"Spokojne" miasto i "normalni" ludzie
"Sprawa miasta Ellmitt" to spektakl, który mógł się stać ważną rozmową o nietolerancji i manipulacji. Ale Ingmar Villqist, reżyser spektaklu, nie zachował ani odrobiny dystansu do... Ingmara Villqista, autora sztuki. Szansa na istotne teatralne spotkanie z widzem pozostała niewykorzystana. Szkoda.
Premierę sztuki w Teatrze "Wybrzeże" przekładano - jak tłumaczył dyr. teatru Maciej Nowak - ze względu na kłopoty techniczne. Spektakl - jak na niewielką scenę Malarni - przygotowano rzeczywiście z rozmachem. Eugen Bednarek, scenograf, na skromnej powierzchni umieścił i salę sądową, i mieszkanie, i kilka innych jeszcze pomieszczeń. A że sala sądowa urządzona została w domu gminnym, wrażenie robią duże okna z imitacją witraży, rażąco kolorowe, podobnie zresztą jak drzwi, a nawet automat do gry stojący w rogu. Prócz tego w czasie spektaklu fruwają jeszcze na scenie balony i pobłyskują choinkowe ozdoby. To już z kolei imitacja rozgwieżdżonego firmamentu. Ta jednak - dość udana - stylizacja kiczu była jednym z mocniejszych atutów tego męczącego spektaklu.
Rzecz dzieje się w miasteczku Ellmitt, położonym w nieokreślonym miejscu gdzieś nad morzem. Na początku wiemy tylko tyle, że miasto jest oskarżone, a sprawa jest poważna, bo do Ellmitt przyjeżdża znany Obrońca i pani Prokurator.
Zaczyna się intrygująco, a reżyser łagodnie wprowadza widza w świat Ellmitt. To rozpoznawanie miejsca i postaci jest nastrojowe i interesujące. Zwłaszcza Pan Haynel - to główna postać dramatu - gospodarz domu gminnego, instruktor rysunku w dziecięcym kółku plastycznym, a w końcu przewodniczący ławy przysięgłych. Dla mieszkańców Ellmitt jest autorytetem i na każdą okoliczność ma gotową "biblijną" sentencję czy przypowieść z tzw. Księgi Przypływów. Lub "odpływów" - w zależności od sytuacji.
To oczywiście stylizacja autora sztuki. Sceny w sali sądowej zapowiadają spektakl o nietolerancji i o tym, że jedna z najwygodniejszych postaw życiowych to niepamięć. A co najważniejsze - o tym, jak niebezpieczna może być manipulacja. Domyślać się jedynie można, że coś strasznego zdarzyło się przed laty w Ellmitt. Nikt jednak nie chce głośno tego powiedzieć - nawet na sądowym przesłuchaniu. A temat przyjechał drążyć dawny mieszkaniec Ellmitt, który uciekł stamtąd przed laty i wrócił jako Oskarżyciel. To udana, choć bardzo nierówna rola Macieja Konopińskiego. Obrońca - w tej roli znakomity i zaskakujący zmianą nastrojów Rafał Kronenberger - jest wyrafinowanym manipulatorem. Jest jednak marnym uczniem przy Panu Haynelu. Z pozoru dobrotliwym społeczniku, który organizuje wszystkim mieszkańcom zajęcie. Grający gościnnie Pana Haynela Roland Nowak dobrze skrywa agresję, zakłamanie i niebezpieczny dogmatyzm pod maską tej dobrotliwości. Niemal można w nią uwierzyć. Aż do sceny, kiedy po spędzonej z panią Prokurator nocy (w tej roli przekonująca, choć trochę za bardzo rozhisteryzowana Tamara Arciuch-Szyc) uderza ją pięścią w twarz. Boleśnie i do krwi. Czar dobrego Pana Haynela i rozgwieżdżonego firmamentu, który przed panią Prokurator roztoczył - pryska. Świetna jest Marta Anna Kalmus jako Heidi - partnerka Pana Henela. Zawsze wierna i groteksowa w swoim poddaństwie. Koniecznie chce być "fajna". I tu atuty tego przedstawienia się kończą. Ingmar Villqist "utopił" swoją sztukę i wyreżyserowany przez siebie spektakl w długiej zbiorowej scenie, która stała się parodią wiary w tzw. cuda. Groza manipulacji rozbiła się w mało zabawnych gagach i skeczach, przypominających występy uzdrawiaczy w telewizji. Roland Nowak jako Pan Haynel stracił moc manipulatora, zamieniając się w cyrkowca w błyszczącej marynarce. A scena, w której dowiadujemy się wreszcie, że mieszkańcy Ellmitt są oskarżeni o zbrodnię na pensjonariuszach pobliskiego szpitala dla psychicznie chorych przechodzi bez echa wśród fruwających baloników. Nie pomaga szczerość i strach w zeznaniach Grzegorza Gzyla jako lekarza oraz Małgorzaty Oracz jako Siostry Evre. A biblijna stylizacja, która na początku była zabawna i adekwatna do sytuacji - staje się nie do zniesienia. Wersy w stylu: "Larwa cuchnąca z larwą zespalały się w lubieżnym tańcu. Gad połykał gada w tym nienasyceniu. Głosy tych, co zwątpili toczyły się u stóp ONYCH, a w pustych oczodołach czerepów wiły się gniazda robaków, z ust rozwartych w krzyku węże rogate i jaszczury wypełzały" - ciągną się w nieskończoność. Do tego wszystkiego widz jest bombardowany niemal agresywną muzyką, znakomitego przecież jazzmana Ola Walickiego. I nie ma najmniejszego sensu doszukiwać się historycznych odniesień do Jedwabnego. "Sprawa miasta Ellmitt" to zbyt prosta i jednoznaczna opowiastka, w męczący sposób wykładająca prawdę, że straszne zbrodnie popełniają "normalni, spokojni" ludzie w "normalnych, spokojnych" miastach. A najgorsze, że w całym tym zamieszaniu nie robi wrażenia nawet to, że Ellmitt zostaje uznane za miasto niewinne. Wyrok ogłasza - od początku rozdarty między prawdą, a społecznym naciskiem Sędzia (bardzo dobra rola Andrzeja Nowińskiego). Ostatnia zaś - znacząca! - scena wspólnej, poufałej herbatki wszystkich uczestników zdarzeń, ginie w chaosie wcześniejszych obrazów - na pozór symbolicznych i z gatunku tych, o których w nieskończoność można snuć teatralne metafory. Tylko po co?
Ingmar Villqist (to pseudonim polskiego dramaturga) dość chłodno wypowiada się o spektaklach zrealizowanych na podstawie jego sztuk przez innych reżyserów. Przyznam jednak, że z premiery "Sprawy miasta Ellmitt" wyszłam z dużym żalem, bo jestem przekonana, że z tej sztuki można zrobić dobre i ważne przedstawienie. Ale nie zrobi tego mocno przywiązany do własnego tekstu autor sztuki.