Kto winien?
SPRÓBUJMY wprowadzić do tej sprawy jakiś porządek. Rzecz oczywista, że "Po upadku" Arthura Millera jest sztuką autobiograficzną; jasne, że główny bohater, Quentin w którego umyśle i pamięci dzieje się rzecz cała to sam autor zmieniony z literata w adwokata; nie ulega wątpliwości że jedna z postaci kobiecych tej sztuki, Maggie to sceniczne ożywienie byłej żony Arthura Millera, tragicznie zmarłej przed niespełna trzema laty Marylin Monroe.
To dość by sztuka miała posmak skandalu towarzyskiego i obyczajowego. Jeśli nawet wydarzenia sceniczne pokrywają się tylko częściowo z prawdziwymi faktami życia osobistego Millera, to i tak zostajemy wprowadzeni dość daleko w dom autora sztuki - na pokoje nie przeznaczone dla gości, krótko mówiąc, do sypialni.
Nie ma to zresztą zasadniczego znaczenia dla samego utworu. Rację ma Arthur Miller, kiedy tłumaczy, że każdy człowiek piszący, czy cokolwiek tworzący korzysta z własnych doświadczeń i osobistych przeżyć. "Pani Bovary - to ja" - przytacza Julian Rogoziński słynne zdanie Flauberta. Wszyscy bohaterowie wszystkich książek i sztuk teatralnych rodzą się i żyją najpierw w umysłach pisarzy, są ich własnością, ich cząstką. W tym odosobnionym wypadku jest tak, że przeżycia osobiste Arthura Millera stały się cząstką przeżyć nas wszystkich. Stało się to jeszcze przed napisaniem "Po upadku", jeszcze zanim powstały postacie Quentina i Maggie - a to ze względu na tragedię Marylin Monroe, cudownej śpiewaczki i wspaniałej aktorki, jednej z najbardziej popularnych, znamiennych postaci określonej cywilizacji. Myślę, że przede wszystkim ze względu na jej osobą - interesuje nas ta sprawa. "Każdy człowiek jest wszystkimi ludźmi" - przypomina Julian Rogoziński sartrowskie maksymy przy okazji premiery "Po upadku" w warszawskim Teatrze Dramatycznym - "Inni są naszym piekłem"... Kiedy słuchamy spowiedzi Quentina, nasze piekło zaludnia się trochę niepotrzebnie jego kłopotami prywatnymi, opowiedzianymi z piekielną ambicją do filozoficznych i psychologicznych komplikacji. Zawsze mi się wydawało, że głębia filozoficzna i psychologiczna powinna pojawiać się w wyniku prostego opowiedzenia faktów, przeżyć i myśli. U Millera głębia wyprzedza fabułę. Sztuka robi wrażenie sprytnego montażu elementów małżeńskiego melodramatu z powielonymi reminiscencjami sartrowskiego egzystencjalizmu i freudowskie] psychoanalizy; a do tego jeszcze niepohamowany twórca dorzucił coś z polityki: trochę antyfaszyzmu, trochę sympatii do ruchu obrońców pokoju i wiele sprawiedliwej niechęci do czasów panowania maccarthyzmu w USA - motyw przeżyć autora powoływanego niegdyś przed Komisję do Badania Działalności Antyamerykańskiej powraca wielokrotnie w trakcie sztuki.
Podobna w niektórych pomysłach inna spowiedź poszukiwacza prawdy i winv: nasz rodzimy "Sposób bycia" Kazimierza Brandysa, wydaje się szczytem dobrej literatury w porównaniu z dziełem Millera. Nie ma u Brandysa przede wszystkim tej zgubnej powagi, tego straszliwego przejęcia się do szpiku kości przeżyciami bohatera. Bohater Brandysa cierpi w nawiasie - nigdy nie więcej od nas. Quentin Millera jak na "everymana" to zbyt wielki megaloman. Piekło przeżywania jego przeżyć łagodzi nieco pojawianie się na scenie Maggie. Była to zapewne osoba nieznośna i nie można było z nią wytrzymać. Ona sama nie wytrzymała ze sobą. Dążyła do dna. do upadku,do śmierci. Była jednak bliższa nieba. Mit Marylin Monroe należy chyba do najciekawszych i najpłodniejszych legend współczesnych. Szkoda, że sztuka Millera nie stała się po prostu opisaniem jej żywota. Byłoby to na pewna dużo lepsze, niż bardzo szmirowaty żywot pseudo-męczennicy, jaki znamy z filmu "Życie prywatne" Brigitte Bardot. Ale i tak wszystko, co dotyczy Maggie,jest najlepsze w sztuce Millera. Gdybyśmy nie pamiętali jego znakomitych sztuk jak "Śmierć komiwojażera" albo "Czarownice z Salem", moglibyśmy powiedzieć, że o jego talencie dramaturgicznym i pisarskim świadczy to,jak wspaniałą jej napisał rolą. Postać Maggie przeszła przez świadomość autora sztuki olśniewającym meteorem. Realizacja artystyczna tej postaci dowodzi, że jej pojawienie się w życiu Quentina było najgłębszym, najprawdziwszym, najbardziej autentycznym ze wszystkich jego przeżyć.
Artyści Teatru Dramatycznego zastosowali do inscenizacji sztuki Arthura Millera swoje najlepsze wiadomości, umiejętności i talenty. Jan Świderski i Elżbieta Czyżewska w rolach głównych, Ludwik René jako reżyser i Jan Kosiński jako dekorator stworzyli spektakl jasny, zwarty, prosty i czysty jak tylko to było możliwe. Niestety, nie mogli zrobić nic wbrew tekstowi sztuki, który nie stoi na tym samym poziomie. Jest w nim wiele prawdy, prawdy życiowej. Jest w nim także wiele prawd ogólnych. Jest wiele zręczności technicznej w konstruowaniu nowoczesnego utworu teatralnego. Ale za wiele płycizny, za wiele interesów, za mało skromności.