Walkiria w panopliach
Podczas szalejącej na dworze zamieci do solidnego gabinetu z potężnym biurkiem wpada ranny partyzant w czarnych oficerkach. Sytuacja ta zupełnie nie zaskakuje dystyngowanej lady w krynolinie, opiętej pod szyją białym, koronkowym kołnierzykiem. Zdaje się, że jest ona właścicielką tegoż mieszkania a może tylko guwernantką - z powodu dykcji solistów dość trudno zorientować się o co właściwie chodzi. Tak więc nie bardzo wiadomo, czemu to przybyły do gabinetu gość w komisarskim płaszczu do kostek, z pistoletem w kaburze i z szablą okazuje wyraźne nieukontentowanie. Najwidoczniej partyzant reprezentuje odmienną orientację polityczną. W tym tonie można by streszczać - oglądając akcję i scenografię - "Walkirię" Ryszarda Wagnera, w jej łódzkim wydaniu - pomoc tekstu słownego z wyżej podanych powodów okazuje się dla bardziej wnikliwego odbiorcy raczej niemożliwa.
Scenograf tej imprezy Jadwiga Jarosiewicz (ta sama, która w Bytomiu zapacykowała "Trubadura") przeniosła akcję inspirowanej starogermańskimi legendami "Walkirii" w czasy bardziej nam współczesne, w drugą połowę XIX i początek XX wieku. Ojciec bogów - Wotan, podobnie jak Hunding przemieniony w komisarza ma jeszcze, niczym admirał Nelson, przewiązane jedno oko. Szeleszcząca srebrną krynoliną bogini Fryka przez cały czas trzyma w ręce bicz symbolizujący albo pragermańskie okrucieństwo, albo też oczytanie w de Sadzie. Na walkirię nie miała pani plastyk pomysłu "z epoki" - bohaterki germańskiej legendy cwałują więc po łódzkiej scenie, wszystkie przebrane za grecką Atenę, lub rzymską Minerwę - tejże bowiem postaci przysługują wojownicze atrybuty: hełm, tarcza i włócznia.
Raczej z dużą sympatią przyjmuję wszelkie innowacje teatralne, jednakże pod warunkiem, że czemuś służą. Scenograficzne przeniesienie "Walkrii" w inne czasy nie służy jednak absolutnie niczemu. Na dodatek pierwszy akt jest chybiony estetycznie. Drugi - przyznać trzeba - cały w zimnometalowej barwie z cokołami i kolumnami zwieńczonymi panopliami, mimo swej merytorycznej nielogiczności, może jednak oddziaływać urodą samej plastyki. Z zapartym tchem oglądamy natomiast akt trzeci, spowitą mgłami skałę - pląsające w owych, obficie wydzielanych z grubych węży, mgłach, walkirię muszą pilnie uważać; jedna z nich o mało nie upadła na scenie. Gdy ukarana przez Wotana, pozbawiona boskości Brunhilda zapada w długotrwały, żeby nie powiedzieć - długoterminowy sen, oświetlona czerwonym blaskiem skała zaczyna się obracać - jest to widowisko fascynujące. Jako, że XIX-wieczne góry i skały do złudzenia przypominają góry i skały sprzed wieków, wielce ułatwiło to pani Jarosiewicz zadanie.
"Walkiria" Wagnera jest drugim członem jego monumentalnej tetralogii "Pierścień Nibelunga". Twórca jeszcze przed rozpoczęciem pisania cyklu miał świadomość faktu, że przystępuje do rzeczy wyjątkowej: "Całość będzie - śmiało! - jestem na tyle bezwstydny, że mówię to! - największym, co kiedykolwiek napisano! "Każdorazowe wystawienie Wagnera jest wielkim wydarzeniem muzycznym, tym bardziej choćby jednego z ogniw tetralogii i tym bardziej w naszym, pozbawionym tzw. wagnerowskich głosów, kraju. Przedostatnia inscenizacja "Walkirii" w Polsce miała miejsce bezpośrednio po I wojnie światowej w Poznaniu, poprzednia zaś w 1903 r. we Lwowie. Tam również na przestrzeni lat 1907-11 udało się stopniowo zrealizować jedyny (jak dotąd) na polskiej scenie pełny cykl "Pierścienia Nibelunga". Już same te fakty świadczą, czym dla polskiego życia operowego jest premiera "Walkirii" w Łodzi.
Przedstawienie reżyserował NRD-owski artysta Wolfgang Weit, dobry znajomy teatru bytomskiego w którym zrealizował "Kawalera Srebrnej Róży" (1970), "Rycerza Sinobrodego" (1973) i "Opowieści Hoffmanna" (1876). Pominąwszy ogólną koncepcję przeniesienia dramatu w bliższe nam czasy, jest to rzetelnie przygotowane widowisko, ale też niewiele da się w nim wskazać zarówno wyraźnych plusów jak i minusów. Cały "Pierścień Nibelunga" jest zresztą dla inscenizatora materiałem nad wyraz niewdzięcznym - nie ma w tych utworach ani chóru (z wyjątkiem epizodów w ostatniej części), ani baletu; godzinami stoją na scenie i śpiewają ci sami soliści.
Muzycznie przygotował "Walkirię" kierownik artystyczny Teatru Wielkiego w Łodzi - Tadeusz Kozłowski. Cóż można powiedzieć o widowisku trwającym nieomal 5 godzin? Rzecz oczywista, że na tak dużej przestrzeni czasowej miejsca znakomicie wykonane sąsiadują ze słabszymi. Spektakl wyraźnie ustępuje tej realizacji, jaką 6 lat temu ukazała na gościnnych występach w Warszawie Królewska Opera ze Sztokholmu. Ale też partytury "Pierścienia Nibelunga" żadna nasza orkiestra operowa nie wykona absolutnie zadowalająco. Że łódzki spektakl prezentuje szereg miejsc, których słuchamy z satysfakcją i tak trzeba zapisać na konto jego ogromnych sukcesów.
Szczerze również podziwiałem wspaniałą kondycję, jak i piękne brzmienie głosów a przede wszystkim Zygmunta Zająca (Zygmund), Barbary Rusin (Zyglinda), Hanny Rumowskiej-Machnikowskiej (Brunhilda) i "naszego" Romualda Tesarowicza (Wotan). Warto dodać, że Rumowska, Tesarowicz i Zając są obsadzeni w swoich rolach bez dublerów.
Oglądałem trzecie przedstawienie "Walkirii", będące częścią artystyczną akademii dla służby zdrowia. Prawie pięciogodzinna część artystyczna po oficjalnej! Na dodatek Wagner, do odbioru którego trzeba być chyba lepiej przygotowanym niż do Pendereckiego. Przez cały dramat przewijają się bowiem motywy poszczególnych bohaterów i sytuacji a całą radość ze słuchania tychże ma dopiero odbiorca, który potrafi w myśli dopowiedzieć sobie ich dalszy ciąg. Co prawda, lojalnie muszę stwierdzić, że lekarze i pielęgniarki nie strzelali z procy do artystów, ale przez cały pierwszy akt (w dalszych większość widzów ubyła) czułem się, jak na szkolnym przedstawieniu dla niesfornych dzieci. Łódzką służbę zdrowia wyraźnie poniósł tu snobizm.