Artykuły

PŁYWANIE PO "JEZIORZE"

W Teatrze Nowym - sceniczna wersja powieści Stanisława Dygata "Jezioro Bodeńskie". Powiedzmy od razu: nie spełnia ona oczekiwań, które rodzi lektura. Sięgając po tę znakomitą powieść, napisaną w 1946 roku, podjęła reżyser i adaptator Izabela Cywińska jeden bodaj tylko wątek, bardzo zresztą gombrowiczowski, chociaż nie po gombrowiczowsku pokazany na scenie. Mam na myśli wątek narodowy, a więc polskość w różnych przypadkach odmienianą. Dokonała przy tym ogromnych skrótów i zbudowała nową zupełnie konstrukcję, posiłkując się tekstem Dygata. A widz gubi się w tym wszystkim, tym bardziej, iż nie zawsze wiadomo, gdzie kończy się kpina a zaczyna powaga (czasem nawet patos lub celebracja), i co jest demaskowane, a co wzięte w obronę. I czy w ogóle wzięte, czy też tylko objęte czułym spojrzeniem.

Niestety, reżyser "ślizga się - mówiąc słowami Dygata - po powierzchni głębokości"; innymi słowy - pływa po "Jeziorze", oferując nam autora w okruchach. Nie da się wszakże ukryć, iż jednocześnie w bardzo umiejętny sposób osadza powieść w jednolitej przestrzeni scenicznej, którą tworzy salka gimnastyczna (świetna scenografia!). Przypomnijmy, iż rzecz dzieje się w niemieckim obozie dla internowanych cudzoziemców, a więc podczas II wojny, a główną postacią jest Polak - z francuskim pochodzeniem.

Wprawdzie warunki owego internowania bardziej przypominają (na scenie) tymczasowy areszt, ale też realizatorom zależało chyba na tym, aby pokazać dosadnie sytuacje zniewolenia, którą tłumaczą (a nie kompromitują jak w powieści) rozmaite frustracje, pozy, romantyczne uniesienia, egzaltacje i nadmiar uczuć. Od początku spektaklu wiadomo już, że jakikolwiek czyn jest niemożliwy, że owa polska "niemożność" (z taką ironią pokazana w powieści) nie wynika z wewnętrznej słabości, z cech charakteru narodowego, ale po prostu z obiektywnych przyczyn. Cywińska wykazuje więc wobec części postaci, ukazanych przez Dygata w krzywych lustrach, sporą dozę tolerancji czy zrozumienia, ba, nawet współczucia.

Założona przez nią świadomie pewna monotonia, powtarzalność zdarzeń, rytuał czynności, gestów, spięć i konfliktów, trwa przez dwie trzecie przedstawienia. Nasz internowany bohater coś tam usiłuje pleść patetycznie o Winkelriedzie narodów, a potem w pozie Chrystusika boleściwego przysiada na pryczy. Spod kołdry zaś dobiega: "miałeś chamie złoty róg".

Spektakl zyskuje inny wymiar, gdy zaczyna się wielki monolog czyli prelekcja wygłaszana w obozie przez naszego bohatera. Stanowi ona - wobec "internowanych dusz" - czystą prowokację intelektualną. Ów bohater wkładając kolejną maskę wyzwala się dopiero z romantycznych omamów, zbiorowych wmówień, narodowych wiar i złudzeń. Jakkolwiek reżyserka stara się cząstkę romantycznego idealizmu ocalić, uchronić przed śmiesznością, to przecież jej bohater potrafi również trzeźwo i rozsądnie myśleć, zdobyć się na autoironię. W owym monologu, stanowiącym jakby drugą część przedstawienia podejmuje Cywińska rozrachunek z polskim mesjanizmem, nie tylko tym z okresu po II wojnie, o którym tak pisał niedawno Koźniewski: "Zawiedli się ci, którzy w roku 1945 wyobrażali sobie - polski mesjanizm, że my Polacy, będziemy w stanie stworzyć jakieś państwo ekstra, niezależnie od wszelkich okoliczności historycznych, geograficznych, gospodarczych. Że to państwo będziemy budowali w przestrzeni kosmicznej naszych snów i marzeń. Że uwolnimy się od przywar ludzkich, od wskaźników ekonomicznych...".

Jest dalej ów monolog rozrachunkiem z owym "fotelem zachodnioeuropejskim, cywilizowanym", z którego widziano (lub widuje się) nas jako "ukrzyżowany naród". Powiada więc bohater: "Czy to ukrzyżowanie jest czymś więcej dla was jak jeszcze jednym momentem do wyzyskania dla własnej polityki?". Stwierdzając zaś, że "odkupiciel ma swoje defekty, z tym większą goryczą i sarkazmem prezentuje nasz bohater owe "odkupicielstwo" i "ukrzyżowanie", a więc również polski mesjanizm najświeższej daty. W końcu lata 80 dowodzą też, że nie zbywało nam na megalomanii narodowej, romantycznych złudzeniach i utopijnych pomysłach. Wielu czuło się członkami narodu nadzwyczajnego, widziało się na dachu świata, czuło się zbawcami narodów, prekursorami nowego ładu na ziemi.

Po trzecie wreszcie, jest ów monolog rozrachunkiem z postawami zajmowanymi przez tych, którzy nadal usiłują "wisieć na krzyżu" lub zdążyli się już wygodnie umieścić w "cywilizowanych fotelach europejskich".

Uderza mnie w tym spektaklu ambiwalentna postawa reżyserki. Z jednej bowiem strony zdobywa się ona - za Dygatem - na ironiczny, prześmiewczy stosunek wobec narodowych mitologii oraz na krytykę narodowych wad. A z drugiej strony - ujawnia swoisty sentyment do romantycznych uniesień, pięknych idei - haseł, a także skłonność do egzaltacji - oczywiście za pośrednictwem scenicznych postaci. Jej bohater przeżywa bolesne rozterki, miota się między uczuciem a rozumem, między wiarą a sceptycyzmem, egzaltacją a drwiną. I prowadzi to w końcu do pewnej dezorientacji widza.

Jak łatwo zauważyć, spektakl zaistniał głównie dzięki ostatnim sekwencjom - owemu monologowi. Do tego momentu nie robił większego wrażenia. Trzeba też przyznać, że mocnym punktem poznańskiego "Jeziora" jest świetna, w moim przekonaniu, rola główna w wykonaniu Lecha Łotockiego, brawurowo grana, precyzyjna warsztatowo. W świetnym epizodzie oglądamy Michała Grudzińskiego (rola Markowskiego). Ciekawą rolę zapisał na swym koncie Jerzy Stasiuk jako Roullet.

Ostatnia premiera w Teatrze Nowym jest propozycją zasługującą na uwagę. Liczne wszakże ułomności spektaklu sprawią chyba - tak, niestety, mniemam - że nie znajdzie on u widza ani większego zrozumienia, ani też żywszych reakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji