Artykuły

Poczet aktorów krakowskich: Roman Gancarczyk

- Debiut miałem fantastyczny, bo jako uczeń Technikum Łączności statystowałem w "Nocy listopadowej" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Co prawda on sam prób ze statystami nie prowadził, ale zawsze mogę się podpiąć pod jego sławę - żartuje ROMAN GANCARCZYK, aktor Starego Teatru w Krakowie.

W okresie dwunastu sezonów stworzył dwadzieścia cztery role: od epizodów po główne. Jednak prawdziwy sukces i smak popularności przyniosła mu kreacja postaci Mariana Włosińskiego w głośnym filmie Krzysztofa Krauzego "Mój Nikifor". Film obsypano wieloma międzynarodowymi nagrodami, wyróżniając również indywidualnie Romana Gancarczyka - otrzymał główną nagrodę aktorską na festiwalu w Chicago. Jak na razie jedyną w jego zawodowej karierze.

Wszystko zaczęło się w Rudniku, niewielkiej miejscowości koło Myślenic, gdzie jest jego dom rodzinny. - Tam spędziłem dzieciństwo i z oczywistych powodów z prawdziwym teatrom się nie zetknąłem. Jako dzieciak widziałem jedynie przedstawienie amatorskiego teatru w pobliskich Sułkowicach, w którym grałm.in. Jurek Światłoń, obecnie aktor Teatru im. J. Słowackiego. To były jednoaktówki Czechowa, które zrobiły na mnie duże wrażenie i już wtedy zaczęło we mnie coś kiełkować. Potem doszła fascynacja Danielem Olbrychskim w "Potopie", kiedy to pomyślałem: a dlaczego ja nie mógłbym być takim Kmicicem? Dziś wydaje mi się to śmieszne, ale to były moje młodzieńcze marzenia.

Powoli zaczął je realizować. Najpierw by! kabaret "Andrusy", potem wspomniane statystowanie, podczas którego zobaczył teatr od środka, jego czar i magię. - już właściwie wtedy wiedziałem, że w tej magii chcę uczestniczyć. Za pierwszym razem nie przyjęto mnie do krakowskiej PWST. I słusznie - obecnie, jako egzaminator, postąpiłbym tak samo, ale wtedy mocno przeżyłem porażkę.

Cały następny rok spędził w Studiu Aktorskim prowadzonym przez Stanisława Banasia. Jak twierdzi, nauczył się wiele, toteż bogatszy o tę wiedzę z sukcesem zaliczył ponowione egzaminy. Na III roku po raz drugi stanął na deskach "Starego", grając w spektaklu "Wracaj natychmiast Jimmy Dean, Jimmy Dean". Po ukończeniu studiów jednak nie dostał propozycji ze Starego Teatru, więc powędrował do Bogdana Hussakowskiego, swojego profesora, który prowadził wówczas Teatr im. S. Jaracza w Łodzi. - Chciałem się na trochę wyrwać z Krakowa, miasta będącego dla mnie taką kochanką, którą się porzuca i do której wciąż się wraca, "Jaracz" to był wówczas świetny teatr i bardzo dobrze mi się w nim wiodło. Szczególnie miło pamiętam współpracę z Mikołajem Grabowskim przy "Obywatelu Pekosiewiczu" i słynnym wtedy "Trans-Atlantyku", w którym grałem Horacego. A jednak, po półtora roku postanowiłem wrócić do Krakowa, bo Łódź działała na mnie depresyjnie. Gdy tylko mogłem, uciekałem

do Krakowa, żeby powąchać stare kąty i pospacerować na kopiec Kościuszki.

Wreszcie uciekłem skutecznie do Teatru Ludowego - spędziłem w nim trzy i pół sezonu. To był świetny czas tego zespołu, w którym rej wodził Jerzy Stuhr, realizując "Iwonę, księżniczkę Burgunda", "Poskromienie złośnicy", "Mieszczanina szlachcicem ". Grałem sporo ról charakterystycznych, ale też Rogożyna w "Idiocie" i próbowałem Makbeta, którego premiera nie doszła do skutku. Panowała tam fantastyczna, twórcza atmosfera, szczególnie wśród młodych. Spotkałem się z moimi kolegami ze studiów: Małgosią Hajewską, Rafałem Dziwiszem, Małgosią Kochan, Krzysiem Gadaczem, Tomkiem Schimscheinerem, Rolandem Nowakiem. Trzymaliśmy się razem, kwitło życie towarzyskie w słynnej "garderobie 30". Tam był stół pingpongowy. Wszystko działo się w ruchu: od stołu szliśmy na scenę i wracali do gry. Andrzej Franczyk był głównym rozśmieszaczem i nadawał ton naszym wesołym rozmowom. Wówczas też sporo jeździliśmy po Polsce ze spektaklami Stuhra, co dodatkowo nas konsolidowało. Wiadomo - wspólne wódeczki, nocne rozmowy o najważniejszych sprawach tego świata...

Czy wie Pan, że koledzy do dziś mówią, iż Pańskie odejście z "Ludowego" było wielką stratą dla poziomu artystycznego zespołu? Chciałem przejść do "Starego", żeby zobaczyć, co tam słychać. A mówiąc serio, była tam moja żona, Ania Radwan, więc chciałem do niej dołączyć - również zawodowo. Przyszedłem do dyrektora Tadeusza Bradeckiego i pytam: "Mógłbym być w Starym?" - "Mógłbyś być" - odpowiedział i to była cała rozmowa.

Z czasem stał się jednym z czołowych aktorów tej sceny, obsadzał go Maciej Wojtyszko, Tadeusz Bradecki, Rudolf Zioło, Krystian Lupa, Grzegorz Jarzyna, Andrzej Wajda, Kazimierz Kutz. Powierzano mu skrajnie odmienne role, jakby szukając klucza do jego osobowości: Łopachina w "Wiśniowym sadzie" Czechowa, gdzie stworzył postać przaśnego, plebejskiego bohatera, i Wolanda w "Mistrzu i Małgorzacie", gdzie pokazał szatański majestat, wykwintność gestu, siłę woli, urok i czar. Znakomicie zagrał też owładniętego pasją Janzena w "Twórcach obrazów" u Kazimierza Kutza, ale i groteskowego Szambelana w "Iwonie, księżniczce Burgunda" w reżyserii Grzegorza Jarzyny.

Jaki zatem typ bohatera jest mu bliższy?

To trudne pytanie. Nie będę oryginalny mówiąc, że lubię grać bardzo zróżnicowane role. Aktor powinien spróbować wszystkiego: od dramatu po komedię, farsę, a nawet kabaret. W tym ostatnim też czuję się dobrze. Nigdy nie miałem komfortu wyboru roli. Brałem to, co dawali. Ale, jak widać, dawali nieźle. Najważniejsze jest to, by nie zmarnować żadnej szansy. Taką wyjątkową była dla mnie praca z Krystianem Lupą. Spotkałem się z nim na studiach, a potem przy spektaklu dyplomowym "Szkice człowieka bez właściwości". Pod jego reżyserską ręką pracowałem w "Starym' przy "Lunatykach " - pierwszej i drugiej części, no i oczywiście przy "Mistrzu i Małgorzacie". On żeruje na aktorze, wysysa z niego wszelkie soki, a przy tym daje mu ogromną wolność twórczą. Ostatnio uświadomiłem sobie zabawną rzecz. Otóż, jeśli miewam klasyczne aktorskie sny, typu: jest próba, a ja nie pamiętam tekstu, to w tych snach jako reżyser prawie zawsze występuje właśnie Lupa. Czasem bywa demoniczny, innym razem zamyślony. Na jawie też bywa różny. Przy "Mistrzu i Małgorzacie" doprowadzał do wielu napięć, z których skrzętnie korzystał. Ten jego "senny" wpływ pokazuje, jaką jest silną, charyzmatyczną wręcz osobowością. Zupełnie inaczej pracuje Kazimierz Kutz: od początku do końca wie, czego chce. U niego nie ma czasu na długie, mozolne poszukiwanie.

Z Kazimierzem Kutzem aktor spotkał się nie tylko w teatrze, ale i na planie filmu "Śmierć jak kromka chleba". Bo też film jest drugą artystyczną ścieżką Romana Gancarczyka. Zagrał m.in. w dwóch obrazach Jerzego Stuhra: "Spisie cudzołożnic" i "Pogodzie na jutro", w "Bożej podszewce" Izabeli Cywińskiej, w "Karolu, człowieku, który został papieżem", a ostatnio w "Moim Nikiforze" Krzysztofa Krauzego. - Niestety, nie byłem na żadnym festiwalu odwiedzanym przez ten film, a o mojej nagrodzie dowiedziałem się w środku nocy. Rolę dostałem z castingu i to w sposób dość zabawny. Wpadłem na przesłuchanie w pośpiechu, bo gnałem na zajęcia do szkoły teatralnej. Rozmowa była krótka, a po jej zakończeniu padła sakramentalna formułka: "Jak będziemy zainteresowani, odezwiemy się". - No tak, tak, oczywiście - odpowiedziałem ze smutnym uśmiechem wiedząc, że nic z tego nie wyniknie. Później dowiedziałem się od reżysera, że gdy przeglądał kasetę z nagraniem, to właśnie m.in. ta "scena" zdecydowała o wyborze mojej osoby.

Rola w "Nikiforze" jest kolejnym dowodem transformacyjnych zdolności aktora, który z postaci zwyczajnego, przeciętnego człowieka przeistacza się w altruistę. - Myślę, że siła mojej roli, paradoksalnie, polega aa tym, że nie starałem się być konkurencyjny wobec bardzo wyrazistej postaci Nikifora w wykonaniu pani Krystyny Feldman. Pomógł mi w tym, oprócz reżysera, sam Włosiński, pierwowzór mojej postaci. Nieważne było dla niego, czy jestem podobny zewnętrznie, czy jestem znanym aktorem. Zaakceptował mnie po prostu jako człowieka, który ma być nim samym w wieku czterdziestu lat. Bardzo mi to pomogło. Myślę też, że może łatwiej było mi wejść w świat tego filmu, gdyż nie jest mi obce środowisko plastyków: studiowałem przez rok architekturę, znam atmosferę pracowni, wiem, co to trzymać pędzel, stanąć przed sztalugami, bo sam czasami coś tam sobie maluję.

Ważnym dla Romana Gancarczyka rozdziałem zawodowym jest praca ze studentami w krakowskiej PWST. Ceniony i lubiany przez uczniów, co przez charakteryzującą go skromność traktuje z niedowierzaniem. - Tej pracy poświęcam wiele czasu, energii i emocji. Nie jestem typowym belfrem, który potrafi trzymać dystans wobec swoich studentów. Jestem z nimi na "ty", bo potrafię pracować tylko w atmosferze kole-żeńskości i partnerstwa. Dzielę się z nimi własnymi doświadczeniami i przestrzegam przed błędami, które sam popełniłem.

Nie ukrywa, że wraz z żoną są dla siebie wzajemnie ważnymi recenzentami. Ale, jak twierdzi, w domu rzadko rozmawiają o teatrze, żeby nie dać się zwariować zawodowi. Państwo Gancarczykowie mają też bowiem pozateatralne pasje - oboje grają na instrumentach muzycznych: on na fortepianie, podobnie jak córka, uczennica szkoły muzycznej, a żona na skrzypcach. - Z tą tylko różnicą, że Ania jest zawodowcem, skończyła szkołę muzyczną i rok Akademii Muzycznej, a ja amatorem, takim Jankiem Muzykantem. Muszę panią jednak rozczarować - nie będzie efektownej pointy w stylu: rodzina w niedzielne popołudnia zasiada do instrumentów i muzykuje.

To może spróbujmy inaczej spointować: Czy w aktorskim małżeństwie zdarza się twórcza rywalizacja, drobne zazdrości o wzajemne sukcesy?

Też panią rozczaruję. Nie zdarza się nic takiego. I nie ma też żadnych twórczych awantur. Może dlatego, że z natury jestem raczej uległym człowiekiem - zarówno w pracy, jak i w domu. I o to czasami robię awanturę samemu sobie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji