Artykuły

Jerzy Stuhr: Dramat rozgrywa się w głowie bohatera

- Szukałem sztuki, dzięki której będę mógł opowiedzieć widzom o moim obecnym stanie ducha. Wcale nie było łatwo. W "Na czworakach" szczególnie interesuje mnie podjęty tu temat nabierania dystansu do siebie. Dopiero kiedy dostaniesz te wszystkie medale i nagrody, zrozumiesz, że to właściwie nic nie znaczy. Spokoju wewnętrznego trzeba szukać gdzie indziej - mówi aktor i reżyser Jerzy Stuhr w rozmowie z Dorotą Wyżyńską w Gazecie Wyborczej.

W Teatrze Polonia trwają ostatnie próby "Na czworakach" Tadeusza Różewicza. Jerzy Stuhr reżyseruje spektakl i zagra w nim główną postać - Laurentego. Premiera w najbliższy czwartek 5 listopada.

Dorota Wyżyńska: O Różewiczu pisał pan pracę magisterską, a nawet dwie: na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale też w szkole teatralnej w Krakowie.

Jerzy Stuhr: Szkoła teatralna poszła mi na rękę. Na polonistyce pisałem pracę o dramatach Tadeusza Różewicza, o rozwoju inscenizacji. Poszedłem na studia aktorskie, minęło kilka lat i Różewicz napisał kolejne sztuki. Profesor Burkot z krakowskiej PWST zapoznał się z moją polonistyczną pracą dyplomową i uznał, że powinienem przygotować jej drugą część, kontynuować temat. I tak zrobiłem. Napisałem o najnowszych wówczas tekstach Różewicza, czyli też m.in. o "Na czworakach". Różewicz był poetą mojego pokolenia. Bardzo ważnym. Jego twórczością zauroczyłem się w klasie maturalnej. Ta nowoczesna forma, język, sposób patrzenia na świat - to wszystko wówczas szokowało. Myślę, że nauczył mnie odwagi w teatrze.

Ale w dramatach Różewicza właściwie pan nie grał w teatrze. Wyjątkiem był spektakl w Teatrze Stu na samym początku pana aktorskiej drogi.

- Dawne czasy. Na studiach z kolegami wystawiliśmy "Moją córeczkę" w Teatrze Stu w Krakowie, reżyserował Krzysztof Jasiński. To była nasza odpowiedź na spektakl, który według tej samej sztuki w Starym Teatrze przygotował nasz profesor Jerzy Jarocki. Jakby to dzisiaj ktoś powiedział, zrobiliśmy jej alternatywną, niezależną wersję.

Na czym to polegało?

- Oj, niewiele już pamiętam. Na tamte czasy bardzo rockową, śpiewaną. Jarocki jak zwykle pchał dramat Różewicza w stronę realizmu. A my odwrotnie - chcieliśmy zrobić na scenie taki celuloidowy show. Ale nie był to wygłup, nikt nikogo nie obrażał. Wtedy ludzie umieli ze sobą dyskutować na inscenizacje.

"Chciałbym jeszcze coś w tym życiu zrobić, ale muszę uważać, żeby to było coś, co da wyraz mojego stosunku do świata. Nic na siłę. Myślę, że znalazłem taki tekst teatralny" - mówił pan niedawno w jednym z wywiadów. Ten tekst to właśnie "Na czworakach" Tadeusza Różewicza?

- Tak. Szukałem takiego utworu, który da mi możliwość, by opowiedzieć widzom o moim obecnym stanie ducha. Wcale nie było łatwo. Kiedy po latach czytam "Na czworakach", to dziś szczególnie interesuje mnie podjęty tu temat nabierania dystansu do siebie. Jak to się robi? Dlaczego tak trudno spojrzeć na siebie i po prostu roześmiać się? Czy na tym właśnie polega bycie Europejczykiem? We mnie jest teraz silna potrzeba zdystansowania się do wszystkiego. Kiedy dostaniesz te wszystkie medale i nagrody, dopiero wtedy zrozumiesz, że to właściwie nic nie znaczy. Spokoju wewnętrznego trzeba szukać gdzie indziej.

To też sztuka o artyście. Różewicz zawsze podkreślał, że artystą się bywa. Nie mogę się z nim nie zgodzić. Są te chwile, kiedy nagle czujesz potrzebę, żeby coś ważnego powiedzieć światu i wiesz, że będziesz wysłuchany. Ale przychodzą i takie momenty, kiedy nie ma nawet co próbować, bo czujesz pustkę. Bohater mówi: "Złapałem się na tym, że trzy głosy mówią we mnie, dawniej bywało sielankowy albo apokaliptyczny, a teraz przyszedł byle jaki, kiedy się nie ma nic do powiedzenia". O tym też jest "Na czworakach".

W sztuce do Laurentego przychodzi Dziewczyna, żeby zadać mu pytanie: "Co jest dla pana ważniejsze - forma czy treść?".

- Oj, ile razy słyszałem podobne pytania. "Gdzie panu lepiej się gra - w filmie czy w teatrze? Co jest ważniejsze - forma czy treść?". Forma dramatów Różewicza zawsze była dla mnie bardzo ważna. Ta sztuka, napisana w latach 1965-1971, obśmiewała teatr absurdu i atmosferę beckettowską, że nic się nie dzieje, nie ma akcji.

Lubię taką formę otwartą. Realizm psychologiczny jest tu - można powiedzieć - jakby w strzępach. Na próbach zwracam uwagę kolegom aktorom: "Nie przykładajcie do tego klucza realistycznego". Ten dramat rozgrywa się w głowie bohatera, to są strzępy jego życia - sceny z przeszłości, które mu się przypominają.

I jeszcze jeden powód, dla którego zająłem się tekstem Różewicza. Ja całe życie poświęciłem słowu i boli mnie, że dziś tak strasznie się zdewaluowało. Te wszystkie mocne słowa, za które w mojej młodości można było pójść do więzienia, dziś nic nie znaczą. Można się nimi obrzucać, przekrzykiwać, hejtować, lajkować. I zarówno ten obrażający, jak i obrażany nic sobie z tego nie robią. Jeśli pod tym kątem czyta się "Na czworakach", to nie ma wątpliwości, że autor w latach 70. mówił o bełkocie, który nas dzisiaj dopadł na dobre.

W dzisiejszym świecie artystycznym modny jest termin "work in progress". Najważniejsze zacząć, ale wcale nie trzeba skończyć. Ja przez całe życie uważałem, że trzeba skończyć i pokazać już gotowe dzieło, a nie w trakcie pracy. Teraz jest inaczej, wszystko rozgrzebane, końca nie widać i pokazujemy to widzom. Mało tego, mówimy, że ten koniec jest nieważny. Coś się zaczyna, przerywa, weny nie ma. Czy nie o tym pisze Różewicz?

W przedstawieniu "32 omdlenia" według Czechowa w reżyserii Andrzeja Domalika, które jest jednym z przebojów Teatru Polonia, w finale zwraca się pan wprost do publiczności. I też narzeka na dzisiejszy teatr.

- Ale mówię cały czas tekstem Czechowa, niczego tam od siebie nie dodaję, tylko po swojemu interpretuję. To oczywiście rymuje się z tym, jak ja patrzę na tzw. młody teatr.

"32 omdlenia" to spektakl, który w żartobliwej formie potwierdza mój styl uprawiania aktorstwa. Pytam o sens naszej sztuki, o publiczność. Czego ona potrzebuje? Teatr, w który wierzę, który kochałem całe życie, to teatr słowa, stwarzania iluzji słowem.

Dziś młodzi na scenie używają środków, które znam z lat 70. z filmu, z kina moralnego niepokoju. To aktorstwo takie paradokumentalne. Z Krzysztofem Kieślowskim stosowałem podobne zabiegi przed kamerą, ale gdzież ja bym śmiał te filmowe środki przenieść na deski Starego Teatru w Krakowie? A dziś tak się gra w teatrze. Jak aktorów nie słychać, to się im przyklei mikroporty, jak są za mało ekspresyjni, to kamerkę przystawi, żeby pokazać twarz z bliska.

Teatr, na którym ja się wychowałem, był od cudów. Od heroicznych czynów, wielkich tragedii albo wielkiego cyrku. Do teatru szło się zobaczyć widowisko, a nie życie. I herosów: tych ze sztuk Eurypidesa, Szekspira, ale też z dramatów współczesnych.

Nawet teraz, pracując nad sztuką Różewicza, robię widowisko. Śmieję się, że jeśli widzowie nie zrozumieją, bo Różewicz jest trudny, wymaga od publiczności abstrakcyjnego myślenia, to będzie na co popatrzeć. Staram się, żeby to było efektowne widowisko. Bo takie jest moje wyznanie teatru.

A to właśnie Kieślowski powtarzał panu, że: "Nie kostium, tylko człowiek". Ponoć witał pana na planie filmowym ironicznym uśmiechem: "I w jakich to sukienkach występuje teraz aktor w teatrze?".

- Ale on mówił o filmie, a nie teatrze. Teatr go zresztą niespecjalnie interesował. Nieraz prosiłem: "Przyjdź, Krzysiu, na naszego "Hamleta". A on: "A ile to trwa?". Ja: "Cztery godziny". On: "Cztery godziny w ogólnym planie - to nie wytrzymam".

Ze Starego Teatru w Krakowie odszedł pan, gdy przed kasą teatralną usłyszał: "Proszę cztery bilety na Stuhra. Wszystko jedno na co". A czy nie podobnie jest teraz przed kasą Teatru Polonia?

- To anegdota, którą kilkakrotnie opowiadałem w wywiadach. Prawda była trochę inna. Zostałem rektorem w PWST i nie mogłem być w zależności od dyrektora teatru, który był u mnie w szkole pedagogiem.

A tu w Teatrze Polonia dobrze się pan czuje?

- O tak! Dostałem wolną rękę, mogę uprawiać teatr, w który wierzę, do którego wykonywania jestem przygotowany. Ja się już nie zmienię.

Pewnie już za dużo mnie tu. "Na czworakach" to trzecie przedstawienie w repertuarze tej sceny z moim udziałem. "32 omdlenia" i "Ich czworo" graliśmy w ostatnim miesiącu przy nadkompletach.

Tu gra pan też swojego "Kontrabasistę".

- Już bardzo rzadko. Moja przygoda z "Kontrabasistą" chyba powoli się kończy. Właśnie powstaje książka. Ukaże się w Wydawnictwie Literackim w grudniu, na 30-lecie tego spektaklu. Będzie to opowieść o tych wszystkich latach z kontrabasem na scenie, ale też przy okazji podzielę się z czytelnikami moimi poglądami na teatr i zmieniającą się rzeczywistość.

Z "Kontrabasistą" bardzo dużo jeździł pan po świecie. Był taki czas, że we Włoszech się nim zachwycano, a w Polsce, np. w miesięczniku "Teatr", pisano, że....

- ...najlepsze są te fragmenty spektaklu, w których aktor nic nie mówi (śmiech).

We Włoszech miałem agenta, który zorganizował mi kilkuletnie tournée. Jeździłem z "Kontrabasistą" od Australii po Kanadę. Grałem w wielkich salach teatralnych, ale też w plenerze. Zwykle odmawiam plenerowych występów, bo nie lubię robić z teatru estrady. Ale pamiętam niezwykły pokaz na Sardynii, w zjawiskowej scenerii: tuż za mną morze, a ja w świetle księżyca.

Mam jeszcze jedno marzenie - żeby zrobić film według "Kontrabasisty". Pewnie ja bym już w nim nie zagrał, ale może wiedziałbym, jak to wyreżyserować.

Rozmawialiśmy o finale "32 omdleń", w którym zwraca się pan do widzów. Czy będzie taki moment w "Na czworakach"? Co chciałby pan powiedzieć nam jako Laurenty?

- Na pewno to, że wartością jest umiejętność zaśmiania się z siebie, co w Polsce nigdy nie było tak specjalnie popularne. Śmiać się z innych umiemy, ale z siebie już niekoniecznie. I to dotyczy wszystkich bez wyjątku.

Ja dopiero po wielu latach uzyskałem - tak mi się przynajmniej wydaje - zdolność śmiechu. "Śmieję się, się śmieję, zaśmiewam. Z siebie śmieję się". Laurenty bierze gitarę i śpiewa: "Osobiście ze siebie śmieję się, nie wytrzymam...". Zaśmiać się z siebie i zejść na czworaka.

Chciałbym powiedzieć też, że czasem pustka jest w człowieku i nic na to nie poradzisz. W przedstawieniu wykorzystałem krótki wiersz Różewicza, o tym jak poeta pisał, pisał, miotał się w szale twórczym i nagle spostrzegł, że nie ma w ręku pióra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji