Artykuły

Niepokonany

I DZIŚ ZACZĄĆ WYPADA tak, jak zaczynało co najmniej przez pół wieku dziesiątki sprawozdawców teatralnych. Czy myśl Henryka Ibsena, norweskiego pisarza-filozofa potrafi się jeszcze przebić przez stuletnią patynę, czy też będzie się tylko oglądało muzealny staroć? Obojętnie, na zimno.

Jeśli idzie się do teatru Izabelli Cywińskiej, preferującej scenę gorącą, publicystyczną, nie sposób oczekiwać tylko wywoływania duchów przeszłości. A właśnie poznański Teatr Nowy sięgnął tym razem po "Wroga ludu".

I sprawdzają się przypuszczenia. "Wróg ludu" w wersji Cywińskiej jest także przedstawieniem o nas - Polakach anno 1981 i anno 82. Zarażonych słomianym ogniem, zniewolonych biernością, nie lubiących słuchać niewygodnych prawd. Choć pozostaje opowieścią o losach zakładowego lekarza, któremu zamarzyło się spełnienie roli nieprzekupnego eksperta, apostoła prawdy. Nawet za cenę zburzenia szczęśliwości opartej na pozorach, nawet za cenę sprawienia przykrości Wielkim i Średnim rodzinnego miasteczka, nawet za cenę jego zagłady.

Stockmann Tadeusza Drzewieckiego jest uosobieniem cnót i szlachetności, nie ma wątpliwości, nie ulega ani przez sekundę pokusom teścia, który, korzystając ze skandalu, zakupił akcje zakładu za pieniądze mające zabezpieczyć przyszłość pani doktorowej. Jest to postać typowo publicystyczna, maksymalnie odpsychologizowana. Ale też Cywińską we "Wrogu ludu" nie doktor Stockmann interesuje najbardziej. Musi się on pojawić na scenie wraz ze swymi szlachetnymi ideałami także po to, by stać się swego rodzaju papierkiem lakmusowym, by określiło się wobec niego środowisko. Należą tu brat-burmistrz w ujęciu Jerzego Staszuka, sprytny, inteligentny i doświadczony gracz, umiejący - jeśli trzeba - pochlebić, połechtać ambicję, zjednać sympatycznym uśmieszkiem. Hovstad - redaktor liczącej się w miasteczku gazety, ambitny, ale nie bardzo wierzący nawet w swoje własne pomysły, a w praktyce przedkładający utrzymanie się w pierwszej linii życia publicznego nad wierność samemu sobie i światopoglądową konsekwencję. Billing - typowa dziennikarska hiena - szukający nade wszystko dopingu, by móc wylewać jeszcze więcej żółci, by olśniewać celnością ripost, wyrafinowaniem stylu. I nade wszystko Aslaksen i "zwarta większość" drobnych właścicieli.

W przeciwieństwie do Drzewieckiego, Grochala (Hovstad) i Komasy (Billing) Janusz Michałowski kreujący postać Aslaksena stara się oddać wszystkie psychologiczne subtelności. Aslaksen uniżony, Aslaksen proszący, wątpiący, wyczekujący, niepewny i zwycięski - te stany narzuca wprost widzowi Michałowski ze zręcznością prestidigitatora najwyższej klasy. Partie z przywódcą "zwartej większości" Cywińską pozostawiła niemal nietknięte, choć gdzie indziej wcale nie oszczędzała skandynawskiego mistrza. Pozostawiła tylko ślad po wątku rodzinnym. Nie pojawiają się w ogóle na scenie synowie doktora ani jedyny sprawiedliwy, choć przyjezdny, kapitan Horster; podczas głosowania (jawnego zresztą, a nie - jak u Ibsena - tajnego) nie wyłamuje się ze zwartych szeregów żaden pijak i jednogłośnie przechodzi wniosek przewodniczącego, uznający Stockmanna za wroga ludu.

Ta właśnie scena - majstersztyk reżyserski Cywińskiej - urasta niemal do rangi symbolu łamiącego realistyczne ramy Ibsenowskiej sztuki. Zgromadzona na odczycie doktora publiczność jest nieruchoma i milcząca - nikt nie przerywa mówcom, nikt nie rzuca kamieniami. I choć - sądząc po ciemnych, żałobnych szatach - ten niemy tłum ma jakieś powody do niezadowolenia, ręce popierające wnioski ludzi burmistrza podnoszą się do góry automatycznie, jakby trochę bezwolnie.

Za chwilę wszyscy wyjdą, na scenie zapadnie ciemność. Tylko jeden reflektor będzie rozświetlał skrawek proscenium, gdzie w niemej rozpaczy tkwi bez ruchu oszkalowany i samotny Stockmann. Milczenie potrwa. A po wymownej pauzie - pojawi się, jak u Ibsena, zapobiegliwy teść z akcjami, przyjdą też redaktorzy. Znów skłonni będą zaoferować swoje usługi, bo - oceniając doktora swoją miarą -

przypuszczają, że tak naprawdę chodziło mu tylko o korzyści osobiste, nie zaś o jakąś tam abstrakcyjną prawdę. Nie obędzie się bez wizyty brata-burmistrza, który przyniesie wymówienie z pracy i zachęci do opuszczenia miasteczka.

Lecz doktor decyduje się pozostać. Bo znów ani przez sekundę nie wątpi, że jest to wybór jedyny z możliwych, że tu, gdzie poniósł tak dotkliwą porażkę, przyjdzie mu jeszcze batalię w obronie prawdy powtórzyć. I zostaje. Nie bacząc na doznane krzywdy, wznosząc się ponad osobiste urazy. Niepokonany, bo umiejący zwalczyć w sobie ludzką małość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji