Artykuły

Kłopoty pana Jourdain

Na szczecińskich scenach znów zagościł Molier. Po "Don Juanie" w reżyserii Bogdana Cybulskiego przygotowanym przez Teatr Polski odbyła się w Teatrze Współczesnym premiera "Mieszcza­nina szlachcicem" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego.

Molier tak dobrze zaaklimatyzo­wał się w polskim teatrze, tak bo­gatą go obdarzył tradycją, że stał się w nim nieomal komediopisarzem numer jeden - godnego rywala do tego tytułu znajdując chyba tylko we Fredrze. Grało się go często, cza­sami nawet zbyt często... Bohaterowie jego sztuk kreowani przez najwybitniejszych aktorów naszych scen przeszli do teatralnej legendy. Molier "po polsku", udostępniony nam w znakomitych przekładach Boya-Żeleńskiego, prędko zaczął się zaliczać do żelaznych pozycji reper­tuarowych.

Ale to wszystko wcale nie ułatwia pracy autorom nowych premier. Przeciwnie - ciągłość tradycji, utrwalony od lat w świadomości od­biorcy schemat widowiska, utrzyma­nego w ryzach klasycznych form i treści, stwarza sytuację dla reży­serów niewdzięczną, dla publicz­ności niewesołą. Nadmierne szarżo­wanie inscenizatorską pomysłowo­ścią grozi spektaklowi niechybną po­rażką; aktorski z ducha teatr mo­lierowski broni się przed podobnymi metodami uparcie. Wybór tradycyj­nych środków przekazu, wierność konwencji również skazuje przed­stawienie na przegraną - w tym wypadku jej przyczyną byłaby po prostu wiejąca ze sceny nuda.

Rozwiązaniem wydaje się być więc tak zwany złoty środek, lecz przecież recepty nań szukać należy nie w gotowych formułach, a w scenicznej wyobraźni twórców molierowskich spektakli.

Krzysztof Zaleski przystępując do realizacji "Mieszczanina szlachci­cem" na deskach Teatru Współcze­snego, dobrze zdawał sobie sprawę z powyższych uwarunkowań. Widać to wyraźnie w ostatecznym kształcie przedstawienia, które dzielnie lawi­ruje między sprzecznymi często kon­cepcjami przybliżenia widzom ogranej już przecież znacznie francu­skiej komedii. Mając do wyboru za­akcentowanie zawartych w niej tre­ści lub położenie nacisku na zewnę­trzną stronę przedstawienia - wy­brał to drugie. Myliłby się jednak ten, który uważałby ów wybór za rezygnację z podstawowych dla sen­sów sztuki problemów. Sądzę bo­wiem, że Zaleski nie myślał rezyg­nować z tego wszystkiego, co ko­mediowego "Mieszczanina..." czyni jednocześnie drapieżnym, nie pozba­wionym uniwersalnych akcentów dramatem. Tylko drogę do ujawnienia tych wartości wybrał inną. Czy słuszną - przekonany nie jestem, ale o tym za chwilę.

Najpierw parę słów o samym dra­macie. Nad wyraz skromna, a zwią­zana z tytułową osobą pana Jourdain intryga stanowi oś nieskom­plikowanej akcji, którą streścić moż­na jednym zdaniem: bogaty i za­ślepiony naiwną ambicją mieszczuch, stara się uczynić wszystko by za­służyć na miano szlachcica...

Sztuki Moliera streszczać nie ma sensu - ważniejsze jest pytanie, co tej z pozoru wątłej treściowo i zdezaktualizowanej satyrze na prze­rost ambicji współczesnych Molie­rowi mieszczan nadaje tak wyso­kiej rangi wiecznie aktualnego dra­matu. Otóż, mówiąc najkrócej, do rangi tej predestynuje "Mieszcza­nina...", jak zresztą większość molierowskich komedii, gorzka, niepo­kojąca wizja ludzkich charakterów. Ale Zaleski starał się przede wszy­stkim by zaliczona do klasyki sztuka nie znudziła widowni. I rzeczywi­ście "Mieszczanin..." świetnie bawi publiczność, dowcip trafia w nim celu, sytuacje są nieodparcie komicz­ne...

Warto więc zwrócić uwagę na środki, którymi się do tego celu posłużono. Najważniejszy z nich - to scenografia Marii Byskiniewicz. Scenografia, której siła oparta jest o zasadę kontrastu. Tak więc biała, pozbawiona elementów dekoracyj­nych przestrzeń sceny wzbogacona tylko geometrycznymi rozwiązania­mi systemu różnopoziomowych po­destów, stanowi niczym nie skażone tło. Białe płótno jako dekoracja w teatrze molierowskim, który przy­wykliśmy oglądać w ramach sceno­grafii rozmiłowanej w szczegółach, stylizowanej na epokę, zdaje się być rodzajem wyzwania dla orędowni­ków klasycznych inscenizacji. Nic bardziej mylącego. Bowiem właśnie tak "oczyszczona" scena okazuje się być znakomitą szansą obrony tra­dycji, pozwalając reżyserowi zwrócić się w stronę tekstu i aktora. Ponad­to zaś stwarza jedynie możliwą sce­nerię widowiska, w którym zgod­nie z zasadą kontrastu, barwny ko­stium urasta do rangi jednego z ważnych elementów interpretacji.

W doborze strojów i ich barw widać staranie o to, by przywrócić im znaczenie odautorskiego komen­tarza. Kolor charakteryzuje tu postacie tak samo jak ich słowa. Nau­czyciel filozofii ubrany więc będzie w czerń i czerwień, nauczyciel fechtunku - w stalową srebrzystość, arystokraci w wyrafinowany, me­lancholijny seledyn.

I tylko jedna postać na scenie wyłamuje się z zasad tej harmonii. Pstry, kipiący od kolorów i kapiący od ozdób strój pana Jourdain wzbu­dza powszechną wesołość. Ale to właśnie dzięki niemu mały kupiec poczuje się Kimś. Przyjdzie mu to tym łatwiej, że ubranie posiadać będzie dla niego wartość nieomal ma­giczną. Cudowną właściwość prze­istaczania fizycznego i duchowego.

Pan Jourdain mimo swego nieod­partego komizmu jest w gruncie rzeczy bardzo ponurym przykładem wynaturzonej ambicji, wiecznej po­goni za pozorami, pasji, która myli cele i środki. Styl bycia, maniery, moda jest bowiem dla Jourdaina nie tylko okazją do zbliżenia się ku tym "lepiej urodzonym", ale i celem sa­mym w sobie. Molierowski miesz­czanin jest snobem, lecz jego sno­bizm jest niestety tylko powierz­chowny. Stąd płyną zresztą wszyst­kie kłopoty niefortunnego i gorliwego naśladowcy. Chce zmienić skórę - zmieniając ubranie. To oczy­wiście naiwność, ale naiwność groź­na. Zadziwiająca łatwość z jaką ten trzeźwo na co dzień myślący kupiec uwierzy w swoją rolę każe się za­stanowić czy uśmiechy politowania pod jego adresem nie są czasem bar­dziej naiwne od jego uporu...

Telewizyjna adaptacja "Mieszcza­nina..." zrealizowana przed laty przez Jerzego Gruzę z niezapomnia­ną rolą Bogumiła Kobieli, odkrywa­ła przed widzem obraz głupoty tak skrajnej, że aż niebezpiecznej. Przed­stawienie Zalewskiego dynamiczniejsze, bardziej żywiołowe - roz­puszcza się jednak jak cukierek w ciepłej wodzie rozrywkowej gali. Szkoda, bo jak już powiedziałem wcześniej, reżyser szedł dobrym tropem. Świadczy o tym zresztą wie­le scen - ze znakomitą, na pół ab­strakcyjną (znów brawa za sceno­grafię) a na pół dosadną, scenę uczty włącznie.

Za to finał spektaklu, będący jak­by sumą reżyserskich pomysłów, przybiera formę ucieczki od głów­nych sensów dramatu i niepotrzeb­nie rozładowuje atmosferę. Zaleski wbudowuje weń wszystkie swoje do­tychczasowe koncepcje, ale czyni to z taką rozrzutnością, że Molier sta­je się na moment autorem... musicalu. Przepych strojów, mnogość sta­tystów, wśród których prym wiodą lśniący oliwą kulturyści grający ro­lę egzotycznego orszaku sułtana, no i - muzyka! Oczywiście, reżyser i autor kompozycji Jerzy Andrzej Ma­rek zgodni są w tym względzie w intencjach i wspólnie mrużą do nas oko - mieszanka stylów, od orien­talnego począwszy a na operetkowo-rewiowym skończywszy, ma być pastiszem, żartem, lecz w ostatecz­ności udziela przedstawieniu nastro­ju przesadnie beztroskiej i pseudoszampańskiej zabawy... Niby nic w tym złego, a jednak... Turecki chór mógłby być przebrany równie dob­rze w białe turbany jak w czarne, lśniące cylindry brodwayowskich piosenkarzy...

Pisząc o inscenizacjach molierow­skich nie sposób pominąć gry aktor­skiej. Molier, sam będąc aktorem, stworzył typ dramatu do tego stop­nia opartego na wykonawcach, że bez nich pozbawionego nieomal po­łowy wartości. Dotyczy to zwłaszcza głównych ról w których obsadzani byli zawsze najwięksi artyści sceny. W Szczecinie natrafił Zalewski na aktora, który wydawał się stworzo­ny do molierowskich komedii - był nim sprawdzony już wcześniej przez reżysera, aktywny scenicznie, rów­nie błazeński, co drapieżny w wy­razie Tadeusz Zapaśnik. I przyznać trzeba, że pupil szczecińskiej pu­bliczności - nie zawiódł. Są wszak­że w jego roli pewne braki osłabia­jące ogólne wrażenie. Jourdain Za­paśnika, przy wszystkich fizycznych predyspozycjach aktora, a więc ruchliwy, gestykulujący, spontanicz­ny, jest na dłuższą metę odrobinę monotonny. Zabrakło w jego posta­ci chwilowych choć wyciszeń, zmian tempa... Zapaśnik uparcie, a nie rzadko z powodzeniem, szarżuje, zbiera oklaski przy otwartej kurty­nie, często jednak gubi gdzieś swój główny atut - umiejętność łączenia śmieszności z postawą agresywną, bezkompromisową i groźną. Całe szczęście zostało w jego grze sporo z chłopskiej pazerności, którą się legitymował jako Moczałkin w "Sło­niu", wyreżyserowanym zresztą rów­nież przez Zaleskiego. I nawet jeśli przyjąć, że aktor się nieco powtó­rzył nie zmieni to w niczym faktu, iż właśnie owa ślepa zachłanność, przeradzająca się w nieustępliwe dreptanie wokół własnych interesów, dodaje panu Jourdain Tadeusza Za­paśnika rysów samodzielnych i czy­ni z jego roli autentyczną, choć uwieńczoną sukcesem mniejszego niż można się było spodziewać kalibru, kreację.

Nie zawiodła także w większości reszta aktorskiego zespołu. Wiele dobrego powiedzieć można o parze Mariusz Leszczyński (Dorant) - Irmina Babińska (Dorymena) - udanie łączącej konwencję z deli­katną parodią. Arystokraci w ich wykonaniu, dystyngowani w ru­chach, upozowani jak na sielskim obrazku, stanowią doskonałą prze­ciwwagę dla dynamicznego Jour­daina Zapaśnika. Interesująco w ro­li egzaltowanego, acz walczącego ze swym sentymentem, Kleonta wypadł Jacek Polaczek. Tocząca się w du­szy młodzieńca walka między zako­chanym a urażonym w swej dumie, nabiera w jego interpretacji cech prawdziwie zabawnych, nie pozba­wiając postaci potrzebnego jej ciepła i szlachetności. Udanie zapre­zentowali się też wszyscy nauczy­ciele pana Jourdain - Zbigniew Witkowski (Nauczyciel muzyki), Je­rzy Wąsowicz (Nauczyciel filozofii), Józef Chwiejczak (Nauczyciel fechtunku), a zwłaszcza Jerzy Ernz, któ­ry rolą pełnego minoderii, zadufa­nego w sobie Nauczyciela tańca, udowodnił, że drzemiące w nim ko­mediowe predyspozycje nie w pełni zostały jeszcze wykorzystane.

Szczecińska premiera "Mieszczani­na szlachcicem" nie stanie się z pewnością przewrotem w dziejach molierowskiej sceny. Nie dość moc­no zabrzmiały na niej wszystkie to­ny klasycznego już dramatu, a ostrość w analizie ludzkich charak­terów, przytępiona została lekkością samej inscenizacji. Ale czy nie zbyt pochopnie stworzył przez to Zaleski sytuację, w której dobra zabawa wykluczać zaczęła możliwość refleksji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji