Artykuły

Adam Ziajski: Wyłaziłem tę scenę w urzędzie

- To, że budynek Olimpii zostanie wyremontowany i oddany artystom niezależnym, to ewenement w skali całej Polski. Pomysł, powiedziałbym, awangardowy - mówi Adam Ziajski, twórca teatru Strefa Ciszy i Sceny Roboczej.

Adam Ziajski [na zdjęciu] - rocznik 1972, poznaniak, absolwent kulturoznawstwa na UAM, przez lata reżyser, aktor i siła napędowa Teatru Strefa Ciszy. Centrum Rezydencji Teatralnej Scena Robocza, którego jest współtwórcą, działa od września 2012 r. w baraku nr 1 przy ul. Grunwaldzkiej 55. Teraz na tym terenie ma powstać nowa część rozbudowującego się szpitala przy ul. Przybyszewskiego.

Scena, razem z bezdomnymi zespołami niezależnymi, przeniesie się do dawnej siedziby kina Olimpia.

Marta Kaźmierska: Wróciłam niedawno do książki "Miasto w teatrze", wydanej dwa lata temu z okazji waszego jubileuszu. A w niej: 20 lat i 20 najważniejszych spektakli Strefy Ciszy. Z teatrem i z widzami przez lata włóczyliście się - od Starej Rzeźni, przez Stary Rynek, synagogę, dawne zakłady Modeny, mieszkanie w kamienicy na Wildzie, poznańskie ulice. Nie tęsknisz trochę do tych wycieczek w inny wymiar? Bo widzowie, z tego, co wiem, trochę tęsknią.

Adam Ziajski: Teatr się zmienił, zmieniło się jego postrzeganie, rola. Te ponad 20 lat na walizkach w poszukiwaniu nowych miejsc, wyzwań i utrzymywanie stałego zespołu najzwyczajniej zmęczyło mnie. Trochę żal, pewnie.

W jednej z ostatnich akcji ulicznych Strefy - myślę o "Domino", którą graliśmy na ul. 27 Grudnia - naiwnie przyjęliśmy, że możemy osiągnąć podobne cele i rezultaty, jak 10 czy 20 lat temu. Okazało się, że to nie jest możliwe.

Jakie cele?

- Wejście w dialog. Z przestrzenią. Z przechodniami. W międzyczasie przestrzeń publiczna stała się nieznośnie merkantylna, a przypadkowa publiczność o wiele bardziej obojętna czy nieufna.

Scena Robocza jest w gruncie rzeczy kontynuacją naszego sposobu myślenia o budowaniu wspólnoty w działaniu. Teraz moją ambicją jest budowa trwałego miejsca jednoczącego wielu artystów. Chcę uporządkować otaczającą mnie rzeczywistość na tyle, na ile to jest możliwe, zanim szlag nas wszystkich trafi, że nie ma gdzie, za co i dla kogo grać.

Nie przestałem być reżyserem. Wrócę do tej pracy. Ale jako człowiek teraz potrzebuję oddechu i więcej przestrzeni. Musiałem się zatrzymać. I dlatego zawiesiłem pracę nad kolejnymi, własnymi spektaklami.

Benek Ejgierd - jeden z aktorów, który z wami grał - mówi we wspomnianej książce: "Bycie w Strefie do końca to zbyt duże wyrzeczenie. Konieczna jest równowaga. Strefa bierze wszystko". Myślisz, że taki zespół - który całkowicie angażuje się w teatr, wyrzekając się wszystkiego - dałoby się jeszcze zbudować?

- Nie wiem, czy znalazłbym w sobie siłę, aby wrócić do takiego sposobu pracy. Zespół jest w tej chwili związany dwoma spektaklami, które prezentujemy w sali. To "Smacznego!" i "Autobus re//mix". Wystarczy.

Kiedy postanowiliśmy z zespołem zwolnić tempo - m.in. z Adasiem Wojdą, Alicją Piotrowską i Piotrem Kamińskim - to po kilku miesiącach ku własnemu zaskoczeniu stwierdziliśmy, że jest nam z tym bardzo dobrze. Przez ponad 20 lat nie zdawaliśmy sobie sprawy, pod jak ogromną presją pracowaliśmy, sami będąc jej sprawcami. Kończyliśmy jeden spektakl i natychmiast zabieraliśmy się do pracy nad następnym pomysłem, często nie dbając o repertuar. Liczył się akt tworzenia.

Przez szereg lat na Malcie wystawialiście co roku nową premierę. Galop.

- Na Malcie było ich dziewięć. Na koncie mamy ponad 30. Do tego ciągłe udziały w festiwalach, budowanie zespołu, utrzymywanie siedziby, kolejne premiery. Jednak od trzech lat stopniowo wygaszamy nasz repertuar. Choć gdzieś tam po cichu wierci się w nas szereg inspiracji, kilka potencjalnych tematów. Być może, za jakiś czas przekują się w kolejną premierę.

A w tobie co się wierci?

- Teraz najsilniej Scena Robocza.

Wyłaziłeś to miejsce w urzędzie - dostałeś dla teatru offowego miejski budynek po dawnym kinie Olimpia.

- Wyłaziłem, wymęczyłem. Tak pękło sześć ostatnich lat. Zdałem sobie sprawę, że problem z walącym się barakiem, który zajmujemy przy Grunwaldzkiej, to dobry pretekst, by spojrzeć szerzej na sytuację lokalową pozostałych zespołów. Szybko zrozumieliśmy, że i tak jesteśmy najbogatszym teatrem niezależnym w tym mieście. Bo jednak mamy te 400 metrów. Byle czego, ale mamy. I nikt nam nie mówi, kiedy możemy tu przyjść i pracować.

Zespołów, które chciałyby mieć nawet taką bazę, jest w Poznaniu więcej. To dlatego pojawił się pomysł, żeby zająć się tym, co niezorganizowane. Poznańskim teatrem offowym - jako całością. Tak zrodził się pomysł powołania Centrum Rezydencji Teatralnej.

Teatr offowy to zjawisko, które w innych miastach umarło. U nas wciąż ma się dobrze. Mówił o tym niedawno na konferencji w Scenie Roboczej prof. Juliusz Tyszka z UAM. Teraz będzie badał poznański off ze swoim zespołem z kulturoznawstwa, powstanie raport na ten temat. To ty wpadłeś na ten pomysł.

- W Poznaniu jest ponad 20 zespołów. Nie chodzi o to, by wartościować ich pracę, ale żeby przyjrzeć się, w jakiej są kondycji. Organizacyjnej, finansowej, ludzkiej. Do dzisiaj nie wiadomo, jak liczne jest grono ludzi parających się teatrem na własną rękę w Poznaniu. A są wśród nich formacje, które mają na karku nawet 25 lat działalności. Ci, którzy objechali wszystkie polskie ważniejsze festiwale, i ci, którzy z powodzeniem funkcjonują za granicą. Każdy z tych zespołów ma własną publiczność. Odkryłem to podczas kolejnych prezentacji w Scenie Roboczej, kiedy każdy zespół przyciągał nieznanych mi dotąd odbiorców.

Po co nam dziś teatr offowy? W mieście, gdzie mamy i Operę, i teatr repertuarowy zbudowany przez "Naród Sobie", i owiany legendą Teatr Nowy?

- Poznań od 20 lat uchodzi za zagłębie teatru alternatywnego. To, co wartościowe w poznańskiej sztuce, częściej zdarza się poza mainstreamem. Oba wspomniane teatry repertuarowe nie funkcjonują w krajowym obiegu jako wiodące sceny. Naszej alternatywy też nie przeceniam, bo przespała czas największej prosperity. Skłonny jestem twierdzić, że potencjał poznańskich zespołów niewiele się różni od tego, który mieliśmy w roku 2005. Żaden z zespołów offowych nie posiada na tyle rozbudowanego repertuaru, żeby mógł go samodzielnie eksploatować. Ale wszyscy razem stanowimy wyjątkową siłę. W ciągu jednego miesiąca można w Scenie Roboczej zobaczyć kilkanaście różnych propozycji teatru autorskiego. Każdą w innej reżyserii, innej estetyce, obsadzie, a nawet układzie sceny. Jestem przekonany, że tak wielkiej różnorodności nie wygeneruje żaden teatr repertuarowy.

Myślisz, że miasto wreszcie to zauważyło? Czy może chodzi tylko o zagospodarowanie pustego budynku, który stoi i niszczeje?

- Poznań przechodzi metamorfozę, może nieco boleśnie, ale jednak. Wcześniej przez wiele lat musieliśmy urzędnikom dowodzić, że nie jesteśmy wielbłądami. Tłumaczono nam, że takie miejsce, jak Scena Robocza nie jest potrzebne, bo jest Teatr Ósmego Dnia. A kiedy walczyliśmy o festiwal Maski, słyszeliśmy, że przecież jest Malta.

Tyle że Masek już nie ma, Malta jest już zadekretowana na najbliższe trzy lata, a Ósemki nie zabezpieczą naszych potrzeb. Za to zespoły wyrosłe na fenomenie maltańskim okrzepły i poszły własnymi ścieżkami. W efekcie mamy Scenę Roboczą, Resort Starą Gazownię, Tłustą Langustę i wiele innych teatralnych wysp. Czas najwyższy sprostać tej tendencji i uwolnić potencjał mieszkańców. Skupmy się na ludziach i budujmy więzi społeczne, zanim się wszyscy do reszty pozagryzamy o miejsca do parkowania czy pomniki do postawienia.

Olimpia nie tylko stoi i niszczeje, ale i sporo kosztuje. To ostatni obiekt kulturalny w gestii miasta, który od lat niczemu nie służy. Pomysł, by przekazać go artystom niezależnym, jest po prostu bardzo dobry. Miasto uruchamia istniejącą infrastrukturę, poprawia jego kondycję i przekazuje tym, którzy mają wartościowy pomysł. Tak skonstruowany miejski parasol może chronić i wspierać wiele unikalnych przedsięwzięć, które nie wytrzymują rynkowych stawek. W końcu robienie teatru czy prowadzenie galerii to nie to samo, co produkcja gwoździ. Miasto nie powinno swojej roli ograniczać wyłącznie do konkursów grantowych. Jest wiele innych modeli współpracy, które warto uruchomić.

Ile do tej pory włożyliście w barak na Grunwaldzkiej?

- Przez te 13 lat, przy miesięcznym czynszu 1000 zł, jaki płacimy miastu - jakieś 180 tys. zł. A więc - summa summarum - ten czynsz był mocno rynkowy jak na te psie warunki.

Teraz przyjedzie walec i cały ten barak wyrówna, teren jest przeznaczony pod rozbudowę szpitala.

- Ale to nie było na marne. Nasz teatr bez tego miejsca by nie przetrwał. Potrzebowaliśmy miejsca do spotkań, pracy i prób, mimo że graliśmy głównie w plenerze. Często dzieliliśmy się naszymi metrami też z innymi zespołami. Graliśmy na festiwalach ze świadomością, że za te pieniądze musimy utrzymywać i ogrzewać barak. To wzmacniało nasze przekonanie, że jesteśmy silni i niezależni. Na tej bazie i w obliczu konieczności opuszczenia walącego się baraku w 2009 r. postanowiliśmy zrobić kolejny krok - przekonać miasto do powołania instytucji wspierającej lokalne zespoły teatralne, na którą radni się jednak nie zgodzili.

To było jeszcze za wiceprezydentury Sławomira Hinca. Co się wydarzyło później?

- Nie mieliśmy wielkiego wyboru, zamiast spektaklu zrobiliśmy dach. Potem uruchomiliśmy w baraku część programu merytorycznego, który składał się na Scenę Roboczą.

Od trzech lat tworzymy miejsce z regularną sceną repertuaru teatrów niezależnych. Co roku wydajemy jakąś publikację i uruchomiliśmy program edukacyjny. Zapraszamy artystów do udziału w kilkutygodniowych rezydencjach, nie ograniczając im swobody wypowiedzi. Bez kuratorskiego drylu i wielkich pieniędzy. Jedyna weryfikacja, jaką przechodzą, to konfrontacja z publicznością.

Miasto zawsze chwaliło się teatrami offowymi. Ale niemal nikogo z placu Kolegiackiego nie interesowało, gdzie owi artyści będą pokazywać spektakle, gdzie będą mieli próby i gdzie przechowają scenografię.

Widywałeś miejskich włodarzy w waszym teatrze?

- Rzadko. Czasami jakiś radny się pojawił.

Najzabawniejsza sytuacja, jaką pamiętam, to ta z czasu przedostatnich wyborów samorządowych. Postanowiliśmy wtedy zorganizować debatę prezydencką dotyczącą kultury. W tym obskurnym miejscu siedziało sześciu kandydatów - m.in. Ryszard Grobelny i Grzegorz Ganowicz. Na kilka dni przed spotkaniem zepsuła się toaleta i postawiliśmy toi toia obok baraku. Padało, więc wokół budki utworzyła się wielka kałuża.

Podczas debaty podszedł do mnie jeden z kandydatów, pytając, którędy na stronę. Wskazałem przez okno, że musi się udać tam, tylko za moment, bo w tej chwili trochę siąpi, a w środku jest Ryszard Grobelny.

Do dziś widzę, jak po chwili drzwi się otwierają i prezydent przeskakuje w lakierkach przez kałużę, wracając na debatę o kulturze, w której - nawiasem mówiąc - pozamiatał swoich konkurentów. Wypadł najbardziej przebojowo i oryginalnie. Niestety, najlepiej.

Pierwszym urzędnikiem, który nas odwiedził z własnej woli, był Maciej Frankiewicz. Śmiesznie to wyglądało - wypasiona limuzyna stała przed barakiem, a w środku długonogi Frankiewicz, w takim niskim fotelu, z kolanami pod brodą. I rozmawialiśmy.

On jedyny był naprawdę zainteresowany naszą sytuacją, myślał o tym, jak nam może pomóc.

Kimś takim stał się teraz dla was Jędrzej Solarski.

- Jestem pod dużym wrażeniem, bo widzę człowieka działającego dynamicznie, pragmatycznie i co najważniejsze odważnie. Jest bezpośredni, ma dużą zdolność nawiązywania kontaktów i wie, z kim trzeba w magistracie rozmawiać, żeby rzeczy przekuwały się w czyny.

Za miesiąc musimy opuścić barak. I mimo wielu dotychczasowych absurdów wiemy już, gdzie się przeprowadzimy. Wcześniej miasto było głuche. Jedną ręką podpisało z nami trzyletnią umowę na realizację programu Sceny Roboczej z grantem na ponad 370 tys. zł rocznie, a następnie rękami ZKZL wypowiedziało nam umowę najmu lokalu. I na każdym papierze widniała gwiazdka z dopiskiem "know how".

Te 370 tys. to oczywiście nie są wszystkie środki, bo pozyskujemy je także z innych źródeł. Ale jest to budżet, który pozwala nam w ciągu roku pokazać 50 spektakli, wyprodukować cztery premiery i zaprosić kilku gości. I na tych kilkudziesięciu metrach przyjąć około 3 tys. widzów rocznie.

Słyszałam, że echa tego, że dostaliście nową siedzibę od miasta, dotarły już do kolegów z teatru Komuna Warszawa.

- Zazdroszczą nam (śmiech ). W Warszawie jest o tyle trudna sytuacja, że tam istnieje ponad 20 scen repertuarowych, które pochłaniają potężne budżety. W każdej wielkie gwiazdy. Więc nikt chyba nie ma tam poczucia, że potrzeba jeszcze jakiegoś offu.

To, że budynek Olimpii zostanie wyremontowany i oddany artystom niezależnym, to ewenement w skali całej Polski. Pomysł, powiedziałbym, awangardowy jak na krajowe warunki.

W Olimpii nie ma póki co windy towarowej, nie ma ogrzewania gazowego, nie ma mnóstwa rzeczy. Co jest?

- Na czwartym piętrze dwie bardzo duże sale, jedna ma ponad 200 metrów, druga 150. Z przyległymi pomieszczeniami to razem ponad 800 m kw. Duża sala ma 5 m wysokości. To daje ogromne możliwości. Miasto do tego przeznaczyło środki na adaptację.

Ta przestrzeń ma piękny PRL-owski sznyt. Solidne boazerie, prawdziwy parkiet, na sufitach kasetony z drewna. A wszystko to spełnia fantastycznie parametry akustyczne.

W grudniu, po remoncie, pokażemy tam pierwszą premierę. Trzymam się sztywno tego terminu i teraz nie dam sobie wmówić, że to jest niemożliwe.

Jeden ze spektakli Strefy Ciszy - "Odsłanianie mostu" - zagraliście w 2004 r. w ramach otwarcia mostu Rocha w 2004 r. Będzie odsłona druga - "Odsłanianie Olimpii"? Ten budynek kryje w sobie chyba sporo historii do opowiedzenia.

- Do odsłaniania mostu potrzebowaliśmy prawdziwego słonia. I on naprawdę szedł przez ten most. Ten pomysł raczej by w Olimpii nie wypalił. Zwłaszcza bez windy towarowej.

Sam obiekt został wybudowany pod koniec lat 50. Na początku to był Dom Kultury MO, a wcześniej także SB. Przed wojną w tym miejscu stała jedna z najpiękniejszych poznańskich secesyjnych kamienic mieszcząca dyrekcję PeWuKi. W latach 70. na czwartym piętrze funkcjonowało kasyno milicyjne. W swoim czasie był to budynek zastępczy dla Marcinka i Teatru Nowego na czas remontu. Samo Kino Olimpia padło w końcu w 2004 r. Teatr Viva nieco później. Potem była prywatna szkoła, jakaś siłownia, dyskoteka i inne cuda. Teatr Muzyczny nawet się tam nie przeprowadził, choć wiele na to wskazywało. Teraz Scena Robocza.

Spotkałem się z opinią, że Olimpia nie ma szczęścia do teatru, że to miejsce przeklęte. Dla mnie wydaje się być bardzo inspirujące.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji