Artykuły

Henryk Talar: Wracam do Częstochowy, bo tu mi było najtrudniej

- Mam tu wiele przyjaciół. Byłem tu często, ale rzadziej pokazywałem się w teatrze. Choć i z nim nigdy się nie rozstałem, nie spaliłem mostów - sobotnią premierą spektaklu "W starych dekoracjach" w Teatrze im. Mickiewicza Henryk Talar obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej.

Zuzanna Suliga: Skąd pomysł, żeby świętować właśnie w Częstochowie?

Henryk Talar: To mogło wydarzyć się gdziekolwiek, mogło też nie odbyć się w ogóle. Przecież świat nie zwariowałby z tego powodu. Wybór początkowo był czysto intuicyjny. Pomyślałem o Częstochowie, bo tu było mi najtrudniej jako człowiekowi teatru. Otrzymałem przychylną reakcję dyrekcji teatru i mecenasa spektaklu - władz miasta i decyzja została podjęta. Jeśli człowiek decyduje się na powrót, to albo dlatego, że chce coś poprawić, albo chce się z kimś spotkać. A może udowodnić sobie, że mimo tych 20 lat nieobecności, to wszystko co było, jest nadal ważne.

Razem z reżyserem spektaklu Igorem Gorzkowskim, postanowiliście "zabrać się" do twórczości Tadeusza Różewicza. I to nie do jego teatralnych tekstów, ale prozy. To spore wyzwanie. W przypadku takich przedsięwzięć możliwości są dwie: albo będzie to arcydzieło, albo klęska.

- Sam niedawno to powiedziałem. Od samego początku zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Doszliśmy jednak do wniosku, że jeśli działać, to zrobić coś, co może dać impuls, by częstochowski teatr wyszedł na zewnątrz. Tu bazą jest wielka literatura, szlachetność przedsięwzięcia. To duże ryzyko. Mamy jego świadomość. Ale albo się je ponosi, albo nie sięga się do takich tekstów. Różewicz w swoich dramatach był bardzo poważny, bardzo serio. My chcemy pokazać Różewicza może nie radosnego, ale takiego, który potrafił się z siebie śmiać. Nie będzie to dalekie od prawdy, jeśli powiem, że ten spektakl po części jest komedią.

To chyba dobry moment, by przypomnieć, dlaczego 21 lat temu trafił pan do Częstochowy?

- Przypadek. Prezydent Wrona zadzwonił do Izabelli Cywińskiej z pytaniem, czy nie zechciałaby zostać dyrektorem częstochowskiego teatru. A jeśli nie ona, to może ktoś inny. "To może Henio Talar" - odpowiedziała. Podpisałem umowę na trzy lata. Ale za miesiąc okazało się, ze rada miasta nie przyjęła umowy i odjęła teatrowi 100 tys. zł. Dla mnie było to oczywiste, że jeśli umowa nie zostanie dotrzymana, będę musiał zrezygnować. Nie dlatego, że nie dałbym rady prowadzić teatru bez tych 100 tys., ale nie mógłbym wykonać tego, co już miałem w głowie i sercu. Wówczas odezwał się wojewoda częstochowski Marek Graj. Po wysłuchaniu moich argumentów przekazał teatrowi to odebrane umówione 100 tys.. Wiele rzeczy udało mi się zrealizować, ale nie wszystko. Parę spraw musiałem odłożyć, odpuścić. Ale może lepszy jest niedosyt niż przesyt?

Czyli czegoś pan żałuje?

- Żałuję, że nie udało się w Teatrze im. Mickiewicza wystawić "Mistrza i Małgorzaty". Potem, jako Teatr Polski z Bielska-Białej, przyjechaliśmy do Archikatedry i tam graliśmy. To było niesamowite wrażenie, choć z pogłosem mieliśmy kłopoty. Jednak żałuję, że nie zrobiliśmy tego z częstochowskim zespołem, w którym wówczas była ogromna siła. Gdy dyrektorowałem w Częstochowie moim marzeniem, zresztą wypowiedzianym było to, żeby wszyscy ludzie pracujący w teatrze poczuli się artystami. Wszystko jedno, czy ktoś szyje kostiumy, robi dekoracje, jest kierownikiem technicznym, dyrektorem czy aktorem. Co miałem na myśli? Odpowiedzialność. Można być artystą na zewnątrz lub z potrzeby własnej. Interesuje mnie tylko to drugie.

Sporo rzeczy udało się jednak zrealizować. We wspomnieniach figuruje, że za "czasów Talara" w Częstochowie grano 70 spektakli w miesiącu.

- Tak było, ale nie od razu. Początek był trudny. Paweł Łysak zrobił premierę "Bachantek" Eurypidesa z czarnoskórym aktorem Omarem Sangare w obsadzie, a Paweł Wodziński "Horsztyńskiego" z gościnnym udziałem Michała Pawlickiego i Leszka Teleszyńskiego. W jeden weekend mieliśmy dwie premiery, dzień po dniu. To były naprawdę dobre przedstawienia. Myślałem, że przynajmniej tych pierwszych 15 spektakli się odbędzie, choćby tylko ze względu na obsadę. Przyszło trzecie przedstawienie, a my je odwołujemy, bo nie ma widzów. Te 70 spektakli i potrzeba teatru wśród publiczności narodziła się dopiero z czasem. Pamiętam moje nademocjonalne przeżywanie tego, że cały nasz wóz teatralny wpadł nam do rowu. Potrwało, zanim go wyciągnęliśmy. Zepsuć tak drogą "zabawkę", jaką jest teatr, łatwo, naprawić bardzo trudno.

Nie brakowało oponentów, krytyki, niełatwych decyzji.

- Na początku zatrudniłem dziesiątkę aktorów młodego pokolenia. Przegrałem, podejmując taką decyzję. Dałem im możliwości, scenę kameralną do dyspozycji i cały sezon czekałem na ich artystyczne odezwanie się. Nie doczekałem się. Pamiętam moje "wojny" z wybitnym Andrzejem Iwińskim, ukochanym aktorem moim i częstochowskiej publiczności. Jak on mówił "przypierniczę Talarowi" - to zawsze z powodu teatru. Czasem sami stwarzaliśmy atmosferę rywalizacji. Nie chciałem widzieć teatru jako ciepłego stawu, który zielenieje. Jednak pewnych rzeczy lepiej już dziś nie ruszać.

Jakieś szczególnie ważne dla pana wydarzenie, wspomnienie?

- Ważnym wspomnieniem jest spektakl "Pastorałka" Kilianów, który odbył się na Wałach Jasnogórskich. Trwałem wtedy nawet nie w niezgodzie, ale w obcości z Jasną Góra. W Częstochowie wystawiliśmy Boya- Żeleńskiego z Grażyną Barszczewską i Henrykiem Wojciechowskim, i ktoś wmanewrował tego "Boya" w konflikt teatr - Jasna Góra. Ten stan boczenia się na siebie trwał dosyć długo. Moja żona przyjechała do Częstochowy i doprowadziła do mojego spotkania z ojcem podprzeorem Janem Pachem. I wszystko się wyjaśniło. Zrobiliśmy przedstawienie. A w Polskę poszło "Talar pogodził się z Jasną Góra". Pamiętam, że w czasie mojego dyrektorowania prosiłem, żeby wszystkie informacje dotyczące teatru zbierać w kronice. Uzbierały się tego trzy grube tomy, które gdzieś zaginęły. Teraz moja córka pisze książkę "Talarowizna, czyli Henryk Talar w Częstochowie 1994-1997". I szuka informacji. Co ciekawe, znajduje je w Poznaniu, Rzeszowie, Krakowie. Nasz teatr sporo wówczas jeździł po Polsce, i pozostało po tym wiele śladów.

Z gabinetu dyrektora wróćmy na scenę. Pamięta pan, kiedy jako aktor pierwszy raz stanął przed częstochowską publicznością?

- Razem z Ryszardą Hanin zagraliśmy "Balladę o Januszku". Ale to były bardzo dawne czasy, jeszcze zanim zostałem dyrektorem. Już jako dyrektor wiedziałem o tym, że w pierwszym sezonie nie wejdę na scenę. Muszę najpierw odbudować teatr. Wystąpiłem dopiero w "Łysej śpiewaczce". Graliśmy ją ze 100 razy.

A potem przyszła "Zemsta", "Lot nad kukułczym gniazdem" i Złote Maski. Ale to chyba nie nagrody są tu ważne, ale fakt, że nadal pamięta się o tych przedstawieniach?

- "Zemstę" graliśmy też ponad 100 razy, "Lot" pewnie koło 50. Radość publiczności, chęć oglądania tych spektakli, były moją radością, bo zawsze staram się patrzeć oczami widza. W przypadku "Zemsty" zależało mi na aspekcie edukacyjnym, bo w każdym publicznym wypowiadaniu się aktora za sceny, musi być ta potrzeba naprawienia czegoś, wskazania na rzeczy ważne. Choć "Zemsta" nie wszystkim się podobała: to, że graliśmy ją jak w sali Rakowa Częstochowa, nie było muru, dekoracji... Co do "Lotu nad kukułczym gniazdem", bardzo ważny był udział częstochowskich twórców - Łukasza Wylężałka, Janusza "Yaniny" Iwańskiego, Stanisława Kulczyka. Zależało mi na tym, żeby wciągać w działania teatru lokalnych artystów. W teatrze było wówczas miejsce dla wybitnych malarzy - pana Michalika, pani Snarskiej, pani Lonty, Wojciecha Kołsuta...

W "Locie..." pan grał McMurphy'ego, a Marek Perepeczko, pana następca na stanowisku dyrektora - Wodza Bromdena.

- Mimo że pokoleniowo nie byliśmy od siebie daleko, to Marek po "Janosiku" był człowiekiem z pierwszych stron gazet. Ja dopiero wtedy zaczynałem. Jednak Marek wyjechał do Australii. Tam się realizował. Nie wiem, dlaczego wrócił, ale kiedy to nastąpiło, w teatrach o nim zapomniano. A ja do dziś pamiętam jego reakcję, kiedy zatelefonowałem do niego z prośbą o spotkanie. Spotkaliśmy się w kawiarni na Nowym Świecie w Warszawie. Przedstawiłem mu propozycję roli w "Locie", a on się nie zastanawiał. Powiedział "biorę". Widziałem jego wdzięczność. Pamiętam, jak przyjeżdżał tu swoim maluchem, chyba takim żółtym. Tam nie było siedzenia dla kierowcy, bo Marek by się nie zmieścił, tylko taki stołeczek, który się chybotał po całym samochodzie. Łukasz Wylężałek oczywiście zgodził się na moją sugestię. Jednak pamiętam, że Markowi nie było łatwo wrócić do teatru. Jeśli komuś wydaje się, że może po latach nieobecności wrócić tu bez kosztów, myli się bardzo. To zawód, który wykonuje się, stojąc wysoko na linie. Łatwo spaść, czasem bez udziału i winy.

Jednak Marek Perepeczko tu pozostał. A pan ruszył dalej. Trudno było się rozstać z Częstochową?

- Podpisałem umowę na trzy lata. I w moim sercu i głowie zakodowało się, że po tych trzech latach umowa się skończy. Do tego dochodziła rodzina i inne plany. Mam świadomość, że nie wszystkim nam było po drodze. Te wszystkie szarpanki, jakie tu były, czasem ataki... Atakujący chcieli mnie najpierw złowić, połknąć, klepnąć po ramieniu, zjeść, strawić, może wypluć. Niektórzy stawiali na bezceremonialny kop w zadek. Mnie to wtedy nie interesowało. Nie było to ważne.

Mimo że nie był pan już dyrektorem, nie tracił pan do końca kontaktu z teatrem i samą Częstochową.

- Mam tu wiele przyjaciół. Byłem tu często, ale rzadziej pokazywałem się w teatrze. Choć i z nim nigdy się nie rozstałem, nie spaliłem mostów. Można się więc zastanawiać, dlaczego wróciłem dopiero po tych 20 latach. Obserwuję to, co dzieję się na częstochowskiej scenie. Obecny dyrektor Robert Dorosławski, wtedy kierownik literacki, został przeze mnie wciągnięty do teatru. Zaczęło się od recenzji, którą napisał. Potem powiedziałem mu "muszę ci pokazać, jak naprawdę wygląda teatr". Dziś jest wybitnym dyrektorem, który zaczyna swój dziesiąty sezon artystyczny. Już te dziewięć lat to naprawdę długo, a przecież przed nim jeszcze przyszłość.

A przyszłość Częstochowy? Jak się zmieniło miasto w pana oczach?

- Ktoś, kto mówi, że to miasto się nie zmieniło, nie widzi. Dziś to piękne miasto z pięknymi ludźmi. Minęło dopiero, a może aż 20 lat, a jest duża różnica. Największą zmianę dostrzegam w ludziach i potrzebie większego kontaktu. Dawniej mijaliśmy się na ulicy i ludzie raczej unikali spojrzenia. Dziś wychodzą naprzeciw. I tak sobie siedzę na ławce z Markiem Perepeczką w Alejach, a tu ktoś się przysiada, zagaduje. Kiedyś tego nie było. To zasługa tych lat wolności. Wolny człowiek ma wolne spojrzenie. I ja je tu widzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji