Artykuły

Pasja Monsieur Poulenca

Czterdzieści lat polskie teatry operowe zwlekały z wystawieniem tego arcydzieła, ale opłaciło się czekać - dzięki łódzkiej inscenizacji "Dialogi karmelitanek" powstały jak Feniks z popiołów.

Przez większą część wieczoru nie opuszczamy surowych klasztornych murów, a na scenie dominuje umuzyczniony dialog, co zapewne będzie ciosem dla miłośników popularnych arii i orkiestrowych fajerwerków. Teatr Wielki w Łodzi proponuje w zamian niespieszną przypowieść o drodze na Golgotę. Rozprawę o przezwyciężaniu strachu, którego ton muzyka Francisa Poulenca oddaje już od pierwszej sceny, gdy młoda Blanche w zaraniu rewolucji francuskiej postanawia zostać zakonnicą. W finałowej scenie strach zmienia się w przerażenie, jakiego nikomu nie udało się w operze ująć bardziej sugestywnie: karmelitanki wolno kroczą na szafot, a ich modlitwę tnie przeraźliwy dźwięk gilotyny.

Gdy pół wieku temu Poulenc komponował operę do tekstu Georges'a Bernanos'a, dokonywał nie tylko rozrachunku z historią i współczesnością, lecz także z własnym sumieniem. Doświadczenie wiary, mistycznej łaski, która jest antidotum na okropności świata, stało się jego udziałem - niegdyś esteta i beniaminek paryskich salonów, powrócił na łono Kościoła i pozostał gorliwym i głęboko wierzącym katolikiem. W tym tkwi tajemnicza siła muzyki jego największej opery - ta muzyka wzrusza, porywa i zmusza do kontemplacji. Kompozytor mawiał: "Wybaczcie moim karmelitankom, potrafią śpiewać tylko muzykę tonalną". W dobie szalejącej awangardy jego opera, pełna lirycznej, wręcz sentymentalnej zadumy, była manifestem - Poulenc nie chciał uczestniczyć w intelektualnych przepychankach drugiej połowy XX wieku.

Krzysztof Kelm potraktował "Dialogi karmelitanek" z pokorą - z dwunastu scen tej opery stworzył misterną konstrukcję, pięknie wkomponowaną w ascetyczne dekoracje i ruch, gdzie klimat spektaklu wspomaga nawet niepokojąco pomrukująca przy zmianach dekoracji maszyneria Teatru Wielkiego. Tylko finał, w którym szafot jest wielką konstrukcją z lśniącego aluminium, osłabia dramatyczne napięcie - ekspresja zmienia się w ekstrawagancję, a plastyczny znak w banał. Ponieważ chór śpiewa przez głośniki i zostają zakłócone proporcje brzmienia, w kulminacji tej zawodzi również wspaniała muzyka. Na szczęście, przez trzy godziny proporcje są dobrze wyważone, mimo że głosy solistów lekko nagłośniono. Wszystko po to, by śpiewany po polsku tekst był lepiej zrozumiały. Nowe tłumaczenie Romana i Aleksandra Kołakowskich jest równie piękne, co nadające się do śpiewania.

Muzycznie przedstawienie stoi na wysokim poziomie, orkiestra gra nieźle, a w interpretacji Tadeusza Kozłowskiego przede wszystkim imponuje zdolność utrzymania muzycznej konstrukcji całej opery - dyrygent idealnie wręcz obiera tempa i buduje kulminacje. Na pochwały zasługuje zespół solistek, świetnie przygotowanych aktorsko. I mimo że ktoś śpiewa nieco lepiej lub gorzej, nie to się tu liczy, bo to przedstawienie jest triumfem zespołowej pracy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji