Artykuły

Nieczynny wulkan

Zmarł dwa miesiące temu. Na pewno nie łatwo rozmawiać o twórczości młodego reżysera, który w tak tragiczny sposób odszedł z tego świata, odszedł od nas. Znałem Marcina Wronę od ośmiu lat, był dobrym człowiekiem - pisze ks. Andrzej Luter.

Wysoki, prawie dwa metry wzrostu, niedoszły koszykarz, zawsze robił wrażenie człowieka zagubionego i nadwrażliwego. Na ulicy zazwyczaj zarzucał na głowę ciemny kaptur, który dodawał mu tajemniczości, wciąż przypominał młodego zbuntowanego chłopaka, choć przekroczył czterdziestkę. "Samotny wilk" - tak go nazywał profesor Tadeusz Lubelski, u którego studiował filmoznawstwo, zanim zdecydował się na reżyserię. Był to "wilk" oswojony, ale w oczach widać było, że zawsze gotowy do jakiegoś szaleńczego skoku. Lubelski zauważył też, że trochę niepokoiła milcząca odmienność Marcina: nigdy nie dawał znać po sobie, "co o tym wszystkim myśli". Słuchał i "dopiero w czasie egzaminu okazało się, że ma na wszystkie tematy swój odrębny pogląd. Toteż wkrótce zaczął uchodzić za jednego z naszych najzdolniejszych studentów; była nawet mowa o planach doktoranckich, szybko jednak się okazało, że drogą Marcina Wrony jest twórczość filmowa".

Interesował się też teatrem, chciał wystawić sztukę na scenie, szukał materiału do debiutu. Zdążył zrealizować sześć spektakli dla teatru telewizji. Były to: "Pasożyt" (scenariusz napisał z Grażyna Trelą) z Markiem Kalitą i Krzysztofem Ogłozą w rolach głównych; "Skaza" według Marzeny Brody, "Kolekcja" Harolda Pintera z Janem Fryczem, Magdaleną Cielecką, Andrzejem Chyrą i Adamem Woronowiczem; "Doktor Halina"(scenariusz ponownie z Grażyną Trelą) z Joanną Kulig i Mają Barełkowską. Zainteresował się Gabrielą Zapolską, jej sztuki wydały mu się bardzo aktualne. "Moralność pani Dulskiej" w jego reżyserii to opowiadanie o hipokryzji ludzkiej, dotykającej wszystkie warstwy społeczne w każdych czasach; zmienia się tylko scenografia. Znakomite kreacje stworzyli m.in. Magdalena Cielecka, Robert Więckiewicz i Jakub Gierszał. W 2013 roku Wrona otrzymał nagrodę za reżyserię "Moralności..." na sopockim festiwalu "Dwa teatry". Ostatnio powrócił do Zapolskiej adaptując "Ich czworo", a w obsadzie: Maja Ostaszewska, Małgorzata Kożuchowska, Mariusz Ostrowski, Artur Żmijewski.

Zrealizował zaledwie trzy filmy kinowe. Zwrócił na siebie uwagę krótkim autobiograficznym filmem "Człowiek magnes", którego bohaterem jest ojciec Marcina, obdarzony właściwościami magnetyzera i uzdrowiciela, człowiek trudny, jakby "opętany" mistycznie. Relacje z ojcem naznaczyły Marcina na całe życie, były traumatyczne, ale i fascynujące. Przed mszą pogrzebową w Kościele Wizytek, którą celebrowałem, poznałem człowieka magnetyzera.

Film "Chrzest" był dla mnie olśnieniem. Marcin Wrona wyraźnie nawiązuje do opowiadania o Kainie i Ablu, na co wskazuje słynna rycina Alberta Dürera, pojawiająca się na początku filmu. Kain i Abel: autor Księgi Rodzaju opisuje akt bratobójstwa niezwykle przejmująco. Oto Abel po pierwszym ciosie zachwiał się, a potem odwrócił twarz i z wyrazem bólu, cierpienia i zaskoczenia spojrzał w oczy brata. Ten wzrok, w którym możemy wyczytać dramatyczne: "Dlaczego?" skierowane do osoby kochanej, to krzyk rozpaczy i bezradności. Czytając biblijny fragment o zbrodni Kainowej trudno oprzeć się wrażeniu, że człowiek od czasu swojego stworzenia jest istotą nieodgadnioną, a po zło znajdujące się na wyciągnięcie ręki może sięgnąć każdy. Zło jest w nas samych, na szczęście w głównych warstwach uśpione. To nasz wewnętrzny wulkan, nieczynny, ale zawsze może wybuchnąć.

Bohaterami "Chrztu" są "bracia" w emocjonalnym sensie tego słowa. Jest też grzech leżący u wrót i czyhający na bohaterów, i jest zbrodnia, dokładnie oddająca zapis biblijny. Ostatnie Ablowe spojrzenie pojawia się także w finale filmu Wrony, ten wzrok - rozpaczy? wyrzutu? cierpienia? szczęścia? - zapamięta każdy wrażliwy widz. Patrząc na końcową scenę można pomyśleć, że ów uśpiony wulkan zła niespodziewanie odżył. Ale taka interpretacja byłaby zbyt prosta. Może to nie tak, może dobrze się stało, może Kainowy cios pozwolił uniknąć "Ablowi" kaźni po stokroć gorszej, która go niechybnie czekała. Może to był zatem cios zbawienny? Wrona każe widzowi w przerażeniu współcierpieć z bohaterami. Zakończenie filmu można zatem interpretować na różne sposoby. Ostatnia scena nadaje dziełu rys tragedii antycznej. Marcin Wrona zmierzył się ze złem, które tkwi gdzieś głęboko w człowieku, i potrafi wygrać z dobrem. Nie ma w tej historii prostych i łatwych rozwiązań. Zapętlenie, matnia, potrzask, sytuacje pozornie bez wyjścia, a niejednokrotnie rzeczywiście bez wyjścia, słowem sytuacje kafkowskie - "to są zwyczajne dzieje". Jak wybrnąć, uciec, zmienić swój los? Czy to w ogóle możliwe?

Ten film Marcina jest także wielkim hymnem na cześć przyjaźni, na cześć miłości i rodziny. Triada tych trzech wartości: przyjaźń, miłość i rodzina, stanowi dobro, dla którego można nawet poświęcić życie, bez którego życie traci sens. Pozostaje tylko dręczące pytanie: czy Michał i Janek uratowali te wartości, a może jednak przegrali? Wrona nie daje jednoznacznej odpowiedzi.

A wiec jednak triumf zła. Patrząc na końcową scenę można pomyśleć, że ów uśpiony w człowieku wulkan zła niespodziewanie odżył. Że dobro nie ma szans?

Wiele wyjaśnia jego ostatni film "Demon". Według mnie film wybitny, widziałem go już cztery razy i niezmiennie fascynuje mnie ta "dybukowa wizja". Tadeusz Lubelski wspomina: "Kiedy przed dwoma laty zapoznałem się z pierwszą wersją scenariusza filmu, poczułem niecodzienność towarzyszącej mu autorskiej ambicji: jednoczesne mierzenie się z >>Weselem<< Wyspiańskiego i >>Dybukiem<< An-skiego. Wtedy jednak obawialiśmy się z innymi członkami komisji Małopolskiego Funduszu Filmowego, czy autor podoła wymaganiom przedsięwzięcia. Źle by się stało, gdyby dramatyczne sceny wcielania się ducha niegdysiejszej żydowskiej narzeczonej w dzisiejszego pana młodego wywoływały na widowni śmiech. Rok temu, kiedy Marcin Wrona przedstawił poprawioną wersję, byłem pełen uznania dla trafności zmian, których dokonał. Pamiętam, z jaką radością opowiadał, kiedy spotkaliśmy się potem w krakowskim Bunkrze Sztuki, że zapewnił sobie współudział izraelskiego producenta i wymarzonego izraelskiego wykonawcy głównej roli. Podczas czwartkowej projekcji w gdyńskim Teatrze Muzycznym nabrałem przekonania, że >>Demon<< to jest właśnie ten film, do którego realizacji Marcin Wrona czuł się powołany, który pozostanie i odegra jeszcze swoją rolę".

Podobnie jak Lubelski uważam, że "Demon" to film - spełnienie, wyróżniany w Toronto, znakomite recenzje w USA, zwycięzca festiwalu filmowego w Hajfie. W Gdyni Marcin nie dostał żadnej nagrody. "Demon" jest filmem bezkompromisowym, albo go akceptujesz, albo odrzucasz. A werdykty są tylko jakąś średnią gustów jurorów, i nigdy nie zadowolą wszystkich.

Marcin nawiązuje wprost do mitu żydowskiego dybuka. Tytuł "Demon" jest jednak trochę mylący. Ów dybuk, "demon żydowski"- jak pokazuje finał filmu - nie będzie nikogo ścigał. Przeszłość przechodzi w niepamięć, pustka po Żydach przestaje kogokolwiek uwierać, wszystko było halucynacją - mówi ojciec panny młodej, i może to jest największe zwycięstwo "demona polskiego". Potrzask, świadomość amputowanej pamięci. Nicość! Jest tylko jedna osoba, która nie chce zapomnieć. Pozostaje jakiś promyk nadziei. Marcin mówił: "Chciałem zrobić film, który próbuje pokazać świat duchowy bez efektów specjalnych, trików, sztuczek, ale używając energii aktorów. Czym jest dybuk? Czy to rodzaj traumy, czy pomost łączący przeszłość z teraźniejszością, a może wyrzut sumienia?... Jestem obsesyjnie wkręcony w ten film, nie sypiam po kilka dni". I jeszcze jedno zdanie: "Zło jest pociągające?"

Reżyser pozwala, by "Demona" każdy mógł przeczytać po swojemu. Miesza gatunki filmowe. Znajdziemy w "Demonie" tropy "Wesela" Wyspiańskiego. Napięcie budują nie specjalne efekty, ale groźne wyciszenie, pozorny spokój uliczek, nostalgia, stary dom, jezioro pełne tajemnic. Przede wszystkim jednak jest to film gniewie, o irracjonalnej nienawiści do wszystkiego, i w tym sensie nabiera aktualności.

Mówiłem kazanie na mszy pogrzebowej. Nie było łatwo żegnać Marcina, może trudno nazwać to przyjaźnią, ale chyba byliśmy sobie bliscy. Przygotowując to kazanie przypomniałem sobie niezwykłe zdarzenie. Otóż, 20 lat temu w tym samym kościele sióstr wizytek żegnaliśmy Krzysztofa Kieślowskiego. Z tego samego miejsca kazanie mówił ksiądz profesor Józef Tischner, ja i ks. Aleksander Seniuk byliśmy w koncelebrze. Tischner zauważył mówiąc wszystko to o Kieślowskim, że "artysta nie znosi połowiczności. Artysta gdyby musiał wybrałby rozpacz. Święty Paweł mówi, że człowiekowi została dana "miara wiary": "Ale miara wiary jest również miarą niewiary w człowieku. Zaś niewiara może być dwojaka: może być zupełnym zanikiem wiary w rozpacz, stąd prosta droga do zwycięstwa Złego, i zanikiem wiary w wiedzę. W człowieku trwa wielki spór między wiarą, wiedzą i rozpaczą. Aby ustrzec wiary, trzeba jej równie mocno bronić przed rozpaczą, co przed wiedzą". Przypomniałem sobie tę myśl Tischnera wypowiedzianą w tym kościele podczas pogrzebu Kieślowskiego. Bo wiara, wiedza i rozpacz, i spór między nimi - to także w dużej mierze problem Marcina. To widać w tych dwóch filmach" "Chrzcie" i "Demonie". Myślę sobie, pewnie to także nasz problem, każdego z nas... Może nierozwiązywalny? Marcin też go nie rozwiązał.

A więc zapytajmy jeszcze raz: Zło musi jednak zatriumfować? Jest silniejsze. Jak od niego uciec? Marcin był pesymistyczny w swoich filmach. Kochał ludzi, kochał życie - to widać także w "Demonie" - ale zło jest silniejsze; dobro jest piękne, ale słabe. Oto dramat człowieka, piętno nie do zatarcia, z którym będzie żył do końca swoich dni. Demon będzie go ścigał do ostatnich dni życia.

Próbuję zrozumieć Marcina. Powiedziałem na koniec: "Teologicznie wszystko jest jasne dla człowieka wierzącego, tak się przynajmniej wydaje. Śmierć jest paschą, jest przejściem do innej, lepszej rzeczywistości. Miłosierny Bóg chce nas zbawić, chce naszego zmartwychwstania... To wszystko niby wiemy. Chyba jednak, i Bogu niech będą dzięki, nie jesteśmy tak sterylnie wyrobieni teologicznie. Bo jednak boli..., że kogoś, kto był nam bliski, kogo kochaliśmy, z kim się przyjaźniliśmy, kogo ceniliśmy - że już go nie zobaczymy, tu na tej ziemi, że go nie usłyszymy, że go nie dotkniemy, że nie poczujemy jego oddechu. Myślimy czasami, że nasz bliski jest mocny, silny, a jednak był wewnętrznie kruchy, wrażliwy, nadwrażliwy. Nie dostrzegliśmy tego za życia. Koniec. Bunt, płacz, niezgoda, poczucie bezsensu śmierci. Mamy do tego prawo, wszak Jezus - Bóg , który wszystko wie na pewno, także zapłakał nad grobem przyjaciela Łazarza. My wiemy niewiele, wierzymy, ja wierzę, że sens śmierci można zrozumieć tylko w perspektywie Krzyża, inaczej byłaby ona bez sensu. Wiem, to nie jest pocieszenie dla nas, w tym momencie. Wykonało się! Spełniona misja: wypity kielich, przebyte konanie, zbawienie świata, zwyciężona śmierć, pokonany grzech, otwarta brama życia, zyskana wolność. Oto paschalny paradoks Krzyża, który oznacza nasze zbawienie - przejście ze śmierci do życia. Krzyż wprowadza nasz naturalny bunt na tory milczenia wobec tajemnicy i na tory nadziei, która jednak zawieść nie może.

Więc żegnaj, Marcinie, przyjacielu. Do zobaczenia. Do zobaczenia, bo jest zmartwychwstanie".

Lubelski wspomina: "W piątek koło godz. 15 jadłem obiad we włoskiej restauracji nieopodal gdyńskiego Teatru Muzycznego. W pewnej chwili zauważyłem wchodzącego do lokalu, nieopodal mojego stolika, wysokiego mężczyznę w czerni, z głową ukrytą pod kapturem. Szedł prosto do baru i kiedy zdjął kaptur, zobaczyłem, że to Marcin Wrona. Zamówił chyba przy barze wódkę i szybko wyszedł". To było zapewne przed premierą "Demona" w ramach gdyńskiego festiwalu. Po seansie podszedłem do Marcina, była chyba 17.30; nie pamiętam dokładnie. Przywitaliśmy się serdecznie, powiedziałem mu, że film bardzo mi się podoba, wymieniliśmy kilka zdań, spieszył się na konferencję prasową. W sobotę rano o 7.30 dowiedziałem się, że Marcin nie żyje. Pięć dni później prowadziłem jego pogrzeb. Przed wyniesieniem urny zabrzmiał w kościele utwór Leonarda Cohena "Hallelujah", ale w wykonaniu Jeffa Buckley'a, bo tę wersję lubił Marcin najbardziej i tego wykonawcę. Buckley, wybitny amerykański piosenkarz, gitarzysta i autor tekstów, zginął tragicznie, utopił się dwadzieścia lat temu, miał wtedy zaledwie 32 lata.

--

Na zdjęciu: Marcin Wrona na gali wręczenia nagród XIII Festiwalu "Dwa Teatry - Sopot 2013", podczas której odebrał nagrodę za reżyserię spektaklu Teatru Telewizji "Moralność Pani Dulskiej"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji