Jak to robią w Łodzi? (fragm.)
Nowy sezon teatralny w Łodzi przyniósł zmiany. Po Teatrze Studyjnym pozostała tylko sala. Przejęła ją "filmówka", z przeznaczeniem na teatr szkolny. Ale zespół Studyjnego nie całkiem zginął. Przewędrował wraz ze swoim dyrektorem, Zdzisławem Jaskułą, do nowej siedziby. Jest nią teraz Teatr Nowy, który po długim i solidnym remoncie - najpierw wypatroszono, potem odbudowano całe wnętrze, nie naruszając tylko fasady - nareszcie otworzył podwoje. Na razie gotowa jest duża scena, której działalność rozpoczęto "Faustem Goethego". Napiszemy o tym przedstawieniu osobno, więc tylko trochę szeptanej krytyki. Mówi się w mieście Łodzi, że "Faust" ma dużo wspólnego ze stylem i poetyką dawnego Studyjnego. Co wydaje się ciekawe, przynajmniej z jednego względu. Czyżby wypolerowane na błysk granity i nikle oraz wytworne wykładziny, które ozdabiają eleganckie wnętrza odnowionej placówki przy ulicy Więckowskiego - pogodziły się z duchem studyjnych eksperymentów?
Błazen i noblista
O tym, że nie jest to bezsensowne pytanie, świadczy druga z kolei premiera - wieczór złożony z utworów Daria Fo. Mamy wydarzenie repertuarowe - nasz teatr dość powoli, by nie rzec, z oporami oswaja się z ubiegłorocznym noblistą. Przedstawienie Piotra Bikonta rozpoczyna się prowokacją wobec widzów, lecz bardzo niewinną. Nim wejdziemy na salę, w kilku miejscach foyer pojawiają się aktorzy; każdy ma jakąś etiudę, którą powtarza. Chłopak na cyrkowym rowerze z jednym kołem krąży pomiędzy nami, by za chwilę zniknąć we wnętrzu niklowanej windy i ukazać się... w drzwiach drugiej, po przeciwnej stronie foyer. Inny aktor przysiadł w kącie i rzewnie gra na zawodzącej pile. Jeszcze inny, ubrany w opadające łachmany, mamrocze coś pod nosem i pojawia się a to przy zejściu do szatni, a to pod drzwiami na widownię. I tak to trwa, dopóki nie zaproszą nas dalej - a wtedy okaże się, że nie siadamy na widowni właściwej (pomniejszonej zresztą po remoncie do 400 miejsc), tylko na samej scenie, gdzie piętrzy się prowizoryczna konstrukcja dla publiczności. I zaczyna się ten wieczór raz jeszcze - muzyką na żywo, którą wykonują sami aktorzy, poprzebierani za rozmaite typy i typki. Przyznaję się - mają mnie od razu w kieszeni. Rżną od ucha do ucha z talentem i wdziękiem, a w tej muzyce, której nie powstydziłby się niejeden klezmer, słychać echa melodii Gelsominy z "La Strady", oczywiście celowo przywołanej w tym towarzystwie cyrkowych błaznów i przebierańców. Potem jest gorzej - przedstawienie dłuży się i nuży. Historyjka o śmieciarzach "czyszczących" wielkie miasto i o kurewce tudzież przedstawicielu prawa w policyjnym stroju nie ma dobrego tempa ani też aktorskiego błysku. Sprawdza się to, o czym już wielokrotnie pisano na temat twórczości Fo. Jego sztuczki, zwłaszcza te, które zbliżają się do skeczu, są tak literacko wątłe, że właściwie rodzą się dopiero na scenie. Trzeba nie lada inwencji aktorskiej, by ożywić wpisany w nie duch improwizacji oraz błazenady, a co dopiero - wydobyć prowokację wobec mieszczańskiej widowni. Realizatorzy, co prawda, próbowali oswoić "Człowieka nagiego i człowieka we fraku" poprzez wtręty językowe, swoiste "regionalizmy" z naszej części Europy, zaś kurwa, grana przez Mirosławę Olbińską, przybyła wprost zza wschodniej granicy. To jednak za mało. Może zabrakło polskiego odpowiednika słynnego, wymyślonego przez Fo grammelotu - indywidualnego, improwizowanego języka, słów, dźwięków i gestów, którym ten aktor i autor posługuje się na scenie. Został wątły skecz, który nie umywa się do takiej na przykład "Antygony w Nowym Jorku". I nic nie poradzę na to, że wolę "Antygonę", o ileż mądrzejszą i głębszą w penetrowaniu podobnego tematu.
Ale druga część wieczoru, pt. "Nie wszyscy złodzieje przychodzą kraść", naprawdę bawi. Mamy tu klasyczne motywy farsy z łóżkiem, tyle że zwielokrotnione ad absurdum, podniesione do którejś tam potęgi. Złodziej, który przychodzi kraść, a wpada w pułapkę, bo jest debiutantem w "zawodzie" oraz pantoflarzem-ofermą, uruchamia lawinę nieprzewidzianych komplikacji. Skecz rozwija się w dobrym tempie, by sięgnąć szczytów idiotyzmu. Wszystko tu jest jak należy, włącznie z obowiązkowym chwytem polewania się wodą z syfonów. I aktorzy czują styl zabawy. Największą bodaj silą komiczną odznacza się Dariusz Wiktorowicz. Ale i erotyczna tygrysica (Katarzyna Godlewska) bardzo śmieszy. Finał jest ładny - znów gra aktorska orkiestra, zaś publiczność nuci piosenkę jeszcze po wyjściu z teatru. Co jednak nie zmienia postaci rzeczy - noblista najwidoczniej sprawia nam wciąż kłopoty.