Artykuły

Marcin Zarzeczny: Jestem odrobinę dalej

- Kiedy pisałem swój monodram, postawiłem przed sobą kilka celów. Jednym z nich było to, bym został zauważony i dostawał propozycje pracy. Nie do końca tak się stało. I dlatego planuję drugą część "Zwierzeń bezrobotnego aktora", a potem kolejne. I tak do końca życia (śmiech) - mówi aktor Marcin Zarzeczny.

W desperacji napisał monodram "Zwierzenia bezrobotnego aktora". Od tego czasu w jego życiu wiele się zmieniło. Niebawem dostanie etat i zagra greckiego księdza w międzynarodowej produkcji w Berlinie. Bo człowiek bezrobotny robi rzeczy, których w innej sytuacji nigdy by nie zrobił.

Z Marcinem Zarzecznym [na zdjęciu] rozmawia Ewa Mazgal:

Chciałam z panem porozmawiać, bo gra pan w kręconym na Warmii i Mazurach filmie "Kamerdyner". Obok pana występują tam m.in. Janusz Gajos, Adam Woronowicz. I jest pan - Marcin Zarzeczny.

- Naprawdę?!

Naprawdę! Mam przed sobą materiały prasowe o filmie. Chyba że ma pan sobowtóra o tym samym imieniu i nazwisku?

- Nic o tym nie wiem. Nigdy mi się jeszcze coś takiego nie zdarzyło. Żeby mnie kariera wyprzedzała (śmiech)?! Miałem w "Kamerdynerze" grać, rzeczywiście. Ale nie gram.

Szkoda, bo zapowiada się piękny, epicki film. Ale gra pan w "Klubie włóczykijów". Co to za film?

- To familijna komedia przygodowa. Film zebrał fantastyczne recenzje. Bardzo podoba się widzom, jest zrobiony z amerykańskim rozmachem, widać, że twórcy włożyli w ten film własne serce. "Klub" wyreżyserował Tomasz Szafrański. Zagrałem już w trzech jego produkcjach. W przyszłym roku na ekrany wejdzie jego nowy film, w którym też gram.

Jaki to film?

- Nosi tytuł "Bez paniki, z odrobiną histerii". Właśnie w środę odbył się w Santa Monica pokaz filmu dla amerykańskiej publiczności. "Bez paniki" został nakręcony w angielskiej wersji językowej i będzie dystrybuowany przede wszystkim za granicą. W filmie występują amerykańskie gwiazdy, m.in. Stephen Baldwin. Ja tam gram, razem ze Zbigniewem Zamachowskim i Przemysławem Bluszczem, trzyosobową mafię z Nowego Jorku.

I zdjęcia były kręcone w Nowym Jorku?

- Przedmieścia Konstancina robiły za Nowy Jork (śmiech)! Ale na tym polega magia kina. W "Bez paniki" mam większą rolę niż w "Klubie włóczykijów". Jestem tu jedyną osobą, która mówi po polsku. Mój bohater zna tylko pojedyncze słowa po angielsku, choć od lat mieszka w Stanach. "Bez paniki" to moja pierwsza zagraniczna premiera.

Świetnie! Bo mnie i myślę, że wielu innym osobom interesującym się teatrem, jest pan znany przede wszystkim z autobiograficznego monodramu "Zwierzenia bezrobotnego aktora". Jest to opowieść młodego człowieka, który rozpaczliwie szuka zajęcia. Jego marzeniem jest etat w teatrze.

- Marzeniem jest stabilizacja, by nie zastanawiać się każdego dnia, z czego zapłacić rachunki. Ten tekst jest bardzo uniwersalny, bo opowiada nie tylko o aktorach, ale w ogóle o sytuacji młodych ludzi w Polsce. Jest to też historia o determinacji w dążeniu do celu.

Właśnie. Rozumiem, że teraz już pan ten etat ma. W Szczecinie. Tak przynajmniej donosi internet. I co? Poczuł pan wielki przypływ szczęścia?

- (Śmiech).

Spełniło się pana marzenie!

- Ale nie do końca! Mam pół etatu w teatrze, a od stycznia będę mieć cały. A jestem tam tylko dlatego, że gram swój monodram. To zabawne, że tekst o bezrobociu pozwala mi pracować w teatrze. Gdybym na "Zwierzeniach" nie zarabiał, nie stać by mnie było na utrzymanie się z połówki etatu. Pełny etat niewiele zmieni.

Rzeczywiście, paradoks. Ale z tego, co mówi, wynika, że aktorstwo to zawód, który wymaga nieludzkiego uporu i niezłomnej wiary.

- Tak. To jeden z tych zawodów! Teraz w moim życiu bardzo dużo się dzieje, ale to jeszcze nie jest to, co sobie wymarzyłem. To znaczy jest, ale tylko na obecny moment.

Nie wszystkie marzenia się spełniają. Może na tym polega dorosłość, by ten fakt zaakceptować?

- Hmm. Gdyby tak było, musiałbym poprzestać na tym, co mam, a ja chcę dalej. Kiedy pisałem swój monodram, postawiłem przed sobą kilka celów. Jednym z nich było to, bym został zauważony i dostawał propozycje pracy. Nie do końca tak się stało. I dlatego planuję drugą część "Zwierzeń bezrobotnego aktora", a potem kolejne. I tak do końca życia (śmiech).

To chyba projekt unikalny w skali światowej.

- Druga część "Zwierzeń" będzie opowiadała o tym, że w Polsce awans od pucybuta do milionera jest niemożliwy.

Polska się rozwija! Może nie traćmy nadziei?

- Może się rozwinie?! Jestem w podobnym punkcie jak dwa i pół roku temu przed napisaniem monodramu. No, odrobinę dalej.

Nie przesadza pan?

- Nie. Bo to jest tak jak mieć samochód i mieć swój wymarzony samochód. To są dwie różne rzeczy. Dlatego intensywnie szukam pracy za granicą i to przekłada się na efekty. Od momentu zakończenia szkoły wysłałem 13 tysięcy mejli w sprawie pracy. To jest smutny wynik. Smutny rekord (śmiech)! Teraz rejestruję się na zagranicznych portalach castingowych.

Ale, jak dobrze pan wie, i we wspaniałej Ameryce jest mnóstwo bezrobotnych aktorów. Pracują jako kelnerki albo stolarze.

- Jasne. Na Zachodzie nie jest łatwiej. Ale dostałem informację, że w Berlinie są potrzebni aktorzy do międzynarodowej produkcji. Wymagania to zamieszkanie w Berlinie i płynny angielski, bliski British native.

Pan mówi tak dobrze po angielsku?

- Szybko zmieniłem swój profil: wpisałem miejsce zamieszkania Berlin i stopień znajomości języka fluent English. Dziesięć minut później dostałem zaproszenie na rozmowę. Berlin nie jest daleko, ale ja nie mówię po angielsku w stopniu zaawansowanym.

I co?!

- Miałem cztery dni na naukę płynnej angielszczyzny. Pojechałem na spotkanie. I rozmowa jakoś poszła. Dostałem propozycję zagrania greckiego prawosławnego księdza. I miałem piękną przygodę z przygotowaniami do tej roli. Zapytałem na Facebooku, czy ktoś zna batiuszkę. I moja przyjaciółka skontaktowała mnie z prawosławnym księdzem z Białegostoku. Pojechałem do niego i okazało się, że trafiłem wspaniale, bo skończył seminarium w Atenach. Zaprosił mnie na nabożeństwo, pożyczył mi sutannę i krzyż. Z tym wszystkim pojechałem na zdjęcia próbne do Berlina. Poza tym batiuszka skontaktował mnie ze swym znajomym księdzem z Aten. Rozmawiałem z nim przez Skype'a po angielsku. On mówił z greckim akcentem, którego się od niego nauczyłem. Takiego akcentu wymagał ode mnie reżyser.

Domyślam się, że w Berlinie zrobił pan wrażenie.

- Chciałem. Założyłem sutannę, założyłem krzyż, miałem pięciomiesięczną brodę i długie włosy. Wszedłem do biura produkcji, ale okazało się, że to nie jest to właściwe. Wszyscy się zdziwili z odwiedzin prawosławnego księdza. Ale trafiłem do właściwego biura.

Całe szczęście! Już myślałam, że pomylił pan nie tylko drzwi, ale dni i godziny spotkania, i że nic z tej roli nie wyszło.

- Wyszło! Po prawie czterech godzinach zdjęć próbnych i improwizowania po angielsku dostałem rolę.

Wyszedł więc pan z zaklętego kręgu niemożności.

- Ta historia ma na szczęście inne zakończenie niż większość moich opowieści ze "Zwierzeń bezrobotnego aktora". Ten film, w którym gram księdza, będzie kręcony w styczniu w Niemczech. Zostałem też zaangażowany, poprzez inną stronę castingową, do amerykańskiego projektu. A to dzięki mojej historii o bezrobociu, która tam się spodobała. Będzie to produkcja performance'owo-serialowa w Kalifornii. Dostałem też swego agenta na Stany. Jest w San Diego.

Fiu, fiu!

- Tak! To jest piękne.

- Piął się pan, piął i na pana ulicy w końcu zaczyna świecić słońce.

- W swoim monodramie napisałem, że w bezrobociu jest coś fajnego, bo zaczynasz robić rzeczy, o które byś siebie w innej sytuacji nie podejrzewał.

Na pewno, o ile ma się wolę walki. Pan nigdy nie rezygnował.

- Było wiele momentów, kiedy nie miałem już siły. I teraz też się zdarzają. Miałem grać w różnych filmach, ale nie gram. Jednak nie narzekam, bo gdybym miał satysfakcjonującą pracę w Polsce, nigdy nie byłbym w tej produkcji niemieckiej czy amerykańskiej. Ale mam poczucie, że w Polsce nie jestem doceniany. Dostałem mejla od aktora z Indii, który dowiedział się o moim monodramie z internetu. Poprosił mnie o tekst i zapytał o licencję, bo chciałby "Zwierzenia" zagrać w Indiach.

No proszę! I co mu pan odpowiedział?

- Wysłałem mu tekst po angielsku. Mam taką wersję, bo jak gram "Zwierzenia" za granicą, to oczywiście po angielsku. Wystąpiłem z nimi w teatrze narodowym w Rejkjaviku, wystąpiłem w Teheranie, gdzie mój tekst został przetłumaczony na perski i był wyświetlany na slajdach podczas spektaklu. Nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? W czerwcu wygrałem festiwal w Erlangen pod Norymbergą, a to oznacza, że w przyszłym roku tam wrócę i zrealizuję przedstawienie według własnego pomysłu z niemieckimi twórcami. Być może jeszcze w nim zagram.

I ma pan już pomysł na spektakl?

- Jak jechałem do Niemiec, to zerknąłem na mapę i stwierdziłem, że niedaleko Erlangen znajduje się były obóz hitlerowski Dachau. Nigdy nie byłem tak blisko żadnego z pięciu obozów, w których przebywał mój dziadek. Był w Mauthausen, był też więziony w Jugosławii i brał tam udział w obozowym buncie. Jego historia jest bardzo ciekawa. Będąc w Niemczech, nie pojechałem do Dachau, nie miałem jeszcze odwagi, ale dużo rozmawiałem o przeszłości z Niemcami. Na zakończenie festiwalu, podczas balu, gdy staliśmy z piwem, od jednego z nich usłyszałem trudne słowa: "Wolę z tobą pić, niż cię zabijać...". Może to brzmi groźnie, ale tak nie jest. Było to bardzo przyjacielskie spotkanie. I to, co mnie ujęło w tych słowach, to brak politycznej poprawności, którą zastąpiły dojmująca szczerość i prawda. Tym bardziej, że człowiek ten mówił o swym ogromnym poczuciu winy, choć przecież nie brał udziału w wojnie. Dlatego chciałbym zrobić spektakl o relacjach młodych Niemców i Polaków. To mnie interesuje. W lutym odbędzie się nasze pierwsze spotkanie w Erlangen.

Ma pan rację - wszystko jest możliwe. Przynajmniej w pana życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji