Dobranoc, poeto, dobranoc. Pożegnanie Zdzicha Jaskuły
Nie ma już starej wiary. Minęły czasy Tyrmanda, Hłaski, Bursy, Wojaczka, Stachury, Nowakowskiego. Przedwczoraj, w Dzień Zaduszny, żegnaliśmy na łódzkich Dołach jednego z ostatnich, Zdzicha Jaskułę - dyrektora Teatru Nowego żegna Maciej Nowak.
Zwany Poetą ze Wschodniej był legendą kontrkultury PRL-u, bezkompromisowym działaczem opozycji, a ostatnio - dyrektorem łódzkiego Teatru Nowego. Na pogrzeb zjechały się z całej Polski niedobitki dawnej bohemy, pielgrzymujący niegdyś na legendarne salony artystyczno-alkoholowe w mieszkaniu Jaskuły. Stali w chmurach papierosowego dymu, z pozostałościami dawnych tapirów i w liniejących futrzanych czapkach. Chłodne listopadowe słońce wydobywało z oczu resztki niegdysiejszego blasku. A obok gromadziła się artystyczna młodzież, przejęta, że larum grają wagantowi zamierzchłej epoki.
Najpiękniej pożegnała Zdzicha ukochana żona i muza Sława Lisiecka, wybitna tłumaczka literatury niemieckiej. Zgodnie z przyrzeczeniem, które dali sobie przed laty, nie poddała się żałobnemu stereotypowi. Stojąc koło urny z prochami męża, łamiącym się głosem zaśpiewała piosenkę Macieja Zembatego, kolejnego oficera literatury w stanie wiecznego spoczynku. Chrypiący megafon przez zasypany więdnącymi liśćmi cmentarz niósł słowa:
" Jak dobrze mi w pozycji tej
W pozycji hory-zon-tal-nej
Ubodzy krewni niosą mnie na swych ramionach
A za trumną idzie żona
Choć właśnie pada - pada deszcz
W dębowej trumnie sucho jest
Ubodzy krewni przemoczeni są zupełnie
Żona pewnie się przeziębi
Dość długa droga czeka ich
Kilometr z hakiem muszą iść
Oj, będzie bardzo ciężko
Z pełną trumienką
Z m o j ą trumienką, Oj!
O wieko bębnią krople dżdżu
Kołyszą słodko mnie do snu
Ubogim krewnym trumna wrzyna się w ramiona
I już ledwo idzie żona
Raz dwa i lewa! Raz dwa i lewa!"
Po co właściwie uczestniczymy w funeralnych capstrzykach? Po co w dzień Wszystkich Świętych wybieramy się na cmentarze? Zazwyczaj w odpowiedzi padają wielkie słowa: wieczna pamięć, ostatnie pożegnanie, hołd.
Ale czy naszym kochanym zmarłym w ogóle zależy na kościelnych lub świeckich ceremoniach, podczas których zawodzącym głosem wygłasza się schematyczne formułki? Na tandetnych zniczach, sztucznych kwiatach i pańskiej skórce? Czy nie robimy tego przede wszystkim dla nas, którzy jeszcze czekamy na tym brzegu w kolejce na rejs?
Kilka lat temu w wypadku samochodowym zginęła ciocia Karusia. Idąc na pogrzeb, miałem rozpaczliwą, niemal halloweenową wizję cierpień, których musiała doznać w chwili śmierci.
Zobaczenie jej w trumnie w cmentarnej kaplicy w Wawrze było wytchnieniem, oddaleniem demonów. Wyglądała, jakby spała, a paznokcie u dłoni pomalowane miała przez ukochaną wnuczkę na kolory tęczy. Pożegnałem ją uspokojony. Dobrze jej było w pozycji ho-ry-zon-tal-nej. Podobnie jak Zdzichowi, żegnanemu przez Sławę. Bo przecież nie można nie godzić się z przemijaniem. To byłoby nieludzkie.
Nie wiem, jak żona Poety, ale ja przy okazji rzeczywiście się przeziębiłem.