Artykuły

Nowy warszawski dom tańca

Wrześniowa Scena Tańca Studio to prezentacje różnorodne: od solowych popisów po grupowe choreografie, od konceptualnych realizacji po sfabularyzowane opowieści. Pierwsza odsłona cyklu zdecydowanie pokazała różnorodność: polski taniec nie jest jednolity, wielu twórców znajduje w nim swoje miejsce - pisze Marta Seredyńska na swoim blogu.

To, co udało się zaznaczyć, to fakt, że na polskiej scenie nie dominują jedynie prace eksperymentalne, że mniej znane spektakle wcale nie są gorsze od tych często promowanych w środowisku.

Gdzie najczęściej oglądamy dziś taniec? W małych i ciasnych pomieszczeniach, imitujących studia, halach fabrycznych, domach kultury, galeriach sztuki? Jak często nam się to zdarza? Ile jest w Polsce profesjonalnych scen, dających tancerzom i choreografom możliwość regularnych prezentacji? A ile jest takich miejsc w Warszawie?

Odpowiedź jest jedna: po dwóch latach starań i walki w końcu powstało! Miejsce, w którym tancerze będą mogli regularnie pokazywać efekty swojej pracy, a warszawska publiczność w końcu przyzwyczai się do cyklicznych spotkań z tańcem. STS. Tym, bardziej zagłębionym w historię teatru nazwa kojarzyć się może ze Studenckim Teatrem Satyryków (warszawski teatr kabaretowy, działający w czasach PRLu). To jednak nie to... a program nastawiony na pokazywanie ruchu - Scena Tańca Studio! W repertuarowym teatrze dramatycznym - Teatrze Studio, tancerze otrzymają w końcu możliwość prezentacji w profesjonalnych warunkach, dających nową jakość prezentacji. Bo czy taniec jest w czymś gorszy od teatru dramatycznego? Czy nie zasługuje na własne miejsce, by w końcu przestać być bezdomnym?

Nic by się jednak nie wydarzyło, gdyby nie determinacja i upór tancerza i choreografa Mikołaja Mikołajczyka, który do stworzenia programu zaprosił krytyczkę Jadwigę Majewską (a wsparli: Teatr Studio, Instytut Muzyki i Tańca, Biuro Kultury m. st. Warszawy, Ministerstwo Kultury). Efektem jest pilotażowy czteromiesięczny cykl (wrzesień-grudzień), w którym przez trzy dni w każdym miesiącu widzowie będą mogli oglądać różnorodnych twórców i zespoły, a także brać udział w warsztatach. A co potem? STS obudziła nadzieje, że taniec w końcu przestanie być traktowany gorzej, a w Warszawie - miejscu tak bogatym kulturowo, powstanie w końcu przestrzeń, dająca mu pełne prawo wypowiedzi. Jeśli więc projekt nie przetrwa (a wszystko zależy od wielu decyzji urzędniczych), będzie to oznaczało, że nadal jeszcze nie dojrzeliśmy do budowania środowiska tańca (które aktualnie jest rozbite), do dialogu - zarówno na płaszczyźnie artysta-widz, jak i między samymi twórcami, do szacunku do pracy własnej i innych. I będzie to bardzo przykre.

Naiwnie i emocjonalnie

Sam program złożony jest z czterech setów, na które składa się kilkanaście prac. Każdemu z nich przypisane jest inne hasło: Niżyński, Drzewiecki, Tomaszewski, Kantor. Zwraca to uwagę na ważne dla polskiego teatru i tańca postaci (bo czyż teatrowi i tańcowi nie jest do siebie blisko? nie prowadzą od lat dialogu, nie dopełniają się?), przez co dodaje prezentowanym spektaklom dodatkowych kontekstów. Czytając spis wrześniowych pokazów, zastanawiałam się, jak wiele łączy je z postacią Niżyńskiego, czy w każdym z nich znajdziemy linki do jego twórczości lub biograficzne odniesienia. Okazuje się, że skojarzenia mogą być bardzo luźne (choć bywają też dosłowne, jak w przypadku trio Krawczyński/Godowska/Wygoda czy Mikołaja Mikołajczyka), podobnie, jak zestawienie ze sobą poszczególnych spektakli. Daje to przede wszystkim przekrojową możliwość poznania polskich choreografów i zespołów, pamiętajmy bowiem, że nie jest to (na szczęście) kolejny projekt przeznaczony jedynie dla wąskiej grupy, zainteresowanej tematem, a przedsięwzięcie, mające na celu przyciągnięcie także nowych odbiorców i sprawić, by weszli w świat tańca i zostali w nim na dłużej.

Co do samego otwarcia... Wrzesień nie jest miesiącem łatwym dla teatrów - publiczność zazwyczaj dopiero otrząsa się z wakacyjnego rytmu, nie planuje jeszcze kulturalnych wyjść. Inauguracja Sceny Tańca Studio w pierwszy weekend września była więc dość ryzykowna... Czy ktokolwiek przyjdzie? (a przecież nie ma nic gorszego dla artysty od grania do pustych sal). W końcu to nowy projekt, nie wszyscy w Warszawie jeszcze o nim wiedzą... a jednak z dnia na dzień frekwencja rosła - nie wiem, czy to za sprawą poszczególnych twórców (a są w programie tacy, którzy na polskiej scenie tworzą już silnie obecną markę - mają swoich wielbicieli, którzy wiernie oglądają ich produkcje), sprawnie działającej promocji, czy też swego rodzaju powakacyjnego głodu kulturalnego (są bowiem widzowie z utęsknieniem czekający na początek nowego sezonu, nie znoszący wakacyjnych przestojów); jedno jest pewne - tak dobry start wróży sukcesy w kolejnych miesiącach.

Wrześniowa STS to aż dwanaście propozycji podzielonych na prezentacje podczas trzech dni. Różnorodność. Tak najwłaściwiej można go opisać. Zarówno jeśli chodzi o formy, technikę pracy, dramaturgię dzieła. Tym, którzy nie wierzyli, że w polskim tańcu dużo się dzieje, radzę przejrzeć jeszcze raz program - to prawdziwa kompilacja różniących się od siebie (czasem naprawdę znacznie) artystów.

Rozpoczęło się lekko - to chyba najlepsze słowo, oddające klimat pracy Iwony Olszowskiej i Natalii Iwaniec. Już sam tytuł - "Naiwny rekreacyjny taniec" kojarzyć się może z prostotą, ale też brakiem ściśle narzuconych ram. "Dla tych co na wakacjach byli lub będą" - przeczytać możemy w programie. To bardzo trafne, gdy patrzy się na dwie kobiety na scenie: ubrane w t-shirty i krótkie spodnie, z okularami przeciwsłonecznym na twarzach, siedzące bok siebie na krzesłach z twarzami skierowanymi w sufit, zdają się niczym turystki na plaży - z tą różnicą, że zamiast słońcu, oddają się padającym na nie promieniom reflektorów.

Poszczególne improwizacje oddzielone są między sobą blackoutami, raz mamy do czynienia z intensywnością ruchu, innym razem z bardziej kameralnymi sytuacjami. Współpraca między tancerkami momentami przeradza się w dominację jednej nad drugą. Ukazywane sytuacje raz łączą się ze sobą, innym razem wydają się oderwane od całości, jednak pamiętać trzeba, że jest to zestaw luźno ze sobą powiązanych scen, niekiedy ruch sam w sobie, bez ukrytych znaczeń i sensów, kontemplacja ciała, posiadającego nieskrępowane możliwości przemiany. Do tego esencjonalne dźwięki, wytwarzane na żywo przez Marcina Janusa (najlepszy punkt całego spektaklu) - momentami wydające się osobną przestrzenią, dla której nie zawsze potrzebne jest towarzystwo ruchu.

Nieco inaczej, choć także somatycznie, na widzów oddziałuje Anna Steller w "Solove" [1] [patrz link poniżej]. Przepiękna muzyka, pusta scena i ona. Impulsy i stany emocjonalne są tu bardzo osobiste, przeżywane przez tancerkę, jednak nie okazywane dosłownie i dosadnie. Patrzę na nią i chłonę ją wzrokiem, czuję jak drży, jak tęskni, jakie ma wątpliwości. Po chwili znajduję obok siebie (podobnie jak inni widzowie) kartkę z zapisanym fragmentem "Łaknąć" Sarah Kane. Już wiem, że kocha, a jednocześnie boi się, a największy strach budzi brak drugiej osoby obok. Na koniec ustami wyciąga z paczki papierosa, a potem w ten sam sposób podaje jednemu z oglądających zapalniczkę, by go zapalił. Chwila zwolnienia, skupienia się na tej prostej czynności to moment kulminacyjny, kiedy uświadamiam sobie jak bardzo bolesna może być tęsknota za kimś, kogo się kocha. Bez poprzedzającego spektakl filmu Patrycji Płanik (premierowe wykonania na Maat Festival poprzedzały filmy o rezydencjach artystów, w tym przypadku ukazywał on Steller oraz towarzyszącego jej mężczyznę), "Solove" stało się bardziej niedopowiedziane, a zarazem emocjonalne, wydawało się proste, a jednocześnie nasycone wrażliwością osoby kochającej.

Browarowe produkcje

We wrześniowym programie nie zabrakło też artystów związanych silnie z poznańskim programem Stary Browar Nowy Taniec. Wśród nich Janusz Orlik w solo "Insight" [2] [patrz link poniżej]. Cztery części, oddzielone od siebie pauzami w postaci blackoutów, każda z nich inna, każda zwracająca uwagę na sytuację emocjonalną obecnej na scenie postaci (a jednocześnie nas wszystkich). Widziałam ten spektakl kilkukrotnie, w różnych miejscach i niestety pokaz w ramach STS muszę uznać za najsłabszy. Mimo że elementy stałe - jak dramaturgię, światło, czy warstwę dźwiękową nadal uważam za interesujące i świetnie skomponowane, zawiodły przede wszystkim układ przestrzenny oraz znajdujący się w nim Orlik. To nie jest praca na małą scenę: w Malarni nie zmieścił się biały materiał - cyklorama umiejscowiona zazwyczaj z tyłu sceny, za którą ustawiano najróżniejsze przedmioty (jak kable czy drabina). To dzięki niej sceniczny świat wydawał się klatką, zamkniętą przestrzenią, w której tkwił Orlik. To dzięki temu zabiegowi jego zagubienie było bardziej widoczne, bardziej oddziaływało na publiczność. Tym razem był to po prostu ruch (z którym mam problem: poprzednie wykonania wydają mi się bardziej dopracowane, więcej w nich konsekwencji) ciała w przestrzeni, na białej podłodze, która nie oddawała klimatu spektaklu.

Dwie pozostałe produkcje Art Stations Foundation, pokazane w ramach STS to "Polska" Agaty Maszkiewicz oraz "Niżyński. Święto snów" Tomasza Wygody, Sławomira Krawczyńskiego i Anny Godowskiej. Obie uważam za interesujące [3] [patrz link poniżej], obie widziałam już wcześniej kilkukrotnie - nie obejrzałam jednak pokazów w ramach STS. O ile jednak Solo Maszkiewicz (w pewien sposób obnażające nasze wady, zadające pytanie o to, co charakteryzuje dziś Polaków, czy mamy się dziś czym pochwalić, a także zwracające uwagę na problem dystansu do otaczającej nas rzeczywistości) za każdym razem wypadało dość równo, Wygoda nie zawsze potrafi rozłożyć energię i na tym samym poziomie zatańczyć spektakl do końca. Nawet nie oglądając "Polski" mogę więc stwierdzić, że (zapewne) rozbawiła i zażenowała, doprowadziła do aprobaty bądź niezgody z przedstawionymi przez artystkę założeniami. Co jednak mogę powiedzieć o "Niżyńskim..."? Wygoda potrafi zaczarować publiczność, samą swą obecnością doprowadzić do emocjonalnych wstrząsów... jeśli jednak energia jego wykonania spadnie, solo staje się nużące, tancerz w przestrzeni bardziej uwiera niż przyciąga, zatracają się znaczenia. Na pytanie: ile walorów w solo Wygody znaleźć można tym razem, odpowiedzą jednak ci, którzy widzieli pokaz w czasie STS.

Teatry tańca

Polski taniec to nie tylko tak silnie obecne na rynku "pokolenie solo", to także zespoły, tworzące w różnych miejscach. We wrześniowej odsłonie STS zaprezentowały się więc Polski Teatr Tańca z Poznania oraz Kielecki Teatr Tańca. Zespół Ewy Wycichowskiej pokazał dwie choreografie: "Szkoda, że Cię tu nie ma" i "Już się zmierzcha". W 2013 roku, w ramach 40-lecia Polskiego Teatru Tańca zainicjowano cykl odcinków jubileuszowych, podczas których prezentowano archiwalne materiały filmowe, reinterpretowano niegdyś stworzone choreografie, a także prowadzono rozmowy z osobami, związanymi z PTT w różnych latach jego działalności. Ze wszystkich odcinków wyciągnięto potem fragmenty, które złożyły się w jedną całość - "Szkoda, że Cię tu nie ma". To wyznanie to zarazem hołd dla założyciela zespołu, ukazujący, jak wiele pracy wkładał w jego funkcjonowanie i jak wartościowe dzieła zrealizował (między innymi "Krzesany", "Epitafium dla Don Juana", "Stabat Mater", "Les Biches", "Yesterday"), a także jak ważną postacią jest dla polskiej sztuki tańca.

Materiały wizualne zostały tu więc skompilowane z ruchem tancerzy na żywo. Nie można nie docenić wspaniałych fragmentów choreografii, wyciągniętych z archiwum - dla wielu to jedyna okazja, by je zobaczyć, a zarazem docenić tę część historii naszej kultury. O ile warstwa ruchowa, wykonywana na żywo może pozostawiać niedosyt, zaznaczyć trzeba, że na scenie pojawiają się nie tylko aktualni tancerze PTT, ale też tancerze Conrada Drzewieckiego - Mariola Hendrykowska i Przemysław Grządziela, co sprawia, że spektakl nabiera jeszcze bardziej wspomnieniowego charakteru, staje się fragmentaryczną opowieścią o przeszłości. Przemijanie, smutek, śmierć - to tematu wieczoru, które podkreśliło także "Już się zmierzcha" (praca dedykowana Drzewieckiemu), gdzie skontrastowano grupę tancerzy z postacią nadnaturalnej wielkości, symbolizującej śmierć, z którą każde wejście w interakcje kończy się poniesieniem konsekwencji.

O ile docenić należy potencjał i historyczne odniesienia prac PTT, tego samego powiedzieć nie można o Kieleckim Teatrze Tańca. Trzy spektakle, trzy różne koncepcje choreograficzne, trzech różnych choreografów. "Stół bez szczęścia" Elżbiety Szlufik-Pańtak to opowieść o samotności, relacjach rodzinnych, problemach dorosłych i obecnego w nich dziecka. Prosty pomysł, oparty na ukazaniu sytuacji emocjonalnych między bohaterami, okazał się jednak zbyt trudny w realizacji: spektakl nuży, epatuje ciężkością ruchu (podobnie wydaje się być z warstwą muzyczną), infantylnością. Docenić można zagranie rekwizytem - tytułowy stół staje się schronieniem dla dziecka oraz miejscem dialogu dorosłych; jednakże warstwa ruchowa: duety, partie solowe, konfiguracje trójkowe charakteryzuje powtarzalność, nie mająca uzasadnienia, przydługie partie uwierają, zniechęcają widza do czekania na zakończenie.

Podobnie jest z pozostałymi pracami, wykonywanymi zespołowo. "Sen Jakuba" Grzegorza Pańtaka powstał do muzyki Krzysztofa Pendereckiego (która nie ratuje jednak spektaklu). Niektórym ująć mogą sekwencje, w których na scenie wykorzystano ogień - mnie niestety nie przekonały, podobnie jak rozplanowanie przestrzeni (posługiwanie się bliższym i dalszym planem technicznie nie zostało dopracowane), czy sceny zbiorowe (przy tak dużym zespole powinny robić wrażenie, nie wiem co zawiodło bardziej: techniczne braki czy choreograficzne niedociągnięcia). Choć konstrukcja i sens przekazywanych treści wydają się klarowne, brak w niej dramaturgicznego przemyślenia i jakości ruchu, która pozwoliłby oddać przedstawiane sytuacje. Prezentacji nie uratował nawet Jacek Przybyłowicz z "Monochrome" (choć to chyba najlepsza z trzech prac KTT). W komentarzu autorskim czytamy: "to spektakl o różnych odcieniach tanecznych relacji osadzonych w monochromatycznej przestrzeni sceny". Istotnie mamy tu zderzenia indywidualnych partii z grupowymi, momenty bardzo intensywne mieszają się ze spokojniejszymi - niestety nic z nich nie wynika, znaczenia rozmywają się.

Autor wychodzi na scenę

W teatrach dramatycznych dyrektorzy, będący także artystami (zazwyczaj reżyserami) prezentują publiczności swoje prace, pracują także nad premierami. Dlaczego więc nie przenieść ogólnie przyjętej zasady na grunt tańca? Mikołaj Mikołajczyk jako autor projektu Sceny Tańca Studio, a zarazem jej artystyczny dyrektor zabrał więc głos ze sceny. I to aż dwa razy podczas pierwszej odsłony prezentacji, co sprawiło, że zaznaczył w pełni swoją silną obecność w polskim tańcu.

W dniu inauguracji artysta pokazał "poLY-RHY-tm", stworzony w 2009, prezentowany jedynie podczas premiery w ramach poznańskiego Festiwalu Wiosny. To pierwsze wykonanie od sześciu lat - ci, którzy śledzą twórczość Mikołajczyka zobaczą w nim charakterystyczne dla niego zabiegi, dostrzega jednak, że jest to praca inna, o strukturze ściśle ustalonej choreograficznie, jednak bez nagromadzenia wielu środków wyrazu: to swoisty dialog ruchu i muzyki, gloryfikacja fizyczności, ale też pewnego rodzaju polemika ze "Świętem wiosny". Warstwa muzyczna tworzona jest na żywo przez Zbigniewa i Annę Kozub - to mix dźwięków, czasem bardziej elektroniczny, innym razem z dominacją perkusyjnego beatu, jeszcze innym z wysuniętym na plan pierwszy motywem "Święta wiosny" Strawińskiego. Mikołajczyk wchodzi na scenę w niebieskim trykocie, częściowo odsłaniającym tors nawiązuje zarówno do własnej przeszłości (pracy baletowej), jak i samego baletu (na myśl przychodzi nie tylko problem kostiumu w tańcu klasycznym, ale i jego wersje w realizacjach "Święta wiosny"). Artysta białą taśmą zaznacza na podłodze, po lewej jej stronie kwadrat. Po chwili wchodzi do środka i zaczyna wykonywać ruch ostry, surowy, geometryczny. Zdecydowanie "poLY-RHY-tm" cechuje repetycja: każda część spektaklu oparta jest na powtórzeniu nieskończoną ilość razy podstawowego ruchu, niekiedy dokładając do niego niewielkie elementy. W pierwszej części ciało Mikołajczyka wydaje się sztywne, sformalizowane, co wywołuje także skojarzenie mechaniczności podejmowanych działań. Ciało-maszyna wprawione w ruch nie znajduje końca, artysta na scenie jest niczym w transie. Zaznaczyć trzeba, że publiczność usytuowana została tu po dwóch stronach przestrzeni, działania sceniczne mają więc miejsce na środku. Przypomina to na myśl rytuał, tak dobrze znany z dzieła Strawińskiego: tancerz jest tu niczym Wybrana, wokół której widzowie - początkowo nieświadomie, zatoczyli krąg. Kolejne części posiadają podobne założenie: Mikołajczyk zarysowuje kolejny kwadrat białą taśmą, wchodzi do środka i wprawia swe ciało w ruch. W drugiej z nich artysta wiruje wokół własnej osi, z usztywnionym korpusem, przechyloną głową i uniesionymi rękoma - początkowo powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu znów wchodzi w pewnego rodzaju trans (czy to odniesienie do zataczanych wokół Wybranej kręgów?). Trzecia część oparta jest natomiast na chodzeniu: do środka kwadratu i do jego krawędzi, zbliżaniu się do centrum i oddalaniu od niego. Pod koniec, do Mikołajczyka dołączają także Zbigniew i Anna Kozub: każde z nich jest teraz w środku innego kwadratu, ich ruchy są rozluźnione, dynamiczne, niczym nieograniczone. Kulminacją staje się moment, gdy do performerów dołącza też zaproszona przez nich do tańca publiczność. Istotne, że choreograf stworzył dzieło fragmentaryczne, jednakże w pełni przemyślane kompozycyjnie. Wyznaczenie sobie przestrzeni działania traktować można nie tylko jako ograniczenie ruchu i wywołanie jego powtarzalności, ale też jako zapewnienie sobie bezpieczeństwa, zamknięcie się w obszarze, do którego nikt inny nie będzie miał wstępu (znaczące, że nie są to okręgi - jak mogłoby to być w odniesieniu do "Święta wiosny", a kwadraty charakterystyczne dla twórczości Mikołajczyka, przez co jeszcze bardziej podkreśla on swoją obecność na scenie). Tancerz jest tu niczym Wybrana, spełnia zaplanowany przez siebie rytuał, który dla publiczności staje się wielkim przeżyciem, patrzenie na ciało tancerza wywołuje emocjonalne obciążenie - wyczuć można, że właśnie teraz spełnia się ofiara. Ostatni moment - zbiorowego, szalonego wręcz tańca staje się zarazem jej dopełnieniem, jak i oczyszczeniem, afirmacją ruchu samego w sobie, który dla wielu jest rytuałem, traktowanym niczym największe sacrum.

Kulminacją wrześniowej odsłony STS (a zarazem mocnym akcentem otwierającym nową przestrzeń dla tańca) stał się pokaz "Projektu Jezioro łabędzie" Mikołajczyka, stworzonym wraz z Grupą Spektaklową z Zakrzewa [4] [patrz link poniżej]. Dzieło pokazane po raz pierwszy w teatrze dramatycznym, dzięki zmianie przestrzennej nabrało nowego znaczenia. Istotne są tu przede wszystkim pierwsza i ostatnia sekwencja: występujący siedzą luźno rozmieszczeni w przestrzeni na krzesłach, naprzeciwko których pozostawiono puste miejsca. Zazwyczaj moment ten miał miejsce na scenie - tym razem artyści czekali na publiczność już w foyer, dzięki czemu odniesienie do Mariny Abramović stało się bardziej wyraźne. Scena generuje bowiem określone znaczenia, zagospodarowanie foyer natomiast bardziej kojarzyć się może z przestrzenią galeryjną, bardziej intymną możliwością spotkania twarzą w twarz. Innego wymiaru nabrało przede wszystkim zakończenie spektaklu: po wyświetleniu materiału wideo (członkowie zespołu, pojawiający się kolejno na tle nieba) na scenie pozostał jedynie biały sztuczny łabędź, a wykonawcy czekali na widzów znów rozmieszczeni w foyer. Problem przemijania, śmierci został tu wyraźnie podkreślony: my odejdziemy (pozostanie jedynie pamięć o nas), przetrwają przedmioty - nieśmiertelne, naznaczone naszą obecnością, noszące znamiona naszego istnienia. W "Projekcie Jezioro łabędzie" łabędź staje się urną na to, co pozostaje z mandali - zbudowanego przez artystów serca z róż i ryżu, symbolu ich miłości do siebie (ale i szacunku i miłości do drugiego człowieka w ogóle), zniszczonego jednak, przez co zaznaczającego, że żadna chwila nie może trwać wiecznie. Miłość, akceptacja i szacunek dla siebie i innych, w tle motywy z "Jeziora łabędziego" Czajkowskiego, zinterpretowane w kontekście współczesności, a także szeroki kontekst kulturowy. Mikołajczyk skomponował swe dzieło w taki sposób, by każdy detal miał w nim uzasadnienie, po raz kolejny też wyszedł od klasycznego utworu, który posłużył mu jako rama do zbudowania naznaczonej nowymi symbolami całości.

Wrześniowa Scena Tańca Studio to więc prezentacje różnorodne: od solowych popisów po grupowe choreografie, od konceptualnych realizacji po sfabularyzowane opowieści. Pierwsza odsłona cyklu zdecydowanie pokazała różnorodność: polski taniec nie jest jednolity, wielu twórców znajduje w nim swoje miejsce. To, co udało się zaznaczyć, to fakt, że na polskiej scenie nie dominują jedynie prace eksperymentalne, że mniej znane spektakle wcale nie są gorsze od tych często promowanych w środowisku. Przykre jest, że opisując STS Witold Mrozek zwrócił uwagę [w Gazecie Wyborczej - Stołecznej - przy. e-teatr.pl] jedynie na propozycje solowe, stworzone przez artystów związanych z jednym ośrodkiem (które pełni bardzo ważną rolę w polskim środowisku tanecznym, jednak nie jest jedyną przestrzenią działań artystów), tworzących w podobnych konwencjach. Polski taniec to nie tylko Maszkiewicz czy Wygoda (których wychwala Mrozek - nie miałabym nic przeciwko, gdyby jednak wspomniał także o innych), ale też Iwona Olszowska, Anna Steller czy Polski Teatr Tańca. Nie wiem skąd taka tendencyjność w tekście autora, jednakże jestem przekonana, że STS nie powstała po to, by wskazywać tylko jeden punkt widzenia (co niestety w tekście miało miejsce), a dawać głos wielu tworzącym w Polsce artystom - a przede wszystkim uświadomić publiczności, że w tańcu może znaleźć coś dla siebie. Bo czy często nie bywa tak, że widz nie obcujący na co dzień ze sztuką tańca, idąc na bardzo eksperymentalny spektakl, nie rozumiejąc go, nie wraca już nigdy? STS proponuje różne typy prac: jedne zainteresują bardziej wtajemniczonych, inne pozwolą przyciągnąć nowych odbiorców, którzy będą powracać na taneczne wydarzenia, a przez to także edukować się w tej dziedzinie. Bo czy nowy warszawski dom tańca nie ma dać korzyści obu stronom: zarówno artystom, jak i widzom?

[1] O spektaklu oraz innych produkcjach V edycji Maat Festival pisałam na: http://www.taniecpolska.pl/krytyka/206.

[2] O spektaklu pisałam na: http://www.didaskalia.pl/warsztaty2_seredynska_4.htm.

[3] O Polsce pisałam na: https://mobilnaakademiakrytykitanca.wordpress.com/teksty-2/sesja-makt-w-poznaniu/.

[4] Spektakl analizowałam na: https://martaseredynska.wordpress.com/2014/12/03/projekt-jezioro-labedzie-zakrzewo-5-i-6-wrzesnia-2014/

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji