Rycerz z łabędziem
SCENA Teatru Wielkiego w Łodzi zapełniła się rycerzami brabanckimi, królami i łabędziem, sądem bożym i czarami, legendą i mistyczną metaforyką "Lohengrina" Wagnera. Nowa premiera świadczy o tym, że Teatr Wielki w Łodzi, kierowany doświadczoną ręką dr. Zygmunta Latoszewskiego, został postawiony na poziomie wzorowym pod niejednym względem. Opera łódzka uchwyciła europejski rytm pracy, premiery następują po sobie w rozsądnie bliskich odstępach czasu i są solidnie przygotowane. Repertuar stanowi prawdziwą, i starannie wybraną antologię dzieł, bez których nie można się obejść - Rossini, Mozart, Wagner - ale nie brak tu też chwalebnego ryzyka lansowania nowych polskich oper. Jest tu świetna atmosfera sali o akustyce sprzyjającej każdemu rodzajowi brzmienia, na słuchacza spływa spokój jeszcze przed podniesieniem batuty przez dyrygenta, atmosfera zaufania do sztuki Zygmunta Latoszewskiego.
Zanim zabrzmi zachwycający wstęp do "Lohengrina" wiadomo z góry, że wszystkie najważniejsze wymagania stawiane wykonaniu zostaną spełnione, że nie będzie niespodzianek. Wiadomo jaka rolę gra orkiestra w dziełach scenicznych Wagnera, nawet już w "Lohengrinie", w tej "ostatniej operze romantycznej" - jak stwierdził Liszt. Orkiestra pod batutą Zygmunta Latoszewskiego była rzeczywiście bohaterką wieczoru. Najbardziej można było podziwiać idealnie ustawione proporcje brzmienia pomiędzy głosami wokalnymi a instrumentami i elastyczność, z jaką dyrygent wracał do tych proporcji pomiędzy śpiewakami a orkiestra, po wypunktowaniu ważnych w swojej symbolice wątków orkiestralnych.
NAJMNIEJ szczęścia teatr łódzki miewa do strony scenograficzno-inscenizacyjnej. W "Lohengrinie" ekonomia ruchu na scenie, zastygłe gesty i schematyczne ustawianie postaci wśród architektury z błyszczącego papieru, służącego zazwyczaj do zawijania cukierków dla dzieci, mają uzasadnienie. Sugerują, że sytuacja jest baśniowa (reżyseria - Wolfgang Weit, scenografia - Bernhard Schroter). Takie odrealnienie, choć wyjątkowo ostrożne i nie dotykające metaforycznej warstwy dzieła może przynajmniej rozbroić szyderców w rodzaju Nietzsche'go, kiedy pisał, że gdyby Elza, zamiast włóczyć się w noc przedślubną, poszła spać, nie byłoby dramatu. Wynikło z tego parę dobrych scen, głównie dzięki doskonałym kreacjom postaci Elzy (Teresa Wojtaszek-Kubiak) i Telramunda (Władysław Malczewski).
Wymiary baśniowe często dodają uroku rycerzom zamarłym w bezruchu jak posągi, ale nie mogą usprawiedliwiać ich nieporadnego dreptania po scenie. Nie powinny też pozostawiać widzowi wątpliwości, czy to rycerze brabanccy, czy zła kopia oddziału strażackiego. Ani kazać domyślać się, ile jest łabędzi, bo w tekście śpiewa się o białym łabędziu, który na scenie występuje na czarno - pewnie tylko dlatego, żeby wyglądać bardziej wizytowo. Łabędzie, zwłaszcza z tektury, można malować nawet na zielono, albo na czerwono, ale trzeba skorygować to z tekstem i dorobić przekonywające usprawiedliwienie.
Na szczęście łabędź pokazuje się tylko dwa razy, a znakomita Teresa Wojtaszek-Kubiak i Władysław Malczewski bez porównania częściej, sprawiając tym widzom i słuchaczom ogromną satysfakcję. Ich śpiew podniósł rangę tego przedstawienia do wysokiego poziomu. Jerzego Orłowskiego jako Lohengrina można docenić po przyzwyczajeniu się do zabarwienia jego głosu i do jego emisji. Są tu też jeszcze inne postacie, ale wspomnienie o nich trzeba odłożyć do następnej okazji. Bo z Teatru Wielkiego w Łodzi wychodzi się, pragnąc tu jeszcze nie raz wrócić.