Artykuły

Nie chciałam, żeby Bóg miał brudno w domu

- Lubię momenty, kiedy fakty kompletnie bezwartościowe z punktu widzenia pisarza monumentalnego udaje mi się nasycić pierwiastkiem metafizycznym - mówi pisarka Dorota Masłowska w rozmowie z Dorotą Wodecką w Gazecie Wyborczej.

Dorota Wodecka: Czy Dorota Masłowska jest przekleństwem młodych polskich pisarzy?

Dorota Masłowska: Trzeba zapytać młodych polskich pisarzy. Ale dlaczego miałaby być? Młoda polska literatura odnosi się do Masłowskiej. No tak, obiektywnie jestem dość obwieszona medalami jak na swój wiek. To może trochę jechać po ambicji. Zresztą mnie też jedzie.

Pani?

- Nie chciałabym spędzić reszty życia na macaniu tych medali, chciałabym mieć nowe, lepsze. Chociaż tak naprawdę moją obsesją i ambicją jest chyba robienie czegoś super własnego, osobnego. Literatury, która nie będzie musiała wchodzić w żadne rywalizacje, bo będzie niepodobna do niczego i będzie startować w swojej własnej kategorii. I chyba taką drogą idę. Najważniejsza jest ekstatyczna, dziecięca przyjemność, którą mi sprawia pisanie: eksperymentowanie, poszerzanie pola walki. Rankingi mnie trochę nie interesują.

Nic a nic?

- Nie wiem, jak bardzo musiałabym być wyposzczona, żeby załapać się na emocje związane ze śledzeniem zestawień i głosowań internautów.

To czyją oceną się pani emocjonuje? Sama dla siebie jest pani instancją pierwszą i ostatnią?

- Rozmawiamy w momencie, kiedy nie pamiętam, jak to działa, bo od długiego czasu nic nie napisałam i nie byłam oceniana. Najpierw zawsze pokazuję bliskim i sprawdzam, czy się śmieją.

Boi się pani pytania: dlaczego pani nic nie pisze?

- Nie. Nie jestem typem rzemieślnika, który codziennie pisze osiem stron, a potem idzie na spacer. U mnie to jest raczej takie napadowe. Myślę, że przez ostatnie parę lat czułam się trochę przytłoczona i robiłam wszystko, żeby nie pisać.

Bo czuje pani, że wszyscy się gapią pani na ręce? To paraliżuje?

- Tak, ale dużo bardziej paraliżująca potrafię być dla siebie ja. Chcę, by każda kolejna rzecz forsowała moje ograniczenia, szła gdzie indziej. I po prostu nadchodzą okresy, kiedy nic nie wydaje mi się wystarczające.

I wtedy?

- Przypominam eksploatowaną w amerykańskim kinie postać pisarza mnącego puste kartki w kulki i celującego nimi do kosza. Ale jest też w tym mięciu w kulki unik. Pisanie do kosza jest dobrą metodą, żeby nie musieć brylować na parkietach studiów telewizyjnych i robić innych zużywających rzeczy.

Ze strachu, że się zużyję, wolę siedzieć cicho?

- Taki nie do końca świadomy trik. Ale rzeczywiście szastanie się po mediach powoduje coś w rodzaju metafizycznego zużycia. Jeżeli pani twarz zostanie wydrukowana w 100 tys. egzemplarzy i potem wyląduje na śmietnikach i w kocich kuwetach, to będzie to degradujące dla... jakby dla idei pani osoby.

Literatura sama się nie obroni?

- Książkę trzeba promować. Po pierwsze, żeby - jak ktoś lubi moje książki i czeka na nie, jak ja wyczekiwałam jako piętnastolatka na nową część "Wiedźmina" - powiedzieć mu: już napisałam, możesz iść do księgarni. Po drugie, dlatego że lubię jeść, lubię nosić ubrania i płacić rachunki. Po trzecie, to jest mi w jakimś stopniu potrzebne, człowiek, jak coś zrobi i jest tym podniecony, to bardzo chce o tym gadać, dyskutować... To są często emocjonujące spotkania i rozmowy. Dopiero później przychodzi rodzaj kaca, okradzenia, "wszyscy mnie widzieli, wszyscy wiedzą, że jestem".

W Polsce nie można sprzedać książki bez autora? Pisarza, który nic

"fajnego" nie powie?

- Są inne metody promocji. Można wyeksponować brak autora: wydawca nie zna autora, książkę znalazł w reklamówce w trzcinach nad rzeką... Wydaje mi się, że w ogóle literatura piękna schodzi do podziemia, staje się dziwacznym, hermetycznym hobby. Po pierwsze, dlatego że książki drożeją i stają się ekstrawagancją, po drugie - że są z innego porządku czasowego. Trzeba usiąść, skupić się, wniknąć, zsyntetyzować. To bardzo buddyjskie w porównaniu z nagłówkiem i leadem. Nie stać nas na książki, finansowo ani umysłowo. Nie chodzi mi o właściwości intelektualne, tylko o rodzaj skupienia, udania się na ubocze rzeczywistości, którego wymaga lektura. Natomiast YouTube, Facebook są instant. Można z nich korzystać w samochodzie w korku, przy obiedzie.

Pisanie też wymaga udania się na ubocze. To możliwe między kuchnią a pokojem dziecka?

- Pisanie to jeszcze inny typ pobocza. Ale to jest do zrobienia. W tych okresach, kiedy z jakiegoś względu nie piszę, nie pisałabym nawet, gdyby dano mi do dyspozycji dla siebie 25 godzin dziennie. Natomiast kiedy piszę, to się nad tym nie zastanawiam, bo po prostu jestem zajęta.

Nie obciąża pani myśli, że musi pani napisać tak, by potwierdzić swoje pierwsze miejsce?

- To pierwsze miejsce jest bardzo kontrowersyjne. Poza tym najgorszym przeciążeniem i próbą sił była druga książka. "Wojna..." była kontrowersyjna i istniało ogromne ryzyko, że była jednorazową eksplozją, że następna rzecz obnaży jej epizodyczny charakter. W tej chwili mój priorytet jest hedonistyczny, pisanie to dla mnie przyjemność, przebywanie poza rzeczywistością - jakbym dostała jeszcze kawałek dzieciństwa do przeżycia. Oczywiście kiedy pojawiają się ludzie, którzy piszą zachwycająco, to jestem trochę zazdrosna, ale też się cieszę, podniecam, to mnie podnosi. Nie czuję się jak bohaterka Elfriede Jelinek. Figura poprzeczki, która się przewija przez tę rozmowę, nie jest głównym motywem mojego życia twórczego czy umysłowego. Po prostu mam w sobie jakiś przedziwny aparat i strasznie interesują mnie jego możliwości, kręcenie gałkami...

Aparat do składania słów?

- Tak. I lubię się nim bawić, przy nim dłubać. Nie ma w tym chorobliwej chęci nakręcania go do niemożliwości, na pogranicze wybuchu. Cieszy mnie, że coś takiego mam i że on mi trochę pomaga przeżywać swoje istnienie, pomaga mi w pewnej higienie duchowej.

Co jest większym spełnieniem? Pisanie czy wydanie?

- Byłoby ciężko pracować nad czymś miesiącami, jarając się, że będzie leżało w szufladzie. Pisarz, jednostka dość neurotyczna i pogięta wewnętrznie, często aspołeczna, również ze względu na charakter tej pracy, na tę izolację, samotniczość, doznaje rodzaju rzadkiej komunii albo współistnienia z ludźmi poprzez pisanie. To jest strasznie ważne. Jest szczęście w byciu czytanym. Mnie najbardziej cieszy, jak ludzie się śmieją. Kiedy ktoś mówi: rechotałem całą noc. Sama też tak mam, że jak ktoś mnie rozśmieszy inteligentnie, to będę dla niego prać w rzece i nosić drzewo. Mam poczucie ogromnego niedorozwinięcia, niedowładu tej sfery w Polsce. Kiedy przemknie mi gdzieś w telewizji jakiś wieczór kabaretowy, to nie mogę uwierzyć, jak anachroniczne i czerstwe żarty są tam wałkowane. Ta dziedzina nie nadąża za rzeczywistością, choć są w niszy rzeczy wybitne, np. komiksy Macieja Sieńczyka.

A jak pani obcuje z cudzymi dziełami?

- Nie mam analitycznego umysłu i cała moja wrażliwość skupiona jest na zdaniu, nabrzmieniu słów. Trochę dyskwalifikuję na starcie rzeczy, które nie są stylistycznie ekstrawaganckie, zabawne, bez efektu specjalnego. Poza tym jestem dość naiwnym czytelnikiem, który rzadko potrafi streścić fabułę, ideę. Natomiast zdarzają mi się długie okresy, kiedy nie czytam wcale.

Celowo?

- Czyja wiem? Lubię sama żyć, patrzeć, smakować, rozmawiać, a nie tylko czytać ciągle, jak inni smakują i rozmawiają.

Fabuła nie jest istotna?

- No, niestety dla mnie średnio. Z tego powodu trudno mi z moim chłopakiem cokolwiek wspólnie czytać czy oglądać. On potrafi powiedzieć, jak splotą się wątki i co się zaraz zdarzy, ja tego w ogóle nie rejestruję i ciągle pytam: Jezu, dlaczego on tam poszedł? Co on robi? Potrzebuję do oglądania filmów pogotowia fabularnego. Zwracam uwagę na szczegóły językowe albo wizualne. I potem, kiedy piszę, im bardziej błahe zdarzenia udaje mi się wymyślić, tym bardziej mnie one cieszą. Pamiętam, jak marzyłam, żeby w "Dynastii" ktoś poszedł do toalety albo kuchni. Lubię momenty, kiedy fakty kompletnie bezwartościowe z punktu widzenia pisarza monumentalnego udaje mi się nasycić pierwiastkiem metafizycznym.

A przy pisaniu co pierwsze: zdanie czy opowieść?

- Kiedy staram się sobie przypomnieć wszystkie moje epizody piśmiennicze, to wiem, że to język był pierwszy i że to on kreował postaci i dyktował zdarzenia.

"Wojnę..." pisała pani bez przerwy. Eustachy Rylski uważa, że jest pani medium, przez które mówi coś lub ktoś.

- No bo jest w tym coś takiego... Kiedy piszę, jestem dużo bardziej świadoma i inteligentna niż na co dzień, wszystko do mnie mówi, wszystko coś znaczy. Z głowy wypada mi dużo instynktownych rzeczy, które pojawiają się nagle, znikąd, same się piszą, a ja jestem łączniczką.

Jak to wytłumaczyć?

- Może to kwestia słuchu. Zazwyczaj poruszamy się np. po mieście i słyszymy bełkot, ambient. A jak się w to wsłuchać, to język zebrany w ciągu miesiąca z tramwajów, z pociągów i centrów handlowych jest pełnym wyciągiem, wymazem z rzeczywistości. Jest w nim teraźniejszość, przeszłość, a co najciekawsze - także przyszłość. Ja uprawiam taką językową socjologię śmietnika, wróżenie z fusów.

Wciąż pani słucha?

- Trochę sobie słucham. Chociaż mniej niż kiedyś, bo przeżywam pewne rozczarowanie społeczeństwem; główne przemiany już się przetoczyły i wszyscy tylko mówią o "pieniążkach".

Co się jeszcze zmieniło?

- Niesamowite są te zdrobnienia, "buźka", "kremik", "pozdrowionka". Na pewno język też zmutował się w kierunku telewizyjnym, coraz więcej osób niemających nic wspólnego z oficjalno-medialnymi formami wypowiedzi używa schematów retorycznych z telewizji. Te wszystkie "tak?" na końcu zdania, wszelkie "powiem tak", "powiem w ten sposób" wprowadzające atmosferę profesjonalizmu, bycia bezustannym ekspertem. Poza tym język obsuwa się w stronę ordynarno-wulgarno-brutalną. Ja też z "Wojną...", niestety, się do tego dołożyłam. Kiedyś przeklinałam, teraz mam ochotę bić za to ludzi parasolką. Trochę się mądrzę, bo mało telewizji oglądam, ale ze strzępów, które do mnie docierają, wydaje mi się, że to medium straszliwie się spauperyzowało. Oczywiście jest to szalenie demokratyczne, bo mogą to oglądać osoby z 30-elementowym zasobem słownictwa i też wszystko zrozumieją. Ale to jest przezabawne - ja narzekająca na rynsztokowy język w oficjalnym obiegu...

Dlatego że wprowadziła pani ten rynsztok do literatury?

- Nie do końca ja, ale "Wojna..." to pierwsza tak wulgarna książka, która tak dobrze się sprzedała i która została w pewnych kręgach uznana za literaturę wysoką.

Słusznie?

- Myślę że tak, bo ona literacko jest zupełnie pełnowartościowa. Może gdybym miała oceany wolnego czasu, tobym tam poskreślała to i tamto... Ale podejrzewam, że gdyby poprawiać książkę co parę lat, to powstawałaby po prostu nowa. Mnie się akurat podoba, że książki, które napisałam, dokumentują stan mojej jaźni z określonego momentu, to takie zdjęcia mózgu, zasobu słownictwa...

Wyeliminowała pani z tego zasobu przekleństwa dlatego, że jest pani mamą?

- Staram się. I tak rzeczywistość nie jest piękna.

I upiększa ją pani, używając np. słowa ambaras.

- Lubię polską literaturę z końca XIX w. i lubię sobie poużywać takich różnych filuternych słów i konstrukcji gramatycznych. W ogóle u nas w domu dużo się stylizujemy i mamy całe takie okresy, kiedy np. udajemy, że jesteśmy bohaterami seriali. Z tą retrostylizacją miałam nawet długo marzenie, że napiszę powieść w tej konwencji, ale w sumie zmięłam ją w kulkę i zostało z niej tylko "Między nami dobrze jest". Okazało się, że moja proza musi się żywić rzeczywistością. To znaczy najstaranniejsza stylizacja nie ma racji bytu, jeżeli nie zasila jej mięso rzeczywistości.

Czyli nie napisze pani nigdy o powstaniu listopadowym?

- Raczej nie. Być może pan Eustachy Rylski chętnie by to przeczytał, ale nie jestem w stanie tego dla niego zrobić. Mimo że bardzo go lubię.

Wielu pisarzy pożywiło się katastrofą. Pani niczego nie napisała.

- Ale mówimy o katastrofie...

Smoleńskiej.

- Właśnie! To jest bardzo ciekawe! Wynikałoby z tego, że to już nie jest katastrofa smoleńska tylko katastrofa po prostu. Jak gdyby taka katastrofa W OGÓLE. Namawiano mnie na komentarze oraz eseje i poematy na ten temat, ale to nie jest coś, co ja chcę w życiu robić, to nie jest moje powołanie. Mogłam to osobiście przeżywać jako tragiczne zdarzenie. Ale ta dyskusja to nie dla mnie.

Nie chciała pani zabrać głosu w dyskusji o Polsce?

- Ja go zabieram, jak czuję potrzebę i mam coś do powiedzenia. Odkąd napisałam "Między nami dobrze jest", nie robię nic, tylko siedzę z dziennikarzami i zgłębiam polską tożsamość. Nie mam nic już do dodania. Mam alergię na ten temat. Jestem tymczasową umysłową emigrantką.

Powiedziała pani, że książki zmieniają. Panią która zmieniła?

- Fundamentalna była dla mnie "Panna Nikt", którą przeczytałam w siódmej klasie. To był dla mnie nieprawdopodobny cios, wywrócenie na nice wyobrażenia o tym, czym jest literatura. I chyba wybuch marzenia o pisaniu: odkrycie, że dla rzeczy trudnych, brzydkich, które już zaczynały mnie dręczyć, też jest miejsce w literaturze.

I to wtedy pomyślała pani, że chciałaby być pisarką?

- Zawsze chciałam, ale to był szczególny moment obudzenia się nadziei, że będę mogła kiedyś wywalić na papier całą swoją puszkę Pandory, całą ohydę życia.

Pani jako 13 latka doświadczała ohydy życia?

- Już raczej tak, byłam gotycką nastolatką. Brudne włosy, napis Marilyn Manson korektorem na plecaku.

Literatura miała charakter ucieczkowy?

- Trochę na pewno. Później zdarzyło mi się jeszcze sporo ważnych książek. Do napisania "Wojny..." uruchomiła mnie obsesyjna fascynacja Anais Nin i Henrym Millerem. Byłam zarażona takim rodzajem pisania prawie bezmyślnego, prawie nieświadomego, nieograniczonego logiką i zasadami. Ale mówiąc o tym, że chciałam zostać pisarką, postawmy gwiazdkę i napiszmy pod spodem, że chciałam być również poetką. Tylko nie miałam do wierszy specjalnego talentu, zrzynałam niezbyt udolnie. Ale namiętność do ładnych zdań mi została.

Zastanawiam się, czy to, co pani mówi, nie jest literaturą. Przecież kiedy jesteśmy dziećmi, naszymi idolami rzadko są poeci.

- Nie wiem, czy to zawsze tak działa na zasadzie naśladownictwa. Ja dokładnie pamiętam swoje powieści z dwiema stronami i to wielkie pragnienie opowiedzenia jakiegoś świata którego właśnie doświadczam.

Ale pani chciała przecież sprzątać kościoły.

- Tak, był też taki plan.

By być blisko Boga?

- Jestem ambitna i nauka religii także wzbudziła we mnie ambicje. Chciałam, żeby Bóg zrozumiał, kto jest najlepszy u niego w klasie. Chciałam mu pomóc. Nie chciałam, żeby miał brudno w domu.

Czyli religia panią skrzywdziła?

- Nie będę się o tym rozwodzić, ale... Myślę, że religia w takiej formie, w jakiej mi ją przedstawiono, na niektórych ludzi działa niszcząco. "Chciałam przed Bogiem dobrze wypaść. Leżeć krzyżem, obdzierać się ze skóry, żałować, złachmanić się".

Czemu pani posyła córkę na religię?

- Bo z etyką były jakieś komplikacje logistyczne. I stwierdziliśmy, że niech popróbuje, pointeresuje się, że może ona na przykład na to reaguje dobrze? Poza tym to część kultury, nie może całe życie na kościół mówić "zamek". Ja zostałam wychowana w kontekście silnej, dość okrutnej ludowej religijności mojej babci. Groźny Bóg, pachnący wilgocią kościół i wizja piekła, co we mnie, osobie wrażliwej, ewoluowało w takie konstrukcje logiczne, mentalne i moralne, przed którymi chciałabym dziecko ochronić. Z drugiej strony, jak wspominałam, to część naszej kultury, obyczajowości, historii. Trudno wychować dziecko w abstrakcji od tego, że każdy dorosły sto razy dziennie mówi w tym kraju "O Boże" albo "Jezus Maria".

Rozmawiacie o Bogu?

- Oczywiście jest wysyp pytań. Tłumaczę, że Bóg to osobista sprawa każdego człowieka.

A ona pyta: Mamo, a ty?

- Podkreślam, że jeżeli człowiek wierzy w Boga, to ten Bóg bezsprzecznie istnieje. Jeżeli nie wierzy, to bezsprzecznie nie istnieje. Że religia to pewien sposób rozumienia świata i że ludzie w różnych częściach świata wyobrażają sobie to wszystko nieco inaczej. Wydaje mi się, że to jest ważne. Ja natomiast jestem wierząca niepraktykująca. To znaczy mam ustawienia chrześcijańskie, ale nie potrafię uczestniczyć w organizacji.

Tylko w tej konkretnie czy w ogóle?

- Chyba w ogóle raczej nie lubię organizacji, nawet małych, nawet towarzyskich. Nigdy nie miałam do tego głowy, nie mam w sobie karności, nie lubię liderów, autorytetów, statusów, hierarchii, nie umiem się słuchać. Nie chodziłam do przedszkola, teraz myślę, że to może być powód.

A do czego jest pani potrzebne istnienie Boga?

- Nie wiem, czy to mi jest potrzebne, urodziłam się z poczuciem tego istnienia. Czasem przymierzam się do myśli, że może nic nie być poza materią, biologią, reakcjami chemicznymi, i mój umysł tego po prostu nie kupuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji