Artykuły

Zbigniew Cybulski: nieprzystosowanie

W kwietniu tego roku tygodnik "Polityka" opublikował list grupy znanych polskich aktorów w sprawie ufundowania i wystawienia popiersia Zbigniewa Cybulskiego przed którymś z warszawskich kin, a może, w jakiejś specjalnej alei aktorskiej, pośród innych znakomitych artystów polskiego teatru i filmu. Potem ozwał się w Kulturze" Hamilton, że propozycja jest właściwie bezsensowna i póki Cybulski żyje w filmie i ludzkiej pamięci - on, Hamilton, nie chce oglądać kamiennej twarzy, kamiennego kołnierzyka i kamiennego krawata. W wypowiedzi starego tetryka brzmi nuta niekłamanej serdeczności, choć i on, jak wszyscy inni, którzy na temat Cybulskiego pisali, piszą i pisać będą, używa słów tych samych, już prawie banalnych, gdy mówi o tym drugim życiu Zbyszka, rozpoczętym tragicznego dnia 8 stycznia 1967 roku. Ale przecież są to słowa bardzo prawdziwe i mimo swego konwencjonalnego czasem brzmienia od wszelkiego konwencjonalizmu niesłychanie dalekie.

Sprzeciw wobec marmuru i kamienia zawiera w sobie ponadto sprzeciw wobec śmierci człowieka i wobec śmierci w ogóle, sprzeciw wobec prób zafałszowania ludzkiej osobowości i przetworzenia w martwy symbol tego wszystkiego, co jest i długo jeszcze będzie witalne, pulsujące dramatyzmem i pięknem współczesności. To wreszcie sprzeciw wobec prób wykreowania Zbyszka na największego polskiego aktora, na jednego z największych. Wielkość oddala - on zaś był przecież bliski. Przyjaciel całego świata. Brat Łata. Kumpel Kobieli, Hamiltona, mój. Kumpel nieznośny często, ale i my byliśmy nieznośni i nie zawsze go rozumieliśmy, bo gdy Cybulski był na piedestale, tośmy go z tego piedestału jeden przez drugiego ściągali, a gdy przeżywał swoje klęski, to nie bez odrobinki złośliwej satysfakcji poklepywaliśmy go po plecach, wrednie współczując. Jest to chyba normalne. Bo chcieliśmy, żeby był wielki i wybitny (mówiło się czasem do niego po prostu "Wybitny", "niech Wybitny", "proszę Wybitnego"), ale nie za bardzo, żeby nie stracić z nim bezpośredniego kontaktu, żeby między nim a nami nie powstała za duża luka. Jakaś chorobliwa obawa, żeby się Cybulskiemu w głowie nie przewróciło. Co nas to w końcu mogło obchodzić? A jednak obchodziło, bo był nasz. Nasz aktor i nasz kumpel. Rzeczywisty albo potencjalny. Chcieliśmy go mieć dla siebie i po swojemu "wychowywać". Chwalić, ganić, nagradzać i zawsze, zawsze bezustannie kaprysić.

Cybulski żył wśród tych kaprysów.

Podobno chciał być dyplomatą albo dziennikarzem; studiował na wydziale konsularnym Wyższej Szkoły Handlowej w Krakowie, na wydziale dziennikarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego, wreszcie w krakowskiej Szkole Teatralnej. W czasie studiów jeździł po wsiach z czytelnikowskim "żywym słowem", statystował w teatrze imienia Słowackiego. W 1954 roku, po ukończeniu szkoły, udał się na Wybrzeże i tam wspólnie z Bogumiłem Kobielą założyli studencki teatrzyk "Bim-Bom". W dwa lata później - równie słynny "Teatr Rozmów". Do czasów "Popiołu i diamentu" wystąpił w sześciu filmach. Mniej więcej tak: trzy role i trzy epizody. Tu pasażer w autobusie, ówdzie górnik; w "Pokoleniu", gdzie debiutował - młody niezaangażowany. To miała być - zdaje się - rola, ale montaż obszedł się z młodym aktorem bezlitośnie. Od tego czasu chyba zresztą datuje się już awersja Cybulskiego do montażu jako jednego z nie przejednanych wrogów aktora filmowego, ale również dosyć czuły stosunek do najmniejszych nawet, prawie nie zauważalnych epizodów. Poważniejsze role to Leśniak w "Trzech startach", Romek w "Końcu nocy" i nurek Rafał we "Wrakach". Poważniejsze role i pierwszy aktorski trening przed kamerą, bo Cybulski jest wciąż jeszcze tylko zdolny i obiecujący. Popularny i znany na Wybrzeżu, gdzie indziej jeszcze nie; echa jego działalności teatralnej docierają wprawdzie do Warszawy i dalej, do Paryża, dokąd Cybulski wyjeżdża w 1957 roku z "Bim-Bomem". ale wszystko to ma głównie posmak ciekawostki, jakich wiele wtedy, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych.

Ale oto ukazał się wreszcie film Andrzeja Wajdy "Popiół i diament", w którym Cybulski grał główną rolę. W ciągu kilku dni Cybulski stał się najgłośniejszym i najpopularniejszym aktorem filmu polskiego. I tu rzecz charakterystyczna: Maciek Chełmicki został zaakceptowany zarówno przez krytykę, jak i przez publiczność, a jego sukces okazał się bardziej pełny i jednoznaczny niż sukces całego filmu: w końcu "Popiół i diament" wzbudził wielkie zainteresowanie, ale nie był przyjęty bez zastrzeżeń. We wszystkich dyskusjach natury ideowej czy artystycznej, które wybuchły po premierze "Popiołu i diamentu" i toczyły się przez długie jeszcze lata, jedynie kreacja Cybulskiego nie budziła niczyich wątpliwości. Dość charakterystyczny wydaje się dziś, z perspektywy czasu, głos Wiktora Woroszylskiego, autora recenzji zamieszczonej w tygodniku "Film" z dnia 19 listopada 1958 roku.

"Jest w "Popiele i diamencie" wielka kreacja Zbyszka Cybulskiego. Gra tego aktora jest bogatsza od sytuacji, w których występuje, od tekstów, które wypowiada. Nie wiem, czy taki właśnie był styl młodych akowców w 1945 roku. Wydaje mi się, że filmową postać Maćka określiło coś więcej niż gorycz i klęska jednego pokolenia ideowej młodzieży, że na obraz tej młodzieży zawarty w scenariuszu nałożyły się w ujęciu Cybulskiego inne jeszcze doświadczenia wybiegające poza granice filmu".

Tak pisał Woroszylski, który bynajmniej nie należał do grona entuzjastów "Popiołu i diamentu".

"Ten nierówny film może chyba liczyć na publiczność. Nie stanie się on jednak takim wydarzeniem, jakiego się można było spodziewać po adaptacji świetnej powieści Andrzejewskiego". Mimo wszystkie ..za i przeciw" z upływem czasu film rósł w cenie; uznano go w końcu za szczytowe osiągnięcie artystyczne polskiej szkoły. Tu u nas. ,,Popiół i diament" był jednym z zasadniczych i najpiękniej brzmiących głosów w dyskusji o historii najnowszej kraju, a jednocześnie i artystyczną rekompensatą - powiedzmy - pewnych wyraźnych niedokładności w obliczeniach wyjściowego konta Polski Ludowej. Zagranicę podbijał polityczną egzotyką polskiej specyfiki, maestrią warsztatu, niemodnym nigdzie na świecie symbolizmem i osobliwym urokiem tragicznego chłopaka w dżinsach i ciemnych okularach. Ach. te okulary i te portki, w których jedni widzieli fałsz historyczny, inni ekstrawagancję aktora, jeszcze inni - aż pomost do współczesności, symbol więzi pokoleń, ponadczasowość bohatera. Oczywiście można podzielić każdy z tych poglądów bez uszczerbku dla filmu i jego bohatera, Chełmicki bowiem rzeczywiście przerósł problem czasu, który reprezentował Można go było przyjmować właśnie w kategoriach ponadczasowych i ogólnoludzkich, i ponadpokoleniowych. I tak należało Ale można było również zawęzić te kategorie do konkretnego okresu historycznego i pokoleniowego i do określonych warunków politycznych. I tak należało również. W obu wypadkach postać Chełmickiego nie będzie tylko jakimś ważnym załącznikiem do problemu, ale tego problemu istotą. I tu chyba należy szukać przyczyn sukcesu bohatera, którego kreował Cybulski, i sukcesu samego Cybulskiego, który swojego bohatera zrozumiał i obdarzył olbrzymim zasobem własnych doznań i przeżyć. Powtórzmy za Woroszylskim: "Gra tego aktora jest bogatsza od sytuacji, w których występuje i od tekstów, które powtarza".

Bogatsza, ba ale na czym owo bogactwo polegało? Maciek miał być reprezentantem pewnej grupy i pewnego pokolenia, sprawdzającym się w określonych sytuacjach. A więc założenie wstępne oparte na typowości i postaci, i sytuacji. Cybulski jako aktor nie miał wpływu na sytuacje, ale na postać miał, uczynił więc wszystko, aby swój "typ" zmienić na charakter". A więc pozbawił bohatera jakichkolwiek cech jednoznaczności i jednokierunkowości. Jeśli nawet nie próbował pogłębiać psychiki Maćka, starał się ją poszerzyć. W świecie tragicznych alternatyw i najtrudniejszych, bo ostatecznych, decyzji żadne "tak" i żadne "nie" nie powinny były zabrzmieć po prostu, miały być zawsze tylko sumą wielu doznań, wypadkową wielu sprzecznych mikrodecyzji.

Cybulski stworzył sobie teorię ..człowieka z garbem", nerwowego, obarczonego kompleksami, któremu brak jest odwagi. Stworzył ją na użytek własny i swoich bohaterów. Maciek był idealnym ucieleśnieniem tej teorii i w roli Maćka Cybulski znalazł wspaniały materiał do jej praktycznej realizacji. Nastąpiło coś w rodzaju wszechstronnego porozumienia pomiędzy Zbyszkiem a Maćkiem, porozumienia i w zakresie ogólnej koncepcji, i w najdrobniejszych szczegółach. Było to ważne o tyle, że Cybulski starał się zawsze odnaleźć klucz do postaci poprzez szczegół charakterologiczny, poprzez jakiś określony odruch czy serię odruchów, poprzez specyficzny sposób reagowania na zjawiska świata zewnętrznego. Czasem był to tylko gest lub grymas świadomie i rytmicznie powtarzany, który w zasadzie mógł być nieistotny dla realizacji idei bohatera, który jednak obdarzał go dodatkowymi cechami wyróżniającymi go z grona partnerów W ten sposób budował swą postać niejako "wszerz". Była to na gruncie filmu polskiego metoda nowa w praktyce aktorskiej, zastosowana przez Cybulskiego po prostu odkrywczo i fascynująca swą oryginalnością, innością. Na wizję scenarzysty i reżysera Cybulski nakładał swą własną, uzupełniającą - uzyskując w ten sposób elastyczność postaci i jej plastykę w ruchu, co z kolei składało się na ową, tak bardzo poszukiwaną, prawdę psychologiczną i sugestywność bohatera.

Jak dalece Cybulski uzyskał zamierzone efekty w "Popiele i diamencie" świadczy wiele znanych powszechnie faktów i zjawisk, towarzyszących karierze filmu i karierze aktora, nieomalże identyfikowanego w oczach opinii publicznej z Maćkiem Chełmickim na długie, długie lata. Proces tej identyfikacji postępował równolegle w prasie i wśród najszerszych kręgów publiczności kinowej, przybierając w końcu rozmiary absurdalne. Powstało coś w rodzaju "schematu Maćka", do którego to schematu, juz nie do osobowości Cybulskiego, starano się dopasować absolutnie wszystko, co od tej pory aktor starał się stworzyć.

I tu sytuacja paradoksalna - konflikt aktora z jego popularnością. Z jednej strony młodzieżowa moda "na Cybulskiego" i młodzieżowy styl a la Cybulski, nieznany w powojennej Polsce kult gwiazdy i niesłychana popularność samego bohatera: z drugiej zaś strony - niewiarygodne wprost wymagania w stosunku do każdej następnej roli. Cybulski był "niezapomnianym Maćkiem" i niczym więcej; każdą jego następną rolę oceniano już tylko według testu: czy jest taki sam. jak był w "Popiele i diamencie", czy jest inny, a jeśli tak - to lepszy, czy gorszy. I odpowiedź prosta najlepszy był jako Maciek, więc teraz jest gorszy, więc jego aktorstwo wykazuje tendencję zniżkową. Pochopność tych sądów polegała między innymi i na tym, że oderwane były najczęściej od filmu, w którym grał Cybulski i od możliwości, jakie dawała mu rola, ale Cybulski był już instytucją i każdy rozrachunek przeprowadzano z nim bezpośrednio. A Cybulski szukał swojego "człowieka z garbem" wszędzie: w "Krzyżu walecznych", w "Pociągu", próbował go sam stworzyć w scenariuszu "Do widzenia, do jutra". Ale ten film został przyjęty przez krytykę chłodno, Cybulski w roli Jacka również nie najlepiej, a przecież Jacka on sam sobie wymarzył, bo Jacek miał być w dużym stopniu nim samym.

"W charakterze tego aktora leży jakaś agresywność, w typie jego gry jest coś napastliwego, ekspansywnego, co koliduje z miękkością, marzycielstwem, nieporadnością Jacka" - pisała Alicja Helman w recenzji z filmu Morgensterna zamieszczonej w "Ekranie". Wypowiedź Helman była jednak szczytem krytycznej łagodności, dużo ostrzej potraktowali sprawę inni, choćby recenzent "Filmu", Marian Bielicki. Jego glos był zresztą bardzo typowy dla ówczesnego sposobu ujmowania "problemu Cybulskiego":

"I sobie, i reżyserowi narzucił Cybulski manierę irytującą i do znudzenia ograną. Nie można być wciąż tym samym Maćkiem z "Popiołu i diamentu" czy chłopcem z pociągu - wciąż niezmiennym "młodzikiem z rozdartą duszą". Czas najwyższy zacząć różnicować postacie. Zrozumieć hierarchię problemów, którą każda z tych postaci "dźwiga na swoich zgiętych barkach"!

Tymczasem na swoich "zgiętych barkach" dźwigał Cybulski brzemię swojego sukcesu i popularności. Przeszkadzało mu już wszystko - okulary, dżinsy, czupryna, sylwetka. Wyzwolenie nie przychodziło znikąd i chyba tylko Zygmunt Kałużyński podjął się obrony aktora w felietonie zatytułowanym "Cybulski w szponach demona kina" ("Film" nr 25 z 1960 roku). Odpierając ataki Bielickiego z "Filmu" i Kobylińskiego z "Ekranu" (sformułowane wprawdzie tylko w rysunku satyrycznym, ale takie same), Kałużyński pisze:

"Ciekawe, że tego zarzutu (jednakowości) nie podziela publiczność, która na nowym filmie stawiła się licznie, między innymi dlatego, że gra tam właśnie "ten sam" Zbigniew Cybulski".

I dalej:

"Inni artyści, mimo iż powszechnie wiadomo, ze ich talent pozwoliłby im na rozszerzenie skali, rozmyślnie pozostają w ramach określonej maniery i tylko doprowadzają ją do perfekcji, jak na przykład Gary Cooper, który jest stale "taki sam" i w tych granicach jest świetny. Jest to tak, jak z jazzem: gdy wyłamujemy się z rytmu, szukając bogatszych możliwości, publiczność gwiżdże, choćby to był sam Mozart. Tak więc nasz Zbyszek Cybulski stanął wobec dylematu niełatwego - bez względu na to, jak z niego wybrnie, jedno może sobie powiedzieć na pocieszenie: dostał się w samo centrum żywiołu kina, a zdarza się to bynajmniej nie często".

To prawda, lecz w tym centrum żywiołu kina Cybulski miał pozostać długo jeszcze niemal całkowicie zgubiony. Z laurowego wieńca, ofiarowanego niegdyś Maćkowi, mógł odrywać już tylko po jednym listku. Powtarzam to, co już niegdyś napisałem: Cybulski musiał na nowo zdawać swój egzamin aktorski, egzamin tym trudniejszy, że rozłożony na raty. Od postaci do postaci, od roli do epizodu - na szczegółowym, lecz już cząstkowym i nie tak jak niegdyś - wszechstronnym materiale. Po prostu nie stawało ról takich, do których jeszcze raz mógłby zaangażować się w pełni swoich możliwości. A tymczasem, gdzieś na bocznym torze polskiej kinematografii, rozpoczęto proceder powielania Maćka w najprzeróżniejszych wariantach. Film polski, któremu nagle zabrakło bohatera pozytywnego i bohatera jakiegokolwiek, chwycił się, jak ostatniej deski ratunku, modelu zaproponowanego w "Popiele i diamencie" - i oto narodził się cały ród polskich zakompleksionych, gniewnych i nieprzystosowanych. Przedłużenie koncepcji Maćka widzieć można w bohaterach ,.Drogi na zachód", "Tarpanów", "Złota" a chyba i "Noża w wodzie" i dziś jeszcze w filmach Skolimowskiego. Ze zmiennym szczęściem i w rozlicznych kontekstach powielano, jeśli nie całą postać, to przynajmniej jej niektóre cechy.

Ale wreszcie przyszedł czas, gdy Cybulskiemu pozwolono wychynąć z szufladki, do której został uprzednio wtłoczony. Skończył się czas rehabilitacji po długiej chorobie zwanej sukcesem i znów do filmu wrócił Zbigniew Cybulski, a nie Zbyszek-Maciek i nie polski James Dean, wlokący za sobą natrętną symbolikę czasu przeszłego. Zaczął być zwyczajny; zagrał oficera milicji w kryminalnym filmie "Zbrodniarz i panna". W "Ich dniu powszednim" objawił po raz pierwszy talent komediowy rozwijając go potem znakomicie w uroczej komedii "Giuseppe w Warszawie" i - już zupełnie inaczej - w "Salcie". Nieoczekiwanie zupełnie komedia stała się jak gdyby drugim żywiołem Cybulskiego, okazało się bowiem, że wystarczy mu tylko odwrócenie konwencji, a całe bogactwo środków, jakimi dysponował, może natychmiast zostać zaangażowane i wykorzystane ponad miarę i wymogi kreowanej postaci. Cybulski grał role pomocnicze i wiodące, i epizody. We Francji został obsadzony w podwójnej roli w filmie Jacquesa Barratirra "La poupee" ("Lalka"), w Szwecji w filmie "Kochać" Jorna Donnera. i tu znów niespodzianka. Film-koncert, film-duet i w tym wszystkim "niezapomniany Maciek" - ciepły, liryczny, zakochany szczeniak, zakochany tak, jak może być zakochany tylko dojrzały mężczyzna, który już dawno przestał być szczeniakiem. I znów Zbyszek mógł zaprezentować całą skalę swego talentu, elastyczność aktorskiej sztuki i wirtuozerię aktorskiego warsztatu. Trudny egzamin dobiegał końca; Cybulski zyskał nowy kredyt zaufania, tym razem już w oparciu o całą plejadę postaci z różnych epok i światów. I znów można było utwierdzić się w przekonaniu, że Cybulski, ten z "Popiołu i diamentu", zawdzięcza swój pierwszy sukces przede wszystkim sobie. Że nie był to żaden przypadek, że chodziło tu po prostu o rolę, która stwarzała możliwości i o reżysera, z którym aktor znalazł wspólny język.

Ale tak naprawdę Zbyszek nie odciął się już nigdy od Chełmickiego, odciąć się nie mógł. Legenda, której był współtwórcą i ucieleśnieniem, chociaż właściwie zakończona, wymagała jednak ciągu dalszego i ten dalszy ciąg został dopisany. Ten Maciek zginął, inny Maciek przetrwał i jest dziś wśród nas.

Inny Maciek, ale z tym samym garbem, zastygłym kompleksem wojny, utajonym piętnem tragizmu. Związki bohatera "Miłości dwudziestolatków" Wajdy z postacią Maćka są niewątpliwe; związki takie, luźniejsze już co prawda, lecz również wyraźne, dają się zauważyć i w postaci Konrada z filmu Bielińskiej "Sam pośród miasta". Nie przypadkiem chyba obie role gra Cybulski, jego osoba pozostanie bowiem jednym z najważniejszych ogniw w łańcuchu skojarzeniowym łączącym współczesne pokolenie trzydziestoparolatków z tamtą, historyczną już postacią młodego chłopca, który nie potrafi oprzeć się wiatrom historii. W obu tych filmach, mimo wielkich różnic, chodzi właściwie o to samo; nie tyle o samego bohatera, ile o funkcję, którą spełni przy wyznaczaniu granic między sobą a młodszym powojennym pokoleniem. Chodzi o przeciwstawienie sobie dwóch światów i dwóch mentalności, bliskich tylko pozornie, bo kształtowanych w innych, krańcowo różnych gatunkach. Tu więc rola Cybulskiego - aktora i jego postaci - była dość ograniczona, trzeba było dopiero ,,Salta" i "Szyfrów", aby legenda doczekała się epilogu. Dwóch różnych epilogów.

Konwicki pisał scenariusz ..Salta" z myślą o Cybulskim. Konwicki nazwał "Salto" komedią, a jego bohatera Kowalskim-Malinowskim. Kowalski-Malinowski to nie kto inny, jak właśnie Chełmicki po latach, Chełmicki w gabinecie luster, wybujały w swych kompleksach i - co najważniejsze - wzbogacony o doświadczenia całej szkoły polskiej i jej epigonów, wzbogacony o cechy postaci tworzonych również i przez samego Konwickiego, a przez to zdeformowany do granic możliwości. Kowalski-Malinowski jest antytezą jakiegokolwiek przystosowania, ale antytezą sformułowaną w języku groteski, a może nawet parodii. Cybulski pozostał przy grotesce, parodii uniknął. Zagrał "pod Maćka", ale nie przeciw niemu, zdając sobie w pełni sprawę z realnego niebezpieczeństwa dewaluacji czy nawet ośmieszenia bohatera "Popiołu i diamentu", do którego był przecież tak bardzo przywiązany i którego zdradzić nie chciał. Cybulskiemu zresztą przyszedł z pomocą czas, który dzielił film Konwickiego od filmu Wajdy i który zdeformował młodzieńczą sylwetkę aktora. Przyszedł z pomocą w tym sensie, że "Salto" stało się bardziej dobroduszne, a Kowalski-Malinowski poczciwszy bardziej refleksyjny niż śmieszny, bardziej bezradny niż tragiczny. Cybulski potrafił być bezradny, dziecięco bezradny i ta bezradność pozwoliła mu stworzyć Kowalskiego, a jednocześnie obronić przed nim Chełmickiego. W końcu Kowalski był dziwnym człowiekiem w świecie dziwnych ludzi. Zbyszka zaś czekała jeszcze jedna rola: dziwnego człowieka w realnym świecie, Maćka w "Szyfrach" - jeden z najmocniejszych akordów kariery aktora i jeden z najpiękniejszych epilogów tragedii chłopca w ciemnych okularach. Droga od "Popiołu i diamentu" do "Szyfrów" była najbardziej logiczna i Cybulski tej logice podporządkował się zupełnie. I jeśli Maciek w filmie Wajdy otwierał Zbyszkowe marzenia o człowieku z garbem - Maciek w filmie Hasa tym marzeniom nadal chyba kształt ostateczny, pozwalając Cybulskiemu stworzyć raz jeszcze wielką kreację, postać tragiczną tak, jak tragiczny może być tylko prawdziwy i żywy człowiek.

Jaki był, jaki jest ten Cybulski? Każdy z nas zna tylko cząstkę, maleńką cząstkę prawdy. Ścibor-Rylski pisał dla niego role, potem czekał na niego z rozpoczęciem realizacji, a potem nie mógł wyjść z podziwu, że szelma całymi godzinami stoi w lodowatym morzu, cierpliwie znosi wszystkie duble i nie chce słyszeć o jakiejkolwiek przerwie, odpoczynku, rozgrzewce. Nawet się nie przeziębił. Has w czasie realizacji "Rękopisu znalezionego w Saragossie", gdy zawiodły wszystkie nadzieje związane z pięknym i młodym van Wordenem z importu, ściągnął Cybulskiego w trybie natychmiastowym na plan, ubrał w stosowny kapelusz i kazał grać. Ten sam Has, który przedtem w "Jak być kochaną" powycinał z roli Wiktora szczególiki wymyślone i wypieszczone przez Cybulskiego, teraz powierzył mu z pełnym zaufaniem postać mającą zagwarantować lub przekreślić powodzenie "Rękopisu". Konwicki, którego Cybulski drażnił, po prostu drażnił - napisał dla niego scenariusz, a potem już w pracy serdecznie się z nim zaprzyjaźnił. Kutz znał tajemnicę chlebaczka Cybulskiego. Janicki - teorię "człowieka z kompleksami" znał chyba na pamięć, bo z uporem kolekcjonera wyciągał od Zbyszka wywiady, potem je wszędzie drukował - w "Filmie", w ,,Kinie", w książkach, Wajda z Cybulskim znalazł najszerszą płaszczyznę porozumienia, jaką można sobie wyobrazić w relacji reżyser - aktor.

Kto z nich, kto z nas potrafi powiedzieć prawdę o Zbyszku Cybulskim? Kto dziś potrafi zrekonstruować w swojej pamięci postać Johnny'ego z wajdowskiej inscenizacji sztuki Gazzo "Kapelusz pełen deszczu" lub wszystkie niuanse roli Sammy'ego z telewizyjnego spektaklu?

Bohaterowie Cybulskiego rzadko zaludniali nasze teatry, jeszcze rzadziej - ekrany telewizyjne, najczęściej kino. I w kinie powstała jedna z najpiękniejszych legend naszych czasów, z kina wyszła, żyła i żyje swoim własnym życiem, chociaż nie ma juz wśród nas jej twórcy i bohatera. Odszedł nagle, jakby chciał własną śmiercią przypieczętować swoją teorię o nieprzystosowaniu. Jakby po prostu zszedł ze sceny po odegraniu swojej roli. nie licząc się z tym, że publiczność zażąda podniesienia kurtyny jeszcze raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji