Artykuły

A na scenie Ubu śpiewa w dresie

Dwanaście lat po prapremierze monachijskiej, 10 lat po polskiej, na nasze sceny powróciła opera Krzysztofa {#au#1590}Pendereckiego{/#} według {#au#620}Jarry'ego{/#}. Jego "Króla Ubu" zrealizował w Operze Narodowej Krzysztof Warlikowski. Sukces? Połowiczny.

Tej premiery, umieszczonej tym razem w programie warszawskiego Teatru Wielkiego dla uczczenia 70. urodzin Krzysztofa Pendereckiego, oczekiwano od dawna. Pojawiała się w planach teatru od ponad dwóch lat. Dobrze, że wreszcie się udało...

Dobrze, bo jest to opera, którą w naszych czasach powinno się zalecać jako obowiązkową. Dla rwących się do rządzenia i dla rządzonych.

Warlikowski postanowił zaktualizować świat Ojca Ubu. Nasz bohater (nienachalny Paweł Wunder) mieszka sobie w typowym współczesnym polskim mieszkaniu (święty obraz nad nieśmiertelną wersalką i inne symbole względnego dostatku zadowolonej z siebie naszej odmiany niższego stanu średniego wykreowała scenografka Małgorzata Szczęśniak). Nosi dres, jak połowa populacji. Potem, kiedy już zostanie królem, nie zmienia się właściwie. Tylko Ubica (znakomita Anna Lubańska) przywdzieje futro i suknię po obalonej królowej Rozamundzie (wspaniała, choć epizodyczna, kreacja Izabelli Kłosińskiej, która potrafi jednym gestem pokazać, że jako jedyna rozumie, co ma się za chwilę stać). Z telewizora w domu państwa Ubu, przed zamachem na króla Wacława płyną jak instruktaż kadry autentycznego programu - "997".

Ten zabieg uwspółcześnił Ubu, ale i - co, jak rozumiem, było celowym wyborem reżysera - odebrał mu sporo ponadczasowości, która wszak i u Jarry'ego, i w operze Pendereckiego jest... co najmniej istotna. Stąd też problem ostatniego aktu: wojny Polski z Rosją już przecież nie da się zrealizować "na aktualnie". I zgrzyta, bo obrazek wojaków, którzy jak chłopcy w klasie, przerzucają się wzajemnie papierowymi samolocikami, raczej, niestety, bawi niż przeraża. Po znakomitym początku, znacznie mniej rozbuchanym, niż można się było spodziewać, świetnych pomysłach na konkretne sceny (jak ta z zamachem stanu czy dziejąca się w parlamencie, dość udatnie przypominającym sejm RP), ten akt rozczarowuje, bo nie trzyma się konsekwentnie wcześniejszych rozwiązań. Po czym nagle aktualność (nadmiernie skądinąd na mój gust naiwna) powraca. Oto bowiem, pognębieni i wyrzuceni z kraju, Ubu i Ubica odnajdują się i śpiewają duet bynajmniej nie zbolałych i słusznie przegranych byłych tyranów, lecz pełnych nadziei na równie nieprawą przyszłość w "idealnym dla siebie miejscu na świecie" kreatur. Tak to jest u Pendereckiego. Na scenie Opery Narodowej widzimy wtedy w tle obrazki ze Stanów Zjednoczonych. Statua Wolności staje się latarnią morską dla mętów, jakim wszak są oboje Ubu. Taki wybór reżysera. Pewnie tak to widzi...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji