Wyindywidualizowany z rozentuzjazmowanego tłumu
Zaczęło się jak z bicza trzasł, skończyło jak ćwierć refrenu piosenki Fogga spod igły przeskakującej na gramofonowej płycie.
Na początku jest błyskotliwy teatr w teatrze - brawurowa inwokacja z fragmentów "Cyrana de Bergerac". Na końcu - w teatrze życia - nudny monolog aktora w kiepskim teatrze życia i nieudany striptiz. Owacjom, czego nie rozumiem, nie było końca.
Najpierw życie wdziera się w tkankę spektaklu. Pomiędzy scenami z "Cyrana" słychać i widać Belgrad nędzy, wojny i politycznego bałaganu. Kostiumy nie zawsze są z jednej szafy, wciąż gaśnie światło, a wkurzona policjantka gania po budynku i scenie pracownika technicznego, bo ktoś chciał rąbnąć kasę.
Fechtunki, pląsy, aktorskie popisy - jest na co patrzeć.
"Cyrano" rozwija się do momentu, gdy okazuje się, że idol publiczności nie przyszedł do teatru. Wtedy jeden z komediantów uspokaja cierpliwą publikę, że już zaraz, że to usterki tymczasowe, że aktor miał wypadek. Że na razie wystarczą świece, może koncert małej orkiestry teatralnej. Świec zresztą nie wystarcza na długo, a orkiestra po drugiej piosence rozchodzi się, bo muzycy muszą złożyć zeznanie w sprawie wspomnianego napadu. Krzysztof Kopka, reżyser spektaklu, znakomicie przywołał poetykę teatru alternatywnego lat 70., który równie przekonująco wiele sensów i emocji przenosił w przestrzenie okołosceniczne - w ciemność foyer, w trzaskające drzwi na półpiętrach, krzyki i tłuczone szyby słyszane zza pleców, gapiów "festiwalujących" na balkonie refreny piosenek. Cała ta awantura wokół spektaklu jest pełna energii, pomysłowości i mnoży w brawurowych tempach przestrzenie i plany akustyczne.
A potem kubeł zimnej wody. Prywatne życie gwiazdy teatralnej aktorzy i reżyser rozegrali na skrzyżowaniu "Alternatywy 4" i "Policji" Mrożka w wykonaniu teatrzyku koła gospodyń wiejskich. Pstryk! i przenosimy się do kompletnie "przeszklonej oknami" pakamery rodziny Nosów. To metafora, że wszędzie jesteśmy podglądani, że każdy z nas jest bohaterem jakiejś tandetnej i łzawej telenoweli. Tak groteskowej jak tytułowy australijski serial - "Larry Thompson", aż do rozpuku śmiesznej, aż do śmierci.
Bo najpierw śmieszne do fizycznego bólu są rozterki artysty, który musi grać komedię tylko dlatego, że ma emploi komika, czyli wielki nochal. Potem, że śmieszne do alkoholowego zamroczenia są rozterki człowieka posądzonego o występek, bo jak ma trzeźwo patrzeć ludziom w oczy. Potem, że śmieszne do przedwczesnej siwizny są losy dziecka, którego dzieciństwo zabija polityka, historia, przemoc. Potem, że śmieszne do pękniętego serca jest nasze przywiązanie do rzeczy. Samochód, komunizm, serial telewizyjny - obojętnie jaką fikcję wznosimy wokół siebie, jeśli zwiążemy z nią życie, tak czy owak zginiemy jak teatralne marionety - chyba to sugeruje Duśan Kovacević.
Tylko że opowiada za dużo naraz. Gogol, sitcom, teatr absurdu, seks na stole, nawet - bliżej finału - iluminacja z "Archiwum X" lub "Bliskich spotkań 3 stopnia" rodem, gdy ląduje w mieszkaniu Nosów naddźwiękowy helikopter z cudotwórcą, który wskrzesza zmarłych bohaterów. Ale i nie wskrzesza. - Bo wielu ludzi żyje tak, jakby nie żyli. Niektórzy nawet oddychać nie muszą - opowiada o nas, o nich ten Super-Nos, cudotwórca, szydząc z tych, którzy zawierzyli telenoweli lub tak popularnym uzdrowicielom.
A śmierć przychodzi podstępnie, jak salwa plutonu egzekucyjnego, jak elektryk odcinający prąd podczas emisji kultowego "Larry Thompsona", gdy pustoszeją ulice, a widzowie zapadają w sen cudzej miłości, jak bezradna lekarka, która pcha przez dwa kilometry popsutą karetkę, by ktoś jej nie ukradł.
Kto taki telewizyjny sen przerywa, przestaje żyć, bo już nie umie żyć zwyczajnie. Być może rzeczywiście jesteśmy takimi głupkami. Ale żeby to pokazać w teatrze, trzeba grać w telewizyjnym tempie - trzeba montować twardo, błyskając widzowi obrazem w oczy tak, by on stracił te słynne pół sekundy, kiedy nasz umysł analizuje oglądany obraz. Mówiąc krótko - trzeba widza zabić na śmierć, by wstał zalany łzami z fotela.
Tego zwariowanego tempa starczyło na 20 minut. Potem było już tylko gorzej. Nawet orkiestra zamilkła ni w pięć, ni w dziewięć, a jej refrenistki Katarzynę Dworak i Joannę Olchowską łyżką można jeść przez te trzy godziny spektaklu. Zbyt wiele tu konwencji: radio, sitcom, Gogol, teatr obrzędowy (adoracja zwłok w sypialni), Molier, "Showgirls", Mrożek, Spielberg, wreszcie błyskotliwy cytat "tańczących nóg" (nieopuszczona do końca kurtyna zdradza bohaterów) z "All That Jazz". I morze tematów: polityka, artyzm, miłość, seks, pieniądze, przemoc, strach, nędza. Pogubiłem się w tym wszystkim, tak jak mylił się co drugie zdanie wieczorny cicerone - Lech Wołczyk - prowadzący publikę przez to panopticum form i opowieści. Donikąd?