Artykuły

Rytm polskiej sceny

VIII Festiwal Wybrzeże Sztuki w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Monodramy i dramaty, sztuki prześmiewcze i sztuki przestrogi. Taki był tegoroczny teatralny przegląd Wybrzeża Sztuki.

To taka plama na recenzenckim honorze, że lepiej byłoby się nie przyznawać, ale trudno, przyznać się trzeba; biegając przez ponad tydzień na przedstawienia zaproszone przed Adama Orzechowskiego, dyrektora Teatru Wybrzeże, na przegląd Wybrzeże Sztuki, nie dobiegłem na spektakl firmowany nazwiskiem samego Krystiana Lupy.

O spektaklu "Maciej Korbowa i Bellatrix", koprodukcji Teatru Łaźnia Nowa z Krakowa i warszawskiego Teatru Imka (swoistej podróży Krystiana Lupy w czasie, niczym w filmie "Boyhood", tyle że wstecz, do dyplomowego spektaklu z 1993 r., w którym występowali ci sami aktorzy), niczego sensownego zatem powiedzieć nie mogę, co w zasadzie odbierałoby mi prawo do zabierania głosu na temat tegorocznej edycji Wybrzeża Sztuki, gdyby nie to, że nawet z perspektywy zubożonej o ten jeden spektakl przegląd okazał się imprezą bardzo ciekawą, złożoną z głośnych teatralnych nowości, dających do myślenia i zostających na dłużej w pamięci. Wybrzeże Sztuki, mimo że mniej w nim różnorakich imprez towarzyszących, bez hasła przewodniego i tym podobnych aperitifów i przystawek, pozostaje pożywnym i smacznym obiadem. Obowiązkową pozycją w kalendarzu wydarzeń kogoś interesującego się tym, w jakim rytmie żyje co kolejny sezon polski teatr.

Najciekawszym dla mnie, widza, którego ominął spektakl Lupy, wydarzeniem tegorocznego Wybrzeża Sztuki okazało się przedstawienie Ibsenowskiego "Wroga ludu" [na zdjęciu] Teatru Starego w Krakowie, w reżyserii Jana Klaty. To zresztą dla mnie miła niespodzianka, bo te spektakle Klaty, które dane mi było ostatnio oglądać, a w Gdańsku o to było łatwo, kazały myśleć o prawdopodobnym wypaleniu zawodowym reżysera. Tymczasem "Wróg ludu" zaskoczył mnie - czym najbardziej? Niejednoznaczną perspektywą, z jakiej Klata pokazuje bohaterów dramatu.

To, jakie role przypisał im Ibsen, budzić mogło w reżyserze pokusę jednostronności. Mamy tu bowiem szlachetnego doktora Tomasa Stockmanna, obywatela kurortowego miasteczka, który odkrywa, że woda, z jakiej korzystają mieszkańcy, jest podtruwana. A z drugiej strony mamy burmistrza Petera Stockmanna, przedstawiciela rządzącego miastem "układu"; burmistrz, rzecz jasna, za wszelką cenę stara się nie dopuścić do tego, by prawda ujrzała światło dzienne. Role wydają się rozdane, wiadomo, gdzie jest dobro, a gdzie zło. Ale nie u Klaty. Zastanawiające, jak reżyser unika jawnego wzięcia strony jednej ze stron. Doktor Stockmann, szlachetny ekorewolucjonista, już z racji samego upiornego żółtego sweterka w reniferki może stwarzać dystans. Ten zwolennik odnawialnej energii, który w swoim mieszkaniu zbudował przemyślną konstrukcję, wykorzystującą ruch właściciela podnoszenia się z łóżka, w całym swoim polegającym na dochodzeniu do prawdy działaniu powoduje więcej zamętu niż sensu. Może zresztą jego ukrytym celem jest tak naprawdę paradowanie w pióropuszu władzy, który przejmuje w pewnym momencie od brata burmistrza? Może obaj antagoniści manipulują lokalną opinią tylko po to, by przeciągnąć ją na swoją stronę?

"Wroga ludu" Klaty obejrzałem jako przenikliwe i gorzkie zarazem studium demokracji, w której ścierają się skrajności, a brakuje środka, w której coraz ostrzejsza polaryzacja skrajnych opcji dyktuje bieg wydarzeń, a to, co jest głosem rozsądku, ginie w demagogii. Zastanawiające memento. Jakby coraz bardziej aktualne.

Z tego samego jednak, co gorzko rozlicza Klata, można się i zdrowo pośmiać, co pokazało przedstawienie słynnego warszawskiego "Pożaru w burdelu", czyli aktorskiej trupy, która od jakiegoś czasu bawi warszawkę zjadliwymi spektaklami o niej samej. W przedstawieniu "Dziewczyna z Marszu Niepodległości" Macieja Łubieńskiego i Michała Walczaka dostaje się głównie tylko co zwycięskim prawicowym siłom, których jednym z reprezentantów jest Podpalacz Tęczy z placu Zbawiciela. Ale i lewym siłom, kryjącym się po lasach i nawołującym się odzewem "za cztery lata albo za osiem", nieźle się tu dostaje. "Pożar w burdelu", nawet jeśli nie każdy z momentów jego widowisk skrzy się takim samym humorem, jest sympatyczną realizacją naszych starych inteligenckich tęsknot za aktorskim kabareto-teatrem, zarazem inteligentnym i autentycznie śmiesznym.

O przemyślanej kompozycji tegorocznego Wybrzeża Sztuki świadczy też to, że wszystkie spektakle ujęto w ramę dwóch monodramów, otwierających i zamykających przegląd. W pierwszym, "Koncercie życzeń" Franza Xavera Kroetza, koprodukcji Łaźni Nowej i TR Warszawa, obejrzeliśmy Danutę Stenkę (to jej debiut w monodramie), w drugim - mistrzynię monodramu, Krystynę Jandę, w asyście kilku studentów wokalistyki.

W sztuce "Maria Callas. Master Class" Janda gra Callas już po jej olśniewającej karierze, jako edukatorkę, szkolącą adeptów wokalnego kunsztu. Sztuka, przygotowana w Och-Teatrze, jest poruszającą opowieścią o życiu całkowicie oddanym sztuce i o dojrzałości artysty, której się nie osiąga bez ogromu pracy i... ogromu cierpień. O tym drugim, o krzyku cierpiącej duszy, jakim było życie Callas, dowiadujemy się z kilku wygłaszanych przez Jandę monologów. Czy jednak nie wygłaszanych z nadekspersją? Na tym tle dobrze wracało się myślą do roli Danuty Stenki, roli niemej (!), w której wszystko, całą gamę uczuć człowieka opuszczonego i nieszczęśliwego można było przedstawić tylko grymasem czy gestem.

Dobrą tradycją Wybrzeża Sztuki jest każdorazowe wstawianie do programu jakiejś własnej produkcji. "Portret damy", według powieści Henry'ego Jamesa, sztuka wyreżyserowana przez Ewelinę Marciniak, potwierdziła w tym roku tę obiegową już prawdę, że Teatr Wybrzeże może się pokazywać w gronie najlepszych polskich scen bez kompleksów. A nawet więcej - spowodować, że dzisiaj w kompleksy popadną inni. Wysmakowana plastycznie, przemyślana interpretacja powieści Jamesa to wciągająca teatralna opowieść o przemianach indywidualizmu w europejskiej kulturze od czasów Jamesa po dzień dzisiejszy. Z Katarzyną Dałek w głównej roli panny Archer, indywidualistki, doświadczającej na samej sobie, czym jest współcześnie pułapka wolności. Świetne i dostrzeżone w całej Polsce przedstawienie.

Bywały edycje Wybrzeża Sztuki bardziej imponujące liczbą wydarzeń, to prawda, ale nie w liczbie przecież rzecz, tylko w jakości. W takiej formie jak w tym roku Wybrzeże Sztuki wydaje się niezbywalnym akcentem trójmiejskiego kulturalnego kalendarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji