Miller i Chopin (fragm.)
Jest bardzo wysoki, ciemnowłosy, za grubymi rogowymi okularami kryją się zmęczone oczy intelektualisty. Taki jakiego oglądaliśmy na licznych zdjęciach w prasie krajowej i w magazynach zagranicznych, kiedy był jeszcze mężem Marilyn Monroe, gdy razem stanowili szlagierowych modeli dla wszystkich fotoreporterów. Tyle, że to rzeczywistości wydaje się nieco starszy niż na zdjęciach. Jego przyjazd do Warszawy wywołał oczywiste zainteresowanie, choć może nie tak powszechne, jak to było w listopadzie 1963 roku z Johnem Steinbeckiem. Okazuje się, że prozaicy nadal mają największe wśród publiczności wzięcie, powieść czy opowiadanie w dalszym ciągu są gatunkami najpilniej poszukiwanymi na rynku literackim.
Jednak i Arthur Miller, o którym tu właśnie mowa, przyjechał do Warszawy otoczony niemałą legendą w naszym kraju. Jego "Śmierć komiwojażera" czy "Widok z mostu" przebiegły wiele scen polskich przy dużej frekwencji publiczności. W tej chwili, jak już donosiłem na tym miejscu, w próbach są dwie jego najnowsze sztuki: w Dramatycznym "Po upadku", w Polskim zaś ostatnie dzieło: "Zdarzenie w Vichy".
Na spotkaniu z dziennikarzami warszawskimi Miller mówił o swojej twórczości dramaturgicznej, do której bierze tematy - interesujące - zawsze z jakichś prawdziwych wydarzeń, pochlebnie wyrażał się o zamyśle reżyserskim "Po upadku" oglądanym w czasie prób w Teatrze Dramatycznym i o swoich planach przyjazdu do Polski, jeszcze latem tego roku. Bo, jak się okazuje, rodzina Millera wywodzi się z Polski, jego dziad wyemigrował przed kilkudziesięciu laty z Radomyśla pod Tarnowem.
Oczywiście, wcale mnie to nie zdziwiło. Nie pamiętam żadnego po prawdzie pisarza czy jakąś ważną osobistość w świecie zachodnim, która by nie pochodziła z Polski. No i koniecznie z Tarnowa.
No, ale Arthur Miller wyjechał już z Polski, na miejscu zaś mamy kolejny Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Cale szczęście, że mamy telewizję,<<<