Artykuły

Górą Polacy we "Włoszce"

Gioacchino Rossini w okresie młodzieńczej twórczości jest wskrzesicielem opery komicznej (opery buffo). Jednym z pierwszych utworów tego typu, które weszły na trwałe do repertuaru scen muzycznych jest "Włoszka w Algierze", napisana przez 21-letniego kompozytora w ciągu jednego miesiąca. Wystawiona w 1813 w Wenecji, przyjęta była entuzjastycznie. Wpłynęły na to poza cechami gatunku (optymizm libretta, lekkość muzyki) akcenty patriotyczne. Wenecja była pod rządami Austrii, a w ariach Izabelli pojawia się często słowo ojczyzna i wolność. Dlatego również została dość szybko wystawiona w Warszawie (rok 1819), budząc ogólny zachwyt i sympatię szczególnie patriotycznej młodzieży. Libretto tłumaczył Wojciech Bogusławski. Słyszał operę Chopin wśród innych oper Rossiniego pokazanych nad Wisłą. "Włoszka w Algierze" jest trudna dla śpiewaków, trudniejsza od "Cyrulika" ze względu na sceny zbiorowe.

Obecna inscenizacja w Warszawie jest pierwszą po przeszło 100 latach. Zapraszając do jej realizacji reżysera włoskiego Franka de Quella, dyrektor Robert Satanowski chciał zapewne przedstawić wzorcowy model opery włoskiej, a już szczególnie na przedstawieniach premierowych obsadzonych w głównych partiach przez Włochów. Kwartet śpiewaków z Półwyspu Apenińskiego został rozbity przez Ewę Podleś, która zastąpiła chorą młodziutką Cecylię Bartoli i co przy tym przyjemnie stwierdzić wysunęła się na czoło przed rodaków Rossiniego. Mimo trochę małego głosu, jak na warunki naszej ogromnej sceny, zaprezentowała niezwykłą ekwilibristykę koloraturową i znakomite opanowanie rzemiosła aktorskiego. Była dla mnie bardzo typową Włoszką, gdzie trzeba słodką zalotnicą, gdzie trzeba pewną siebie kłótnicą. Włoska męska obsada nie zachwyciła, może bas Alfreda Mariotti spełnił moje oczekiwania co do włoskiego bel canta. Polska obsada występująca 8 marca w pełni zasłużyła na najwyższe pochwały, była miejscami nawet lepsza (drugi raz wystąpiła Ewa Podleś) od Włochów. Szczególnie partia Lindora w wykonaniu Paulosa Raptisa zachwycała brzmieniem i techniką. Inscenizacja w całości nie wywołała jednak entuzjazmu, było zbyt dużo niepotrzebnego ruchu, tandetnych dekoracji, przy zbyt wielkiej statyczności wykonawców przede wszystkim chórzystów. Najbardziej denerwowało czekanie orkiestry na "dojazd" haremowych budowli. Odniosłam wrażenie, że reżyser pierwszy raz zetknął się z "obrotówką" i bawił się nią jak dziecko. Drugie generalne rozczarowanie dotyczy warstwy słownej. Przecież opera buffo poza lekkością muzyki to między innymi komizm sytuacyjny i dowcip słowny. Słysząc na widowni podczas pierwszej premiery dużo języka włoskiego i znając spontaniczność tych ludzi, spodziewałam się śmiechu lub uśmiechu rodaków kompozytora. Ale nic z tego, była cisza i poważna atmosfera. Nie wiadomo czy sprawił to styl serio orkiestry, czy może libretto zwietrzało i nie bawi zakochanych w operze mieszkańców znad Tybru. Może tym razem trzeba było odstąpić od zasady wersji oryginalnej i dać dobre, nowe tłumaczenie polskie lub przepracowane przez dobrych librecistów polskich stare (vide "Henryk VIII na łowach"). Zaprzepaszczono wiec szansę dobrej zabawy, bo sama muzyka i ciągły ruch rekwizytów oraz ładne kostiumy jej nie zapewnią.

Przy okazji chciałabym podzielić się refleksją na podstawie dwóch ostatnich premier w Teatrze Wielkim, dyrekcja albo powinna zaostrzyć kryteria naboru chórzystek, albo zatrudnić do tła rewii w "Złotym koguciku" czy nałożnic w haremie we "Włoszce" uczennice szkoły baletowej. Są na pewno zgrabniejsze i ładniej się poruszają, a chórzystki ustawić z boków sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji