Kalisz: Romeo i Julia
Kiedy teatr terenowy bierze na warsztat Szekspira, fakt ten niewątpliwie o czymś świadczy. Wobec ciągłego zerkania w kierunku stolicy i zupełnie nieuzasadnionego mniemania o wysokim poziomie warszawskich teatrów, winno się pisać o takich wydarzeniach ze szczególnym entuzjazmem. Chociaż entuzjazm ten nie powinien zamykać nam oczu na pewne niedociągnięcia. Wysuwam je na czoło, gdyż właśnie one zamazują nieco czysty rysunek zwłaszcza czołowych postaci i ich perypetii.
Jakkolwiek Romeo i Julia są w każdym słowie i uczynku uosobieniem miłości tragicznej, uczucie to nie wybucha gwałtownie - wyrasta na podłożu ich wrodzonych dyspozycji psychicznych. U Szekspira Romeo w pierwszych scenach jest afektowany i pozerski, drapuje się w szatę nieszczęśliwego i sentymentalnego kochanka, którego dręczy brak wzajemności ze strony pięknej Rozaliny. Takim widzi go ojciec Laurenty, wytrawny psycholog i doradca, lecz takim nie chciał go zobaczyć ani reżyser (J. Walden), który przez skróty dokonane w tej scenie jakby "upoważnił" dość pobłażliwy stosunek zakonnika do Romea, ani odtwórca roli Z. Słowiński, uderzający z punktu w bardon tragiczny. Podobnie z fałszywych pozycji psychologicznych startuje M. Kubicka jako Julia. A przecież Julia Szekspira ma być czternastoletnią dziewczyną, raczej beztroską i naiwną, nie znającą jeszcze smaku miłości, a tym bardziej - goryczy zawodu czy cierpienia. Dlatego narodziny miłości w scenie balu maskowego u Kapuletów wypadają zbyt poważnie i nawet nie bez odrobiny wyrafinowania.
Natomiast oboje kochanków rehabilituje się w pełni w słynnej scenie balkonowej. Warto może raz jeszcze odważyć treść słów, jakie padły tej nocy w ogrodzie Kapuletich. Przecież ta rozmowa zadecydowała o losach kochanków. Niewątpliwie miłość, która tutaj rozkwita w namiętność, jest siłą zwyciężającą inną siłę: nienawiść i krwawą wendettę dwóch rodów werońskich, stających w poprzek ich miłości. Uderzyło mnie niezwykle ludzkie i ziemskie traktowanie miłości. Jakaś bardzo nowoczesna pogarda dla przysięgi formalnej jako gwarancji stałości uczuć.
Miłość pełna, zmysłowa i namiętna, ugruntowana na zaufaniu człowieka do człowieka - oto podstawa laickiej etyki, której oboje pozostają wierni do końca. Jeszcze innym dowodem na wskroś świeckiego rozumienia miłości jest reakcja Julii na śmierć Tybalta. Oto wygnanie Romea jest dla niej bardziej wstrząsającym zdarzeniem "niż tysiąc zabitych Tybaltów". Ale chyba najznamienniejszy dla tej postawy jest zupełny brak religijnych skrupułów w chwili odbierania sobie życia w imię miłości.
Właśnie na tle tej pięknej i jeszcze radosnej miłości, nieco zamazanej, jak już powiedziałem, przez głównych odtwórców, pierwsze sceny o charakterze płasko-komicznym mają już pewne zabarwienie tragiczne. A przecież Szekspir posłużył się tutaj kontrastem pogodnych, niekiedy nawet błazeńskich sytuacji, tak potrzebnych dla ukazania pełni renesansowego życia.
Jedynie H. Zbierzyńska, jako mamka Julii, tworzy pełną wigoru i wesołości, prawdziwie szekspirowską postać, może tylko chwilami ulegając swoim skłonnościom do farsowej przesady.
Tym razem zawiódł Józef Łodyński prawdopodobnie źle obsadzony w roli Merkucja, który jest jedną z najbardziej uroczych postaci Szekspira. Rola jest rzeczywiście trudna, trzeba z niej wydobyć przede wszystkim wdzięk i czar beztroskiej miłości, pogodę i uśmiech. Trzeba po prostu wiedzieć, że Merkucjo jest przeciwieństwem Romea. Gdyby go Szekspir tak szybko nie uśmiercił, kto wie, czy nie podobałaby się nam bardziej jego filozofia życia? A w tym ujęciu Merkucjo i Benvolio (S. Łyżwa) mogli, jak powiada gdzieś Szekspir, "być lub nie być". Wszystko jest, nawet jak na tragedię z pięcioma trupami, za smutne. Po prostu celebrowanie smutku. Dopiero od apostrofy miłosnej Julii w trzecim akcie zaczyna kiełkować właściwa tragedia. I tu gra kochanków nabrzmiewa siłą i prawdą cierpienia.
Obok Romea i Julii jest jeszcze ktoś trzeci, który z racji zajmowanego stanowiska i roli w życiu kochanków zdaje się być postacią niezwykle interesującą. Nie dostrzegł tego reżyser, widocznie uważając, że ojciec Laurenty jako osoba duchowna jest człowiekiem "potencjalnie" wstecznym, a w gruncie rzeczy - potrzebnym jedynie do prowadzenia intrygi. Nic chyba bardziej fałszywego. Ten usłużny w kwestiach matrymonialnych zakonnik przypomina mi nieco Kapelana z "Zemsty", chociaż działając przed soborem trydenckim, który dopiero ustanowił przepisy co do formy zawierania małżeństw (dwóch świadków i właściwy duchowny), mógł sobie pozwolić na postępki nie licujące z surowością średniowiecznego mnicha. Tymczasem reżyser podkreślił surowość, pokazując go nam na tle ascetycznej celi, oświetlonej gotyckim oknem, na którego parapecie zionie oczodołami biaława czaszka, z wielkim stylizowanym krzyżem pośrodku, stanowiącym główny akcent plastyczny wnętrza. Nie należało chyba tak przedstawiać bardzo renesansowego zakonnika, zajmującego się bardziej zbieraniem ziół i badaniem natury, niż modłami czy może moralizatorstwem. Przecież ojciec Laurenty w swoim sumieniu spowiednika znajduje pełne usprawiedliwienie dla bardzo ziemskiej miłości Romea i Julii. Dlatego sądzę, iż na dzieje tej miłości należy dziś patrzeć oczyma ojca Laurentego. To bardzo mądry człowiek i on tu najwięcej wyjaśnia.
Zapytajmy jeszcze o coś innego. Określa się dzieje tej miłości jako dzieje tragiczne, bo ostatecznie zostają one przypieczętowane śmiercią. Karol Irzykowski pisze, iż "tragizm jest tylko granicą ludzkiej mocy i mierzy się właśnie sumą użytych wysiłków, aby go uniknąć". Przykładając tę definicję do historii Romea i Julii, trzeba odpowiedzieć: tak, to są dzieje tragiczne. Śmierć spotyka ich za postępowanie sprzeczne z ówczesnym porządkiem feudalnym, za odwagę wyboru miłości wbrew interesom rodów, za manifestację wolności uczucia. Nie sądzę, by Szekspir traktował ich śmierć jako ofiarę konieczną dla pogodzenia zwaśnionych rodów. To jest miłość zwycięska - amor vincens - a nie akt umożliwiający sojusz Mon-taga i Kapuleta pod władzą książęcą. Niestety, to właśnie sugeruje finał przedstawienia, kiedy na tle grobu tragicznych małżonków (sic!) podają sobie ręce zwaśnieni przeciwnicy, a na podwyższeniu, jakby u szczytu drabiny feudalnej, panuje nadal książę, zwiastujący ,"smutny pokój" w Weronie. Klucz, moim zdaniem, tkwił gdzie indziej: ostatnią kwestią sztuki powinno być jakże wymowne słowo Julii: "O, śmierci!"-
Omówione niedociągnięcia inscenizacyjne nie przekreślają w żadnym razie wielkiej i owocnej pracy zespołu, a szczególnie zasług utalentowanych odtwórców czołowych ról. To stanowi bezsporny sukces spektaklu. Dlatego myślę, że warto by zaprosić ambitny zespół choćby na kilka występów do Łodzi.