W Hali Ludowej Zygfryd
Wagnerowski Zygfryd to, według najnowszych rewelacji archeologów, postać tożsama ze zbawcą Germanii, Hermanem Cheruskiem-Aminiusem, który u progu naszej ery uchronił Europę przed całkowitą romanizacją. Ten kapłan Wotana był jednocześnie dowódcą germańskich oddziałów podporządkowanych Rzymowi.
Interpretacja taka znajduje potwierdzenie w samej topografii miejsc, w których rozgrywa się akcja tetralogii Wagnera - zidentyfikowanych przez archeologów w historycznym Lesie Teutońskim. Ale także w symbolach zawartych w Wagnerowskim dramacie: smok ze swym wężowatym cielskiem odzwierciedla legiony rzymskie rozciągnięte wzdłuż niedostępnych lasów i bagien, atakowane i pokonane przez Zygfryda.
Historyk Wagner
Czy takie były intencje Wagnera? Czy u podstaw jego twórczego zamysłu leżały lub choćby rysowały się w tle idee historiozoficzne?
Reżyser wrocławskiej inscenizacji, Hans-Peter Lehmann, nie daje na to jednoznacznej odpowiedzi (choć to właśnie on przywołuje owe rewelacje archeologów). "Zygfryd" - trzecie, centralne ogniwo "Pierścienia Nibelunga" - we wrocławskiej Hali Ludowej dzieje się w nieokreślonym czasie - ani historycznym, ani prehistorycznym. Modernistyczna Jahrhunderthalle, już w zamyśle architektonicznym Maxa Berga będąca ponoć projekcją mitycznej germańskiej Walhalli, tylko pozornie wydaje się "wymarzoną przestrzenią" dla tetralogii Wagnera.
Idąc tym tropem, reżyser wraz ze scenografem Waldemarem Zawodzińskim i autorką kostiumów Małgorzatą Słoniowską usiłowali stworzyć coś pośredniego i kompromisowego, co łączyłoby modernizm (a nawet futuryzm) z niezbędnymi tutaj atrybutami realistycznymi i baśniowymi. Osiągnięty rezultat i estetyka przyjętej konwencji, mimo jednostkowych mniej lub bardziej udanych i efektownych rozwiązań, wydają się jednak niezbyt... powabne (bo nie można im odmówić estetycznej konsekwencji i logiki). Kolejne sceny "Zygfryda", najbardziej "ziemskiej" części tetralogii, rozgrywają się więc, chcąc nie chcąc: w "prawdziwej" kuźni (choć fartuch kowala Mimego przypomina raczej kitel subiekta lub magazyniera), "w lesie" (lecz brak w nim drzew), wreszcie - na niedostępnym szczycie górskim, który ze względu na swój symboliczny i artystyczny, muzyczno-poetycki wymiar samej sceny nie wymaga zbyt realistycznych środków.
Właśnie finał "Zygfryda" w najwyższym bodaj stopniu uzmysławia pierwszorzędne znaczenia czynnika muzyczno-poetyckiego w dziele Wagnera. Rozwijająca się kilkadziesiąt minut scena finałowa - od przebudzenia Brunhildy przez Zygfryda, wzajemnego urzeczenia i narodzin miłości, poprzez kolejne etapy przełamywania lęków i odrzucania hamulców, po miłosne zespolenie - rozgrywa się przede wszystkim w przestrzeni psychologicznej, poetyckiej i muzycznej. W rezultacie - to muzyka wyraża istotne treści dramatu i skupia na sobie całą uwagę widza i słuchacza.
Bez znużenia
I naprawdę nie ma znaczenia, że blisko sześciogodzinny spektakl zawiera ponad cztery godziny samej muzyki (cała tetralogia ponad 20). Jej czysto zmysłowe piękno - w melodyce, harmonice, brzmieniu orkiestry - oraz konsekwencja i spójność konstrukcyjna całego dzieła nadają mu niewątpliwe piętno genialności. Nikt w trakcie spektaklu nie wychodził, na twarzach nie widać było znudzenia czy znużenia. Muzyczne walory "Zygfryda" (podobnie zresztą jak wcześniej "Złota Renu" i "Walkirii") stanowiły też jego główny i najmocniejszy atut. Ewa Michnik z niezwykłą starannością i z ogromnym nakładem pracy całej orkiestry przygotowała partyturę Wagnera. Udało się też zgromadzić stawkę śpiewaków o prawdziwie wagnerowskich głosach. Leonid Zakhozhaev (Siegfried w premierowym spektaklu 18 VI) tężyzną swego głosu w każdym kolejnym wystąpieniu uwiarygodniał postać kreowanego bohatera, w scenie kucia miecza - wprost brawurowy. Sopranem o wielkiej sile i urzekającej frazie imponowała Barbara Schneider-Hofstetter (Brunhilda). Ważnym atutem Uwe Eikottera (Mime) okazał się głos o dużej elastyczności i wzorowej dykcji. Przekonującą muzycznie i dramaturgicznie postać majestatycznego Wotana-Wędrowca stworzył Bogusław Szynalski, choć nie zawsze precyzyjny wokalnie. Dobrze wywiązali się ze swych ról: Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak - z zaskakująco ciemnym, grobowym mezzosopranem - jako Erda, Aleksandra Buczek - bardzo naturalna i wdzięczna w roli Leśnego Ptaszka, a także Vladimir Pinchuk (Fafner) i Thomas Jesatko (Alberich) - znakomicie odpowiadający walorami wokalnymi kreowanym postaciom.
Wiele powiedziano i napisano już o akustycznych niedogodnościach Hali Ludowej, których nie łagodzą nawet cuda, jakie potrafi dokonać technika. To istotny mankament. Muzyka płynąca z potężnych głośników pewnie nie zadowala purystów i koneserów. Lecz we Wrocławiu, a także w Polsce - zapewne w inny sposób i w żadnym innym miejscu - nie udałoby się zapoznać i zarazić tak wielu słuchaczy sztuką niemieckiego kompozytora.