Artykuły

Szekspir, Shaw i... Amery-kanin na Śląsku (fragm.)

ZMIANY organizacyjne wprowa­dzone z początkiem bieżącego sezonu w życie teatralne Górnego Śląska, Zagłębia i Opol­szczyzny, polegające na upaństwo­wieniu czterech scen tego okręgu i oddaniu ich pod wspólną dyrekcję wydobyły nowe możliwości rozwią­zania "problemu teatralnego'' w Polsce, nieśmiało przezwyciężające­go narowy drobnomieszczańskiej tradycji. O słuszności obranej drogi świadczą przede wszystkim cyfry, ilustrujące zestawienie najtańszych przedstawień, organizowanych dla ludzi pracy, zrzeszonych w Zwią­zkach Zawodowych poszczególnych gałęzi przemysłu. Trudno uwierzyć, ale sytuacja ukształtowała się w ten sposób, że teatr katowicki nie może podołać zamówieniom, ani znaleźć miejsca w układzie programu na przedstawienia "otwarte".
W sążnistych artykułach i ankie­tach zapominano przeważnie, że teatr to nie tylko scena, lecz scena i widownia, której charakter klaso­wy, wyrażający się w jakości gu­stów, przyzwyczajeń, tradycji, prze­sądów itp. kształtował lub wpływał decydująco na kształtowanie się oblicza tego najbardziej uległego, bo krystalizującego się na oczach wi­dza (który płaci, może nie przyjść lub przyjść i każdej chwili zacząć np. gwizdać) dzieła sztuki. Rzecz jasna, że ten pierwszy, niemal eksperymentalny krok wskazał za­ledwie kierunek, pozostawiając wy­raz artystyczny dalszym poszukiwa­niom i prawom naturalnego roz­woju.
Przejdźmy teraz na scenę (Pań­stwowych Teatrów Sląsko-Dąbrowskich. Po nieco zbyt długiej przer­wie dano niemal równocześnie, w jednym tygodniu, aż trzy premiery: Szekspir, Shaw i nieszczególnie pre­zentujący się w tym czcigodnym towarzystwie postępowy pisarz ame­rykański Garson Kanin z niekończą­cej się widocznie serii przekładów Ryszarda Ordyńskiego. Chciałoby się westchnąć: Quo usque tandem abutere...
"Jak wam się podoba"
Szekspi zajął w tym gronie pozycję reprezentacyjną, toteż oddano mu dużą scenę w Katowicach. I jakże nie miał zająć takiej pozycji, skoro wreszcie, po kilkuletnich wa­haniach, nawet Shaw "puścił go przodem", uznając jego wielkość. Któż inny zresztą umiałby ubogą fabułę "Rozalindy'" Lodge'a przero­bić z tak beztroską niekonsekwencją na czarującą sielankę? I jeszcze za­pytać w tytule, mrużąc figlarnie oko, "jak wam się podoba?"
Owa beztroska nie udzieliła się wprawdzie komedii w takim sto­pniu, jak to obserwujemy w "Wie­czorze trzech króli" (choć niekon­sekwencji jest tu dużo więcej): smutna atmosfera pałacowych powi­kłań zaciążyła nad całością, zabar­wiając ją tonem kontemplacji i de­likatnego szyderstwa. Ale w tym tonie, w tym niejako satyrycznym nurcie komedii, kryje się wyraźna wskazówka inscenizacyjna, ostrzega­jąca przed braniem tego wszystkie­go a la lettre. Serio jest tylko po­ezja, ukazująca wszystkie refleksy barw mijającego w tym bajecznym lesie Ardeńskim czasu - Stoneleigh in Arden, przeniesiony poetyckim słowem z okolic Warwickshire nad Avonem do "Globe'u, nad którego drzwiami, niby prowokacyjny ko­mentarz, widniał napis: "Totus mundus agit histrionem".
A dalej: Jakub-melancholik, który podobno jest oersonifikacją Szekspira, czyż nie kontynuuje tej postawy, jakby chciał raz jeszcze zwró­cić uwagę przyszłych realizatorów:
Cały świat to teatr.
Wszyscy mężczyźni i wszystkie [kobiety
Są aktorami - wchodzą
[i znikają...
I różne człowiek gra kolejne
[role
W siedmioaktowej sztuce swego
[życia...
Albo tak chętnie stosowana przez Szekspira maskarada, mająca na ce­lu ukrycie płci bohaterów sztuki. Prowadzi ona do niezwykle drama­tycznych igraszek uczuciami, o to w taki sposób, jakby te "nie­prawdopodobne prawdopodobień­stwa" życia odbywały się nie na scenie, podporządkowanej określo­nym prawom swej epoki, lecz w ja­kiejś latarni magicznej. Czyż nie przemawia to za uznaniem szeroko pojętej, odpowiednio przestylizowanej, konwencji szekspirowskiego teatru?
*
Zatrzymałem się przy interpre­tacji tego właśnie szczegółu tekstu, ponieważ wydaje mi się dość waż­ny, zaś reżyser i inscenizator ko­medii Władysław Krasnowiecki jak­by zapomniał o nim, mimo, że wy­głaszał przytoczoną wyżej zasadę, będąc sam odtwórcą roli Jakuba. Przyznaję spektakl był jednolity, ale postawiony w niewłaściwych wymiarach. Wszystko było tak po­ważne, że w końcu chciało się kląć tego durnia Orlanda, przebaczające­go najcięższe krzywdy, wyrządzone mu przez drani spod ciemnej gwia­zdy (jak pokazano ich charakter), a Szekspira, że ich nie uśmiercił. Pierwszy akt posiadał scenerię tra­gedii szekspirowskiej, a przyćmio­ne wnętrze murów pałacowych wy­raźnie utrudniało rozwiązania sy­tuacyjne. A cóż za gratkę stanowi wejście dworu, samo układające się w obraz żywych barw i postaci. Nie sposób jednak wyświetlać go na murze.
Dekoracja lasu natomiast udała się Zenobiuszowi Strzeleckiemu jak rzadko: była wyrazem poetyckiej wyobraźni w barwie i kompozycji. Korzystał z niej też reżyser, choć czynił to zbyt ostrożnie, jakby bał się zboczyć z obranej w pierwszym akcie postawy. Ale tu dopiero, dzię­ki inwencji reżysera nastąpiło czę­ściowe przynajmniej zespolenie ele­mentu malarskiego z muzycznym i mimicznym. Cóż jednak poradzi­my na to, skoro zawiodła muzyka, którą Witold Krzemieński skompo­nował tak, jakby nie czytał sztuki. Użyta jako podkład muzyczny dla liryki zdarzeń i ilustracja poetyckie­go słowa brzmiała dyskretnie i spełniała swoją rolę, nie umiała jednak poprowadzić akcji w sce­nach, wymagających jej bezpośred­niej ingerencji. Dlatego nie wyszedł "taniec rogaczy'', stanowiący udramatyzowanie autentycznego obycza­ju ludowego z Abbots Bromley, dla­tego zostaliśmy pozbawieni jeszcze jednego występu, bogatego w do­świadczenie choreograficzne Tacjanny Wysockiej, dlatego wreszcie tak smutnie pobrzękiwał dzwoneczkami błazen Probierczyk, jakby dopomi­nał się pomocy orkiestry.
*
"Jak wam się podoba" wykonał młody przeważnie, w kilku wy­padkach debiutujący zespół aktor­ski, toteż nie należy się dzi­wić, że Szekspir dał aktorom bez porównania więcej, niż oni Szekspi­rowi. Teatr obdzielający jednym ze­społem równocześnie trzy warsztaty, nie jest w stanie - rzecz jasna - obsadzić idealnie żadnej ze sztuk, gdyż każdej musi dać na okrasę na­zwisko aktorskie, gwarantujące czę­ściową chociaż realizację założeń artystycznych. Dlatego nie można szczędzić słów uznania dla pracowi­tości i istotnych osiągnięć zespołu, ale na przedstawienie budzące en­tuzjazm, takie jak np. "Jegor Bułyczow" trzeba czekać długo, gdyż unieruchomiłoby ono pozostałe dwie sceny, zabierając najlepszych akto­rów.
Rozalindę ładnie zagrała Irena Krasnowiecka, może tylko zbyt po­ważnie traktowała swoją maskara­dę. Przebranie nie powinno pocią­gać za sobą w tym wypadku kon­sekwencji psychicznego przeobraże­nia. Więcej zastrzeżeń budzi Celia, w interpretacji Krystyny Miecikówny, która nie posiadając jeszcze opanowanych środków technicznych gry, mimo talentu, wpada w niebez­pieczny dla młodej aktorki szablon. Maria Pawluśkiewicz z zamaszy­stym temperamentem wydobyła ko­mizm i charakter ludowy Audrey. Orlando, najbardziej niekonsekwen­tnie zbudowana postać komedii, wy­posażony został przez Jana Żardeckiego we wszystkie cechy nie­kłamanej młodości i wzbogacony niezdyscyplinowanym wprawdzie, ale bezsprzecznym talentem tego aktora. Gdyby Marian Jastrzębski mógł wrócić do lat Żardeckiego przy zachowaniu swojego doświadczenia scenicznego, wówczas Probierczyk znalazłby idealnego odtwórcę. Bar­dzo szlachetny akrent wniósł do ko­medii Roman Hierowski jako wy­gnany książę, wreszcie Józef Nowak w drobnej, ale pełnej wyrazu rólce Amiens, dworzanina wygnanego księcia oraz Adam Kwiatkowski w świetnym, najbardziej może wier­nym Szekspirowi epizodzie chłopca wiejskiego Wiliama.
*
Największą zdobycz artystyczną, która przejdzie na własność naszej kultury stanowi piękny przekład Czesława Miłosza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji