni. Nie można go robić dla siebie. I niech to będzie mój komentarz do Roku Teatru Publicznego w Polsce.

Coś jednak musi być w fenomenie teatru - więcej niż rzemiosło i porozumienie z widownią - jeśli ma on jakiś trwały ślad w widzach czy określonej wspólnocie zostawić.

- Oczywiście! Ja tę przestrzeń nazywam duchem teatru. To przestrzeń związana z poszukiwaniem tego, czego nie da się uchwycić, nazwać, zdefiniować. To poszukiwanie transcendencji. Tym się właśnie zajmują wielcy artyści. Ja sam jestem niezłym fachowcem. To znaczy, że radzę sobie w wielu gatunkach. W "Kordianie" po raz pierwszy bodaj próbuję być artystą. Jak mówiłem, nie mam po temu predyspozycji, ale próbuję. Ryzykuję.

Pamiętam do dziś komentarz Erwina Axera, kiedy wystawiliśmy w szkole teatralnej "Hamleta" w dwóch wersjach, klasycznej i współczesnej. Ja grałem tego klasycznego, powiedzmy w wydaniu naszych bohaterów romantycznych. I Axer powiedział o mojej roli: "klasyczna wersja nie jest zła, choć męczyliśmy się". Staram się od tamtej pory, by się widownia nie męczyła tak bardzo. W przygotowywanym "Kordianie" jest dużo zabawy formą i tradycją teatralną, delikatnie wprowadzam mniej lub bardziej eksponowane nawiązania i adresy do historii teatru. Bawię się też prywatnie, robienie tego "Kordiana" to piekło i szatani, ale też wielka frajda.

Z zapowiedzi obsady wynika, że będzie to autorska interpretacja. Trzech Kordianów granych przez aktorów w różnym wieku, dwie Laury, Wioletta razy pięć...

- Sam tekst jest przecież niekonsekwentny, właściwie pozbawiony spójnej akcji. Główny bohater umiera co najmniej dwukrotnie. Odważyłem się, chyba po raz pierwszy w życiu, na swobodną, autorską interpretację tekstu klasycznego. Buduję fresk, którego bohaterem chcę uczynić Polaków rozumianych jako zbiór jednostek. Trudno zresztą mówić w naszym przypadku o społeczeństwie, podpisuję się pod opinią Norwida w tej mierze. Więc będzie w tym spektaklu sporo niekonsekwencji i absurdów, bo w istocie absurdalne zdaje mi się to, w czym bierzemy udział.

Wiem, co chcę osiągnąć, i wiem, jakich nadużyć się dopuszczam, by te cele uzyskać. Rozmnożyłem postaci, bo zależało mi na wywołaniu pokoleniowego napięcia między nimi. Wsparłem się "Faustem", którego fragmenty winkrustowałem w scenariusz. Chcę pokazać losy Polaków rozpostarte między Archaniołem i Szatanem, między anielską i diabelską dialektyką, między zbawieniem a pokusą czy potępieniem. Jesteśmy jak te "rybki, gdy w kruszynie kryształu i wszechświat spostrzegły. Zleciały się i stal szczypią. I palą. W powietrze uderzasz stalą. Z powietrza jak iskry się sypią. Czekaj, aż się ul cały płomyków wyroi...". Może zamiast rzucać się na bagnety, czas zacząć psom szyć buty?

Co w spotkaniu z tekstem Słowackiego stawia Panu dzisiaj największy opór?

- Strach. Strach przed rozmachem, ale też poczucie pewnego ryzyka, o którym wspomniałem. Także ryzyka porzucenia bliskiej mi dotąd logiki, w której lewa strona równania musiała się równać prawej. Rzucam się w pewne szaleństwo, w próbę znalezienia dla siebie nowego języka teatralnego. Ten pomysł rodzi wiele problemów technicznych, ale walczymy z nimi na bieżąco.

W Pańskich ostatnich przedstawieniach pojawia się taka ciepła nuta pogodzenia z życiem. W swoich "Fredraszkach" gra Pan samego autora, który rozlicza się ze swoim światem, śmieje z własnych bohaterów, odpuszcza krytykom, częstuje widzów szampanem. Nie za wcześnie na sceniczne pożegnania?

- To nie są pożegnania, nie jestem sentymentalny ani melancholijny. Jestem realistą. Starzenie to proces, którego doświadczam. Polega on na traceniu pewności siebie. Mądre starzenie to mniejsza pewność w wygłaszaniu sądów i opinii. Mnie w tym nieco przeszkadza wrodzona apodyktyczność, ale wolę z siebie kpić, niż się obrażać. Stary człowiek siedem razy się zastanowi, zanim coś powie. Przynajmniej powinien. Młodemu nie wolno! Często myślę, że tym sezonem powinienem skończyć swoje dyrektorowanie. Czy będę miał coś więcej do zaoferowania? Czy można coś zaoferować poza repertuarem bazującym na polskich autorach, po sezonie z moim "Kordianem", "Dziadami" Eimuntasa Nekrosiusa i "Panem Tadeuszem" w reżyserii Cieplaka? Można godnie dogorywać, ale może powinien tu przyjść jakiś młody twórca z własnymi pomysłami?

Jestem pełen wątpliwości. Na razie gamblerstwo bierze górę. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Sezon jubileuszowy ma swoje prawa, ale ma też swoje koszty - cały zespół Narodowego pracuje na najwyższych obrotach. To dla nas ogromny wysiłek.

Skłania Pan do pytań o podsumowanie Pańskiej dyrekcji. Zapytam najprościej: co Pan uważa za swój największy sukces w Narodowym?

- Zespół. Bez wątpienia najlepszy zespół teatralny w Polsce. Zdarza się, że reżyserzy przychodzą do mnie z gotową obsadą i połowa proponowanych aktorów to osoby spoza zespołu. Pytam, dlaczego, skoro mam u siebie znakomitych aktorów do każdego zadania aktorskiego? Mam poczucie powołania solidnej grupy twórców zdolnych do dużych poświęceń. Nie rodziny, bo te czasy minęły w teatrze bezpowrotnie, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale kiedy widzę, że ten zespół jest zdolny do najwyższych poświęceń materialnych i artystycznych, to czuję, że udało się coś istotnego. Że udało nam się zbudować jakieś solidne "my". A to dzisiaj bardzo trudne. Proszę spojrzeć, co się dzieje poza teatrem. Kiedyś był wyraźny podział na "my" i "oni". Teraz coraz częściej widzimy, że podział ten przybrał formę "ja" i "oni". Nie możemy być społeczeństwem samych indywidualności. Musimy umieć grać role pierwszoplanowe, ale także epizody. To "my" jest dla mnie bardzo istotne, nie tylko w teatrze. O tym właśnie robię "Kordiana". O tym poniekąd będzie nasz sezon jubileuszowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji