Jestem poza tym
Ze SŁAWOMIREM MROŻKIEM o "Dzienniku Polskim", sukcesie, filmach i spacerach nad Wisłą rozmawia Marcin Wilk
- Zawsze mi się wydawało, że Pański debiut dziennikarski odbył się na łamach "Dziennika Polskiego". A tymczasem wszędzie można przeczytać, że to stało się w "Przekroju".
- Nie. Nie było żadnego "Przekroju". Był tylko "Dziennik Polski" i do tej pory jest. To znaczy w mojej biografii pozostał "Dziennik Polski". To było tak, że byłem na etacie i potem przestałem. Po trzech-czterech latach.
- Chodziło o pierwszy tekst.
- Nie. Chodzi po prostu o moje zatrudnienie.
- A reportaż o Nowej Hucie?
- Nie. Wtedy nie było "Dziennika Polskiego". To znaczy był jakoś w tle, ale nie byłem wtedy na etacie. Debiutowałem w "Dzienniku Polskim".
- Czym się Pan zajmował w "Dzienniku"?
- Przyszedłem w wieku lat dwudziestu z polecenia. I zostałem przyjęty.
- W tej chwili gazeta jest bardzo rozbudowana. Mamy działy miejski, krajowy, zagraniczny, kulturalny...
- ...wie pan, w tej chwili minęło lat 50, więc bardzo wiele rzeczy się zmieniło. Tak, owak i jeszcze inaczej. Nie wiem, jak jest teraz.
- A wtedy?
- A wtedy, z założenia wynika, że było inaczej.
- Zajmował się Pan jakąś konkretną tematyką?
- Nie. Przyszedłem jako tak zwany chłopak na posyłki. A potem zrobiłem powoli karierę, by po kilku latach odejść z "Dziennika".
- Pamięta Pan jakiś najtrudniejszy materiał do realizacji?
- Po pięćdziesięciu latach i różnych zgromadzonych doświadczeniach trudno mi to pamiętać.
- O cenzurę wobec tego też nie ma co pytać.
- Pyta pan o rzecz zasadniczą. Wtedy był komunizm. Wszystko było inaczej. Cokolwiek pan wie o "Dzienniku Polskim" w tej chwili, to było wszystko, ale inaczej.
- Podobno dostał Pan nagrodę za pracę w "Dzienniku Polskim".
- Nagroda to było głupstwo w całości. Ta całość była taka, że wtedy dziennikarz polski, czyli tym samym ja, nie miał nic do roboty w żadnym piśmie polskim, bo to było zwyczajne urzędniczenie. Każde polecenie do najdrobniejszych detali było przekazywane przez partię. Dlatego też po pewnym czasie się tym znudziłem i odszedłem.
- Dziennikarze mają zazwyczaj jakiś prestiż...
- Nie miałem żadnego prestiżu. Byłem wtedy dwudziestoletnim chłopcem. Odszedłem z "Dziennika Polskiego" i dopiero potem stałem się, jakby to powiedzieć, trochę sławny.
- Pisał Pan też felietony z cyklu "Postępowiec".
- To już było później.
- No tak. W "Życiu Literackim" między innymi. Wróćmy do "Dziennika". W 2004 roku mamy tę samą winietę, co w 1954, ale zawartość jest kompletnie inna.
- Różnica była zawsze. Bo Polska zadziwiająco szybko się rozwinęła. "Dziennik" z roku 1950 a ten z 1954 to już było zupełnie co innego. Ale trzeba byłoby prześledzić to teraz, całą jego historię na tym tle. Obu nas na to nie stać.
- Fakt! Oddajmy to historykom.
- Powiem panu krótko. "Dziennik Polski" był dla mnie bardzo dobrą szkołą pisania. Jakiekolwiek to było pisanie - to jednak było szkołą i to mi bardzo pomogło.
- Zamknijmy rozdział "Dziennikowy". Przejdźmy natomiast do sukcesu. Nie jest tajemnicą chyba dla nikogo, że nadszedł on wraz z późniejszymi latami. Pamiętam Pana najprostszą definicję sukcesu: "Znaczna ilość osób wie o danym osobniku i sądzi, że to, co dany osobnik robi, jest dobre".
- Tak. Ale to jest związane ze ściślejszą sytuacją. To znaczy człowiek jest w miejscu, w którym ludzie mają szanse słuchać i potem słuchają. Ja byłem w takim miejscu, w Krakowie. Ludzie zaczęli słuchać i byłem coraz bardziej słuchany. To jest dojście do głosu. Miałem szczęście.
- Słuchali uważnie?
- Nie wiem. Minęło już 50 lat, ale widocznie słuchali na tyle uważnie, żeby się tam czegoś dosłuchać.
- I w tym momencie odniósł Pan sukces?
- Tak, oczywiście.
- Ale wyjechał Pan do Warszawy z Krakowa. Dlaczego?
- O, to było tak dawno. Tak po prostu dlaczego? Z wielu powodów. Najprostszy był taki, że nie miałem gdzie mieszkać w Krakowie.
- Czasami tak bywa.
- No, właśnie.
- Teraz też ludzie czasami wyjeżdżają do Warszawy. Na przykład do pracy.
- Teraz nie. Teraz jest wiele innych rzeczy. Tak to się zmieniło. Wtedy na przykład Kraków i Warszawa były miastami wydzielonymi. Dostać się do Warszawy było bardzo trudno. Teraz już tak nie jest. Dzisiaj każdy wyjeżdża z Warszawy i przyjeżdża do niej. Nikogo to nie obchodzi.
- Z pewnością. Chociaż niektórym szkoda opuszczać Kraków. Panu też było szkoda?
- Później jeszcze wyjechałem na Zachód. To jest już inna historia.
- Wtedy dopiero było przykro!
- To jeszcze inna historia. Ale działo się to tak dawno, że nie ma o czym mówić.
- Czy sukces, dzisiaj bardzo modne słowo, oznaczał dla Pana radość?
- Nie. Wtedy, za komuny, powiem krótko, było wszystko inaczej. Inne kryteria, inne sprawy.
- To znaczy? Sukces był inny? Nie czuło się go tak bardzo?
- Sukces zawsze był sukcesem. Tylko inaczej się go osiągało.
- I to nie było autentyczne.
- No, właśnie.
- A dzisiaj jest?
- Dzisiaj tak, wtedy nie.
- Teraz sukces polega na pieniądzach.
- Nie wiem, ale w każdym razie jest autentyczny. Jeżeli płacą, to znaczy, że coś jest sukcesem.
- Czyli to nie było nic radosnego?
- O nie! Wtedy nie. Była to jedna z przyczyn, dla których wyjechałem. Nie wiadomo, czy to był sukces, czy to nie był sukces. Wtedy nic nie było wiadomo.
- Zaraz, bo my tu, mam wrażenie, mówimy o jakiejś polityce. A indywidualni czytelnicy?
- Na początku trudno mówić o indywidualnych czytelnikach, bo ich po prostu nie ma.
- Męczę Pana z tym sukcesem, bo dzisiaj sporo ludzi przypadkowo go osiąga.
- Tak. Przypadkowo, na chwilę, na dłużej. Nie wiem. Ja już jestem poza sukcesem, ja mam 74 lata w tej chwili. Jestem poza tym.
- Tyle, że widziałem jak fani, wielbiciele, czytelnicy ustawiający się w kolejce...
- Wie pan, w ciągu 50 lat miałem sukces, potem byłem poza sukcesem, potem był sukces, poza sukcesem. Tak i inaczej.
- A jak Pan znosi prośby o wywiady?
- W ogóle nie znoszę, bo nie przyjmuję takich propozycji.
- Zaraz. A nasz wywiad?
- Nie.
- Jak to nie?
- Jestem tutaj na zaproszenie księgarni Matras i odpowiadam na pańskie pytania, tak jak mogę. Ale wyjdę stąd i nie będę odpowiadał na pańskie pytania.
- Nie podczytuje Pan recenzji? Książek o sobie?
- Nie.
- Nie?!
- Pan pyta mnie z perspektywy człowieka młodego. Ale mnie to już nie interesuje. Oświadczam panu, że nie.
- Zawsze mnie to interesowało...
- Oczywiście, że pana to interesowało i jeszcze będzie przez parę lat. To jest zupełnie naturalne. Mnie już nie.
- Zagrał Pan w filmie?
- Tak.
- I?
- To było dawno.
- Rozumiem. Bo chciałem zapytać, czy nie marzył Pan, by zostać gwiazdą filmową.
- (śmiech) Nie, naprawdę nie.
- Hm. Ale Pana najnowsza, właśnie wydana książka nazywa się "Jak zostałem filmowcem"?
- Nie da się zaprzeczyć.
- Wymienił Pan kiedyś wśród lubianych przez Pana filmów "Dolce vita" Felliniego.
- Tak. To jest jeden z ojców filmów. Od tego czasu posypały się filmy zupełnie inne, które nawiązują do "Dolce vita". To był film epokowy, a co z tego wynikło, to już dalsza sprawa.
- Śledzi Pan to, co się dzieje we współczesnej kinematografii?
- Do kina nie chodzę, ale oglądam filmy w telewizji. Owszem, interesuje mnie to, ale o wiele słabiej. W moim wieku wszystko jest słabiej. Nie zależy mi tak bardzo.
- I widział Pan coś ciekawego ostatnio?
- Nie.
- Woli Pan filmy fabularne czy dokumentalne?
- Wolę wszystko, co mnie interesuje. To, co mnie nie interesuje, szybko wyłączam.
- A ma Pan jakiegoś ulubionego reżysera, aktora?
- Żyję jak się zdarzy. Jest coś, co oglądam - to włączam. To, czego nie oglądam - wyłączam.
- To chyba powszechna praktyka.
- Nie jest to powszechna praktyka, ale ja tak w tej chwili żyję.
- Czy Kraków byłby dobrą scenerią do jakiegoś filmu?
- Tak jak cały świat. Dla jednych byłby dobry, dla innych nie. Zależy, kto co robi i w jakich okolicznościach.
- Nie ma w Krakowie niczego szczególnego?
- Ja nic takiego nie widzę. Poza tym, że widzę ogólnie.
- A ludzie nie są inni niż gdzie indziej?
- Nie.
- Ma Pan jakieś ulubione miejsce w Krakowie?
- Teraz mieszkam w Podgórzu, więc lubię bulwary wiślane. Spacery tam sprawiają mi dużo przyjemności. Jest cicho. To wszystko.