Artykuły

Manekin, szpula, pamięć

Kantor i Beckett. Podobne biele, porównywalne szarości, ten sam gatunek podniebienia, któremu smakują kąty świata, ziemie marginalne, realność funta kłaków niewarta. Ten sam rodzaj nagłego zamierania, w które zmartwychwstałe trupy u Kantora i prawie trup u Becketta nie raz popadają, bo wyczuwają, że za plecami czeka ta jedyna ciemność, co nie ma końca - pisze Paweł Głowacki w miesięczniku Arte.

W tym seansie, w tej zawrotnej teatralnej spowiedzi, o której Tadeusz Kantor rzekł, iż nie sposób jej utrwalić w żadnym języku, bo taka jest cena scenicznej czystości - aktorzy grali trupy, grali je na obraz i podobieństwo manekinów. Po czym było i jest, jak być musi. Nie chce być inaczej: co kilkaset świtów ktoś odchodzi. Lila Krasicka, co była Staruszkiem Nieobecnym Z Pierwszej Ławki... Stanisław Rychlicki, który ucieleśnił Sprzątaczkę... Czy ktoś jeszcze? Nie wiem. Czyje palce już się nie uniosą? Nie pamiętam. Mógłbym sprawdzić, ale nie sprawdzę. Lękam się.

Niech wystarczy zasada ogólna: co kilkaset świtów ktoś z tych, którzy wtedy na chwilę byli trupami, odchodzi, więc z każdym takim świtem coraz mniej zostaje na świecie trupów, które 30 lat temu szczelnie zaludniły ławki sterczące w wiecznym zmierzchu kąta piwnicy Pałacu Krzysztofory.

W 1975, 15 listopada, w dniu premiery, żywi pierwszy raz zagrali trupy, zagrali je na obraz i podobieństwo manekinów, a zmartwychwstałe trupy pierwszy raz na obraz i podobieństwo dzieci świata żywych skandowały wyliczankę, skandowały rześko: "Palec palca palcem palca". Skandowały w koło Macieju, coraz szybciej, frenetycznie, niepoczytalnie. Choć przecież zapomniały, co to dech - skandowały aż do utraty tchu... Już nie jest tak rześko. Ubywa trupich palców, co wtedy, w wiecznym zmierzchu kąta piwnicy, w tamtej pokątnej izbie szkolnej, nad próchniejącymi blatami żałosnych ławek unosiły się pilnie na znak gotowości do odpowiedzi, choć przecież nikt nikogo o nic nie pytał.

Cicho było, bo ten, co trupy na scenę wprowadził, był tam, naprzeciw trupów, zawsze był - i zawsze milczał. W wiecznym czarnym garniturze, czarnym szalu, czarnym kapeluszu i koszuli białej doskonale - tylko słuchał. Słuchał trupich języków, słuchał czasu przeszłego dokonanego, słuchał resztek blednącej pamięci. Aż wreszcie i on przestał słuchać. Aż wreszcie i jego nieuchwytne palce łowcy motyli - już się nie podniosły. 8 grudnia 1990 roku. Sobota. Świt. Koniec. Nie inaczej - był świt mroźny tak, że kra powietrza miażdżyła kości. Właśnie wtedy palce łowcy motyli uspokoiły się. Umarł Kantor. Czy tamtego dnia stało się coś jeszcze?

Późny wieczór w przyszłości... To pierwsze słowa didaskaliów Ostatniej taśmy Krappa, pierwsze słowa monodramu na jednego trupa, prawie trupa, i jeden magnetofon szpulowy. Tę zawrotną spowiedź teatralną Samuel Beckett napisał w roku 1958. Późny wieczór w przyszłości... Tak się zaczyna opowieść o starcu, prawie trupie, który w jakiejś norze na zapleczu świata, w jakimś pełnym wiecznego zmierzchu kącie globu, puszcza sobie - bo niby komu jeszcze, skoro, wedle własnych słów jego: "Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana"? - puszcza swe ongiś na magnetofonowe taśmy nagrane monologi.

Uwieczniał siebie. Przez dziesiątki lat dorosłości - głos swój notował na brunatnych taśmach. Streszczał życie. Świty, południa i zmierzchy wstrzykiwał w szpule, jakby je zatapiał w magnetycznej formalinie. Po co? Wiedział, że oddychanie całe, oddychanie aż do wiadomego finału, to nic więcej, jeno nieusuwalne ubywanie wszystkiego, zwłaszcza pamięci - i pragnął umknąć przed nieusuwalnym? Chciał pamiętać jak najdłużej? Marzył, by fonicznymi implantami choć o dzień odwlec finał wiadomy? Czyżby nie wiedział, że w sferze bezlitosnego czasu, samooszukańcze te zaklęcia ludzkie - nie działają, ubywania - nie ubywa? Aż tak naiwnie ufny był?

Grubo wcześniej, pisząc esej o Prouście - innym wirtuozie pamięci

- Beckett wyznaje: "Oddychamy owym powietrzem prawdziwego Raju, jedynego Raju, który nie jest snem wariata - Raju utraconego". Nie zatem, Krapp i pensjonarska naiwność - to sprzeczność. On nie ma snów wariata - nie roi o Raju nieruchomym, niezmiennym, wiecznym. Krapp wiekowych szpul słucha nie po to, by oszukać codzienne ubywanie świata, lecz by je - oswoić. Odsłuchuje brzmień martwych epok, by przyjąć, a nie ominąć lęk. Żadnych tanich pocieszeń.

Tak, starzec Becketta, przygłuchy, ślepawy wiór ludzki w łachu czarnej kamizelki i łachu białej koszuli, siwowłosy, sinonosy i w: "zdumiewającej parze brudnych, białych trzewików, numer co najmniej dziesiąty, bardzo wąskich i spiczastych", ten prawie trup, co by mógł być kolejnym na chwilę zmartwychwstałym trupem Umartej klasy - Staruszkiem Nieobecnym Z Oślej Ławki - późnym wieczorem w przyszłości siedzi oto za samotnym stołem w swej norze, w wiecznym zmierzchu zapomnianego kąta globu, i słucha. Słucha języka trupiego, bo przecież młodzieńca, którego słów słucha - już nie ma. Ubył. Słucha czasu przeszłego dokonanego. I wie, że tamta epoka się nie odkona. Słuchaniem pomaga resztkom blednącej pamięci, choć czuje, że jutro, najdalej za rok, pamięć wyblaknie aż do bieli doskonałej.

Jest spokojny. To dobrze. Ale właściwie, kiedy jest spokojny? Kiedy Krapp słucha ubywania? Kiedy ciałem staje się ten, w 1958 roku opowiedziany, późny wieczór? Kiedy jest przyszłość?

Gdy się pilnie monodram przeczyta raz, drugi i dziesiąty, gdy mozolnie rozkoduje się beckettowskie szyfry i zrachuje szereg przestanek tyczących lat i dni, wychodzi, że ten nadprogramowy Staruszek Nieobecny Z Oślej Ławki słucha taśmy, słucha ubywania... gdzieś w prologu lat 90. Może w 1992? Albo w 1991? Może nawet jest to któryś z późnych grudniowych wieczorów roku 1990? Kto to może wiedzieć na pewno? Kto da głowę, że nie?

Późny wieczór w przyszłości... Może byto aż tak, że gdy w Krakowie grudniowym świtem marł Kantor - alchemik pamięci, co do spodu wysłuchał trupiej mowy zmartwychwstałych trupów - gdzieś tam, w wiecznym zmierzchu zapomnianego kąta globu, inny prawie trup - Krapp Z Oślej Ławki - późnym wieczorem włączył magnetofon i wysłuchał swego w szpuli zamkniętego czasu przeszłego dokonanego?

Tak. I pilne szpule obracają się już tylko w upartej ciszy.

Nie stawiam żadnych znaków równości. Nawet na cień interteatralnych analogii, konszachtów i innych intrygujących zbieżności sobie nie pozwalam. Więcej powiem. Po mnie ewentualne bliźniaczości i echa jak po gęsi płyną. I skoro musi, niechże będzie tak, że ci panowie - Kantor i Beckett - nic o sobie nie wiedzieli, na oczy się nie widzieli i o swych dziełach mieli wzajem pojęcie fundamentalnie żadne. Niech będzie. Proszę bardzo. Na zdrowie.

Rzecz bowiem w tym, że ja 15 listopada 2005 roku znów w piwnicy Pałacu Krzysztofory siedzę, i znów - tym razem na okoliczność 30. rocznicy premiery na ekranie wyświetlaną - tamtą Umarłą klasę widzę. Pod ekranem, w wiecznym zmierzchu kąta, tamte żałosne ławki szkolne. Chwalić Boga, bardzo wiele trupów, które 30 lat temu na chwilę zmartwychwstały, żyje jeszcze i świetnie się ma. Owszem, mogłyby one jeszcze zasiąść w ławkach i unosząc martwe palce, zgłosić się do odpowiedzi na nie zadane pytania - ale one już nie chcą. Ławki są puste. Dojmująco. Martwa Umarła klasa. Unoszę oczy.

Widzę sfilmowane niegdysiejsze chwilowe życie trupów - i naraz przyłazi pierwsza fraza Ostatniej taśmy Krappa. Tak sama z siebie się - odpomina. Twarz kantorowskiego Staruszka W W-Cecie, albo rysy Staruszka Z Rowerkiem, albo obie te facjaty jednocześnie przemieniają się w twarz Tadeusza Łomnickiego, którego ongiś w roli Krappa widziałem i którego skowyt "szpuuuuulaaa" już nigdy mnie nie opuści. Tak właśnie sprawy się mają w piwnicy Pałacu Krzysztofory dnia 15 listopada 2005 roku. Kantor i Beckett, Beckett i Kantor. Dwa różne artystyczne wsłuchiwania się w nieusuwalne, codzienne ubywanie świata, same z siebie zaczynają oto z sobą tańcować. Nie wiem, jak i czy w ogóle Beckett odbierał prozę Brunona Schulza. Wiem, że bez tej prozy nie byłoby, mogłoby nie być Umartej klasy. Otóż, nie kto inny, jeno Schulz pisał o stole, co dzieli, i o wiecznym zmierzchu pod blatem, gdzie oddzieleni - trzymają się tajnie za ręce.

Kantor i Beckett. Podobne biele, porównywalne szarości, ten sam gatunek podniebienia, któremu smakują kąty świata, ziemie marginalne, realność funta kłaków niewarta. Ten sam rodzaj nagłego zamierania, w które zmartwychwstałe trupy u Kantora i prawie trup u Becketta nie raz popadają, bo wyczuwają, że za plecami czeka ta jedyna ciemność, co nie ma końca. Wreszcie wręcz bliźniacze detale, które w jednej sekundzie stają się morderczo czystymi metaforami. Choćby kołyska. Kołyska u Kantora i dziecięcy wózek u Becketta.

W Czekając na Godota mowa jest o tym, że kobiety rodzą, siedząc okrakiem na grobach. A oto Krapp. Z taśmy szepce do siebie starego, szepce z martwej przeszłości: "Pamiętam zwłaszcza jedną, młodą, wspaniałą brunetkę, całą w wykrochmalonej bieli, biust - niebywały, pchała czarny, kryty wózek - zupełnie jak karawan". A w Umarłej klasie7. Kobieta Z Mechaniczną Kołyską rodzi. Udało się! Słychać, jak w drewnianej kołysce obijają się o ściany i o siebie dwie kule z suchego, zupełnie martwego drewna... Dość. Nie ma co dalej ciągnąć tej wyliczanki, która i tak niczego nie wyjaśnia.

Tu w ogóle nie chodzi o krystaliczne sylogizmy. Tu idzie o pytania bez odpowiedzi. Siedzę pod Pałacem Krzysztofory. Wciąż tam, w piwnicy, naprzeciw sfilmowanej Umarłej klasy siedzę i dumam, co z tego wynika, że niedawno było, jak było? Co teatrowi dziś z tego, że ongiś żył taki, co robił teatr bez żadnej dla pamięci świata litości, oraz taki, który bez żadnej litości dla lęków świata teatr - pisał?

Zeszły rok finiszował serią kantorowskich rocznic: 15. rocznica śmierci, 30. - premiery Umarłej klasy, 25. - premiery Wielopo-la, Wielopola, 20. - premiery Niech sczezną artyści. Poczwórna rocznica artysty, który pokornie respektował niepojęte mechanizmy pamięci. A rok najświeższy, 2006, na okoliczność setnej rocznicy urodzin autora Godota..., w teatrze będzie rokiem Becketta, czasem tego, który teraźniejszość swego świata zapragnął w teatrze usłyszeć jako zaklętą w szpuli przyszłą, dalece przyszłą pamięć czyjąś, jako trupią narrację na taśmie puszczanej przez stygnącego starca.

Raz jeszcze pytam. Co dziś dla teatru wynika z tak bezwzględnych strategii teatralnych? Jaka nauka? Jakie - o ile w ogóle - ciągi dalsze z tego powstaną? Kto jutro zechce o naszych kolejnych dniach codziennych pomyśleć jak o seansie upartego ubywania wszystkiego i jak o przyszłej, zupełnie bezsilnej taśmie? Kto? Jan Klata może? Wybaczcie, to zbyt głupi dowcip.

Głupi, bo tu Klata - a tam ten, co słuchał trupiego języka trupów zasłuchanych w milczenie manekinów. I nie po drodze im. Głupi, bo tu wciąż Klata - a tam drugi, który siwemu strzępowi kazał mieć baczenie na mruk ebonitowej skorupy magnetofonu. I bardzo im nie po drodze. Kantor i Beckett. Opowiedzieli popioły. Teatr jutro przejdzie mimo. Ale z godnością, z szacunkiem. I z ulgą.

Na zdjęciu: "Umarła klasa" w reż. Tadeusza Kantora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji